Tomasz CZAPLA: Jak Marion Dönhoff umknęła Armii Czerwonej

Jak Marion Dönhoff umknęła Armii Czerwonej

Photo of Tomasz CZAPLA

Tomasz CZAPLA

Absolwent Uniwersytetu Gdańskiego i Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Pasjonat historii, zwłaszcza dwudziestolecia międzywojennego i II wojny światowej oraz dziejów obozu piłsudczykowskiego.

Zamiast słońca wiatr i śnieg, zamiast ziemi lód, zamiast drożnej trasy – zatłoczona droga. Taki krajobraz towarzyszył Marion Dönhoff, właścicielce podelbląskiej miejscowości Kwitajny, gdy konno, przez kilkaset godzin uciekała przed Armią Czerwoną. Marion dotarła do Westfalii, a do historii przeszła jako współzałożycielka i dziennikarka tygodnika „Die Zeit” oraz działaczka na rzecz pojednania polsko-niemieckiego – pisze Tomasz CZAPLA

.Kwitajny – dziś wieś leżąca w województwie warmińsko-mazurskim – pozostawały w rękach rodu von Dönhoff od XVIII wieku. Poprzednicy Marion nie skąpili pieniędzy na rozwój majątku, dzięki czemu elektryczność i ciepła woda dotarły tu w czasach, gdy wielu pruskich burmistrzów nie znało słowa „wodociąg”. Tutejsze dzieci poznały smak edukacji o 50 lat wcześniej niż ich rówieśnicy, a robotnikom do szczęścia wystarczały dach nad głową, drewno na opał oraz chów własnych zwierząt – wszystko dzięki uprzejmości właścicieli.

Jeszcze w uczelnianych murach Marion z powodu swoich lewicowych sympatii zyskała przydomek „czerwona hrabina”. Nic dziwnego, że dojście do władzy nazistów spotkało się z jej sceptycyzmem, by nie powiedzieć, niechęcią. Lektura wspomnień nie pozostawia wątpliwości: „Kiedy kupowaliśmy nową maszynę czy budowaliśmy nowoczesne domy dla robotników, mawialiśmy (przed 1939 rokiem): A to się Rosjanie ucieszą. Byliśmy pewni, że ten szaleniec [Hitler – przyp. red.] doprowadzi do wojny”.

Marion nie ukrywała swoich poglądów ani w rozmowach z pracownikami majątku, ani w prywatnej korespondencji. Ta odwaga lub, jak kto woli, nieostrożność mogła kosztować bohaterkę wiele – jej listy trafiły w niepowołane ręce stryja, Bogislava von Dönhoffa. Niepowołane, gdyż w gronie znajomych Bogislava znajdowało się lokalne kierownictwo NSDAP oraz Erich Koch, zaufany Hitlera i nadprezydent Prus. Donosy stryja na temat „zbrodniomyśli” Marion sprawiły nawet, że właścicielka Kwitajn znalazła się na celowniku Gestapo. Gdyby służby Hitlera wykazały się większą dociekliwością, mogłyby znaleźć dowody na udział Marion w przygotowywaniu zamachu na Führera w Wilczym Szańcu.

Choć to ręka Clausa von Stauffenberga podłożyła bombę w kwaterze na Mazurach, stał za nią szereg spiskowców, w tym Marion i jej kuzyn, Heinrich.

„Czerwona hrabina” zaangażowała się w intrygę na jej wczesnym etapie, niemniej jej rola nie była epizodyczna. Właścicielka Kwitajn zwerbowała hrabiego Heiniego Dohnę, przewidzianego na nowego przywódcę Prus. Sondowała także, kto poparłby ewentualne obalenie Kocha wśród członków zarządu prowincji. W razie powodzenia spisku zadaniem Marion było uczynienie puczystą dowódcy miejscowego oddziału piechoty zmechanizowanej. Późniejsze śledztwo nie doprowadziło nazistów do niej, inaczej niż w przypadku kuzyna i hrabiego Dohny – obydwaj zostali skazani na śmierć, wyrok wykonano.

Do zamachu w Wilczym Szańcu doszło, gdy miliony Niemców poznało już smak wojny: żołnierze – na froncie, cywile – za sprawą alianckich bomb spadających na miasta. Jeśli chodzi o Kwitajny, to mieszkańcy wsi wiosną 1939 r. mogli przekonać się, do czego dąży Hitler. Początkowo kolejne wygrane blitzkriegi sprawiały, że nieobecność mężczyzn w domach nie była długa i odczuwalna, ale nadszedł rok 1941. Rok agresji na ZSRR, który pozbawił żony – mężów, a Marion – pracowników. Wśród poległych żołnierzy Rzeszy znalazł się w listopadzie 1942 roku brat Marion i były właściciel Kwitajn.

Rok później stworzony we wsi obóz pracy znajdował się za zabudowaniami gospodarczymi majątku i liczył 50 przymusowych „mieszkańców” z różnych stron Europy. Nie minęło wiele czasu, a do Kwitajn zaczęli napływać uciekinierzy przed Armią Czerwoną. „Tak jak burza na jeziorze zapowiadana jest tym, że wodne ptactwo zlatuje się w stronę brzegu, tak z wolna narastająca nawałnica rosyjska popychała przed sobą barwną mieszaninę uciekających”. Jesienią 1944 r. tymczasowe schronienie w dobrach Marion znalazła 400-osobowa grupa z okolic Gołdapi. Gdy Armię Czerwoną od Kwitajn dzieliło kilkadziesiąt kilometrów, dziedziczka chciała owej grupie nawet przekazać swoje ciągniki, aby uciekinierzy mogli zaczepić do nich wozy i sprawniej się ewakuować. Na przeszkodzie stanął sprzeciw władz.

Marion, dbając o rozwój Kwitajn, nie pozostawiała niczego przypadkowi. Tak samo było w kwestii ewakuacji. Przykładem może być opracowany przez nią „plan mobilizacyjny”, ściśle określający ilość wozów przeznaczonych do transportu mieszkańców i jacy robotnicy będą nimi powozić. Ponadto na jej polecenie przygotowano szereg map geodezyjnych z zaznaczonymi mostami oraz promami przez Nogat i Wisłę. Niestety, plan nigdy nie przeobraził się w rzeczywistość. Największa w tym „zasługa” Kocha, który dopiero 21 stycznia 1945 r. dał cywilom zielone światło do ewakuacji. Dwa dni przed nadejściem czerwonoarmistów do Kwitajn.

Okoliczności w jakich „czerwona hrabina” dowiedziała się o zgodzie władz na exodus mieszkańców, obrazują ówczesny chaos panujący w Rzeszy. Jeszcze 21 stycznia Marion planowała podróż kolejową do swoich dóbr w Friedrichstein. Wejście do pociągu nie było możliwe bez zezwolenia władz, o które Marion zabiegała bez powodzenia. Odpowiedź przedstawiciela komitetu powiatowego na jej prośbę brzmiała następująco: „Do północy wszyscy powinni się ewakuować. […] Jest nam wszystko jedno, czy drogą lądową, wodną, czy powietrzną”.

Zaczął się wyścig z czasem. Marion zebrała w domu nadzorcy robotników, poleciła im spakować się i podała godzinę ewakuacji, a później sama sięgnęła po plecak. Zapakowała do niego ubrania, zdjęcia i dokumenty, wzięła torbę z opatrunkami i krucyfiksem. Z takim dobytkiem ruszyła w nieznane.

W obliczu ewakuacji na spotkanie Armii Czerwonej miały wyjść zwierzęta. Psy wystrzelano co do jednego. Łaskawszy los czekał krowy czy konie. Marion poleciła, aby zostawić dla nich otwarte stajnie i magazyny zbożowe. Wreszcie konno, wraz ze swoimi robotnikami, dołączyła do „upiornego szeregu sań, konnych wozów, ciągników, piechurów i ludzi z ręcznymi wózkami, obejmującego całą szerokość dróg Prus Wschodnich”.

Podróż do Pasłęka drogą skutą lodem przy zacinającym wietrze i 20 stopniach mrozu trwała sześć godzin. W mieście Marion rozstała się z robotnikami, którzy licząc na łaskawość Sowietów, zdecydowali się na powrót do Kwitajn. Dziedziczka z racji arystokratycznego rodowodu mogła spodziewać się od czerwonoarmistów tego, co najgorsze, więc widniał przed nią jeden kierunek – Zachód. Niestety, szybkie tempo jazdy, tak potrzebne, nie wchodziło w grę – „przed nami, za nami, obok nas ludzie, konie, wozy. […] Dawno już nastała noc. Siedziałam na koniu więcej niż 10 godzin, a mimo to ciągle jeszcze nie dotarłam do Elbląga [Pasłęk i Elbląg dzieli ok. 20 kilometrów – przyp. red.]”. Poruszanie się było tym trudniejsze, że co jakiś czas na drodze pojawiały się tarany – niemieckie czołgi, bezpardonowo spychające lub wręcz rozjeżdżające uciekinierów i ich wozy.

Po kilkunastu godzinach jazdy „czerwona hrabina” znalazła nocleg w opuszczonym i zajętym przez Wehrmacht dworze znajomych. Mimo fatalnej pogody nie miała innego wyjścia niż przespać się i ruszyć w drogę – tym sposobem spędziła w siodle kolejne 18 godzin. W Malborku napotkała trzech niemieckich żołnierzy, którzy mogliby stanowić wzór desperackiej walki o życie – spośród 1000 rannych okolicznego lazaretu jako jedyni zdecydowali się uciekać przed Armią Czerwoną. Wyczerpani i pozbawieni lekarza nie mieli szans na przeżycie. Wkrótce szczęście opuściło i Marion. W Tczewie ukradziono jej rękawiczki. Przy minus 20 stopniach ich brak mógł mieć fatalne konsekwencje. Wybawieniem okazał się pobyt u kolejnego gospodarza, pana Schnee, z którego rąk Marion otrzymała firankę, igłę i nici do uszycia nowej pary rękawiczek.

Po 7 tygodniach podróż Marion dotarła do Westfalii (w marcu 1945 r.). Rok później jako korespondentka „Die Zeit” uczestniczyła w procesie norymberskim, który ujawnił ogrom niemieckich zbrodni w okupowanej Europie.

Dla hrabiny zaskoczeniem był nie tyle fakt, że wielu jej rodaków ma krew na rękach ile jej ilość, mierzona nie dziesiątkami, co tysiącami litrów. Czy już wówczas była przekonana, że odebranie Niemcom Prus Wschodnich czy Dolnego Śląska i przekazanie ich Polsce jest słuszną karą za Auschwitz?

Jedno jest pewne: przywiązanie byłej właścicielki Kwitajn do rodzinnych stron, które wyrażała w pisanych tuż po wojnie w listach. „Po raz trzeci po tamtej stronie Wisły zazieleniły się łąki i lasy, a w niektórych ogrodach zakwitną może nawet jakieś zapomniane kwiaty i krzewy. Bociany z pewnością zasiedliły znowu swoje gniazda albo zbudowały nowe […] Dla nich, szczęśliwych, granice nie istnieją.” (1947).

Po niemal dwóch dekadach od opuszczenia Prus Marion odwiedziła rodzinne strony i przekonała się, że najlepsze, co może zrobić dla Kwitajn, to zadbać o wygląd tutejszych zabytków. W związku z tym, wobec polskich władz skierowała ofertę – 30 tys. marek jako darowizna na remont pałacu. Propozycja została odrzucona, ale Marion nie dała za wygraną i niedługo później mieszkańcy wsi mogli podziwiać nowy dach posiadłości. 

Trzy lata przed historycznym listem biskupów polskich z 1965 r., w Niemczech Zachodnich rozgorzała dyskusja nt. zaakceptowania przez RFN ówczesnych granic Polski. W poprzek opinii o krzywdzie państwa i narodu stanęła „czerwona hrabina”. W książce „Nazwy, których nikt już nie wymienia” opowiedziała się za uznaniem przez RFN Prus Wschodnich za terytorium Polski. Uważała, że Niemcy nie mogą mieć pretensji o uszczuplenie kraju, skoro wcześniej rozpętali wojnę oraz bezprawnie i zbrodniczo okupowali Polskę, kraje nadbałtyckie czy Ukrainę. Jej starania na rzecz zgody między Polakami i Niemcami docenił sam kanclerz Willy Brandt, który w 1970 r. chciał włączyć hrabinę w skład delegacji RFN udającej się do Warszawy (w celu podpisania układu z PRL o normalizacji stosunków). 

.Po latach działalność Marion zauważyli też Polacy. W 1991 r. Uniwersytet Mikołaja Kopernika uhonorował ją tytułem doktora honoris causa, a w centrum Kwitajn widnieje pamiątkowy kamień z jej podobizną. Czerwona hrabina zmarła w 2002 r.

Tomasz Czapla

Przy pisaniu tekstu korzystałem z publikacji: „Kwitajny – Quittainen. Moja ojczyzna” Czesława Dziemidowicza, „Pasłęk. Spotkania z historią i legendą” ks. Wiesława Rodzewicza i Józefa Włodarskiego oraz „Pasłęk. Z dziejów miasta i okolic 1297–1997” pod red. nauk. Józefa Włodarskiego.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 6 czerwca 2020