
Louis de Funès – Trefniś Pana Boga
Louis de Funès uosabiał na ekranie wizerunek starzejącej się konserwatywnej Francji, która dźwiga na swych barkach szacowny bagaż galijskiej tradycji, ale musi go konfrontować z nowymi czasami i nowymi ideami – pisze Wiesław KOT
.„Jest pan bardziej znany niż ja!” – krzyknął na jego widok zdumiony prezydent Francji Georges Pompidou. „Pan de Funès dał nam tyle radości i pomagał choć na chwilę zapomnieć o naszym smutnym życiu” – powiedziała nad jego grobem sąsiadka z miasteczka Cellier. Tę opinię można by pomnożyć przez 350 milionów – bo na tyle obliczano wierną publiczność, która nieustannie wracała do jego filmów. Na ten sukces Louis de Funès pracował ciężko przez 40 lat. Mawiał: „Miałem trzy okresy w karierze: pierwszy, kiedy pytałem reżyserów, czy nie mają dla mnie jakiejś drobnej rólki; drugi, kiedy koledzy reżyserzy mówili: »Fufu, mam rolę, która może ci ewentualnie odpowiada«; trzeci, kiedy zaczęto mnie pytać, jaki film chciałbym zrobić”.
Louis Germain David de Funès – syn hiszpańskich imigrantów
.Początkowo nic nie zapowiadało takiego życiowego sukcesu, wręcz przeciwnie. Louis Germain David de Funès urodził się małżeństwu hiszpańskich imigrantów w 1914 roku jako trzecie, najmłodsze i słabowite dziecko. W szkole podstawowej szło mu gorzej niż źle. Podczas lekcji sypały się dwóje, nagany i kary. Porażki odbijał sobie z nawiązką na przerwach, kiedy to w nagrodę za parodiowanie nauczycieli pozyskiwał od kolegów ówczesne uczniowskie skarby – szklane kuleczki. Po ukończeniu szkoły nie było lepiej – zmieniał dziesiątki posad. Raz wyrzucono go za rzucanie spinaczami w ulubionego kanarka dyrektora, a innym razem za rzekomo mimowolne wylanie wiadra wody na głowę kierownika. Nie chciano go nawet w wojsku z powodu zbyt niskiego wzrostu (1,64 m) i zbyt niskiej wagi (55 kg). Jako tako wiodło mu się jedynie na posadzie muzyka w nocnych paryskich knajpach, a zwłaszcza tapera przygrywającego do niemych filmów. Bo chociaż nie umiał czytać nut, to jednak w trakcie klepania w klawiaturę komentował film tak cudacznymi minami, że publiczność pokładała się ze śmiechu.
Nie było jednak do śmiechu jego pierwszej żonie, Germaine, która nabierała pewności, iż poślubiła kompletnego nieudacznika. Małżeństwo skończyło się rozwodem. Następną wybrankę, Jeanne Augustine Barthélemy, dziedziczkę literackiego rodu Maupassant, która została z nim do końca życia, zapraszał z gestem do klubów, w których grywał. Zamawiał homara, którą to potrawę skrupulatnie odliczano mu od honorarium. I biedował, biedował, biedował. Ślub z Jeanne w 1943 roku brał w pożyczonym garniturze, a gości zaprosił do restauracji na przyjęcie wzięte na kredyt, który miał spłacać przygrywaniem na pianinie dla gości. W dodatku restaurator go oszukał i zamiast obiecanego kurczaka podał weselnikom kaszankę.
Aby uciec przed skrajnym ubóstwem, statystował w filmach. Za grosze. Przez dziesięć lat i w trakcie 60. filmów kamera zatrzymywała się na nim najwyżej na kilka sekund. Kiedy statystował w gromadzie, zawiązywał pod szyją wielką muchę, żeby bodaj w ten sposób wyróżnić się z tłumu. Gdy miał szczęście, uzupełniał scenkę jako hotelowy portier albo kłótliwy klient przy sklepowej kasie. Ale pewnego dnia ten skromny epizodysta wychynął z cienia. W filmie Czarny rynek w Paryżu (1956) przydzielono mu rólkę drobnego paryskiego oszusta, który podczas hitlerowskiej okupacji próbuje się dorobić na nielegalnym handlu mięsem. Ta postać, wciśnięta na zaplecze obsady, daleko za gwiazdami pierwszego planu: Jeanem Gabinem i Bourvilem, miała być tylko fabularnym przecinkiem. A tymczasem ten mikry człowieczek, zrobiony z chciwości i lęku przed denuncjacją, chudy narwaniec, tasujący powietrze gestami, które miały maskować strach, ściągnął na siebie całą uwagę widowni. W efekcie role pierwszoplanowych gwiazd publiczność przyjęła do wiadomości, a de Funèsem się zachwyciła.
Jak kompletny nieudacznik stał się supergwiazdą?
.Z tym że producenci ciągle nie wyobrażali sobie, by ten drobny epizodysta był w stanie udźwignąć główną rolę w większym przedsięwzięciu filmowym. Kiedy reżyser Jean Girault przebąkiwał, że chciałby nakręcić film z de Funèsem w roli głównej, natychmiast ucinali rozmowę. Reżyserowi nie pozostało więc nic innego, jak tylko założyć własną firmę. I tu od filmu Koko (1963) komik dał piękną paradę trzynastu filmów, która uczyniła z niego supergwiazdę. Każdy z jego kolejnych obrazów w pierwszy premierowy weekend ściągał przed ekrany nie mniej niż pięć milionów widzów. Kiedy już z tłumu statystów wysunął się na pierwszy plan, każdy film z jego udziałem to był „one-man show”. De Funès domagał się dla siebie osobnej pracy kamery. Obejmowała ona całą jego niewysoką postać, byle pokazać to nerwowe przebieranie nogami i młócenie powietrza wielkim dłońmi, na przemian ze zbliżeniem twarzy. Nie wyobrażał sobie, że po odegraniu sceny można po prostu zejść z planu i iść na obiad. On godzinami dyskutował z reżyserem o drobnej scence, przestawiał kamery, patrzył na ręce szwenkierom, instruował montażystów, wymuszał dziesiątki dubli tego samego ujęcia. Ekipa tolerowała tę musztrę, bo wiedziała, że sumarycznie to się opłaca – praca przy filmie z de Funèsem dawała następne kontrakty, otwierała w branży kolejne drzwi. Była rekomendacją i listem polecającym.
Pytany o swą sztukę komiczną powtarzał, że tworzy swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa. Jak każdy, kto z musu bywa ugrzeczniony wobec przełożonego, choć go nie cierpi. A gdy szef odwraca się i wychodzi, upokorzony przed chwilą podwładny pokazuje mu język. „Sedno komizmu jest zawsze takie samo: hierarchia. Fakt, że ktoś musi być posłuszny komuś innemu, dlatego że tak się w życiu złożyło, iż ten drugi jest zwierzchnikiem, zawsze bardzo mnie śmieszył” – powiadał aktor.
„Nie zgrywaj de Funèsa!”
.Jego bohaterowie przejęci byli obsesją władzy, dominowania nad innymi, rozkazywania. Takie postacie wywodzą się w prostej linii od Moliera, ponieważ bohaterowie Mieszczanina szlachcicem, Chorego z urojenia czy Skąpca to także zwykli Francuzi, którzy próbują dogonić swoją epokę, nadążyć za zmianami, nawet za cenę ośmieszenia i kompromitacji. Louis de Funès reprodukuje tamte postacie w świecie telefonów, samochodów i organizacji zbiorowego żywienia. Słynne ekranowe ataki furii wynikały z faktu, że inni nie nadążają za jego tokiem myślenia. Polecenia rzuca z rosnącą niecierpliwością, nudzi go tłumaczenie komuś tego, co on sam już wie. Przyjmuje, że – w najlepszym razie – otaczają go same głąby. W gorszym razie nikomu nie ufa, dookoła wietrzy spiski. Przekonany, że musi kontrolować swoje otoczenie, nieustannie się przebiera. W serii filmów o „Żandarmie” raz bywa korsarzem, a raz Rambo z amerykańskiego thrillera, raz Chińczykiem, raz policjantką, raz kowbojem. Kiedy jako właściciel lokalu w filmie Sławna restauracja (1966) nachyla się nad niemieckim klientem, na jego twarz pada cień, który dorysowuje mu demoniczną grzywkę i wąsik.
Do dziś we Francji słyszy się powiedzonko: Nie zgrywaj de Funèsa! Tym zdankiem zwykło się powściągać kolegę ze szkoły, biura czy kuzyna na rodzinnym przyjęciu, kiedy popadał w przesadną kłótliwość i zapał retoryczny. Z tym że Louisa de Funèsa łatwo było podrabiać, trudno było wykreować takiego komika od zera. A tak działo się na przykład podczas przedstawień teatralnych farsy pod tytułem Oscar (1961), która była planowana na trzydzieści przedstawień, a dzięki udziałowi komika uzbierało się ich siedemset. W dodatku, by nie znużyć widzów, de Funès te same sceny rozgrywał na dziesiątki różnych, coraz to nowych sposobów. Przedstawienie rozciągał, pakował widzów w coraz to nowe dygresje, a reszta obsady ledwo za nim nadążała. Prasa wynalazła nawet osobne słowo na tego rodzaju sztuki: „De Funès nie gra, on jest adaptatorem roli”. Krytycy pisali, że scena dosłownie pali mu się pod stopami, a on sam gra szybciej niż postać z kreskówki.
Nawet twarz Louisa otwierała osobną księgę. Kurczyła się w gniewie, rozciągała w uśmiechu (najczęściej fałszywym). Usta zaciśnięte w poziomej kresce oznaczały namysł, lekkie skrzywienie wargi w dół podpowiadało, że Louis de Funès właśnie knuje. W trakcie awantury dolna warga odsłaniała zęby, a górna marszczyła się, sygnalizując nadchodzące konwulsje. Wszystko zharmonizowane z poruszającymi się uszami, które, jak u psa, to opadały, to stroszyły się w gniewie. Do tego te jasne, niewinne, błękitne oczy dziecka, którymi spoglądał spod chytrze przymkniętych powiek albo które otwierał szeroko w bezbrzeżnym zdumieniu, rzadko w wyrazie wybaczenia, ulgi i dobroci.

Fot. Louis de Funès na planie filmu Oskar reż. Édouard Molinaro
Tragikomiczność ról de Funésa
.W jego sztuce komicznej kryło się jednak znacznie więcej. De Funès uosabiał na ekranie wizerunek starzejącej się konserwatywnej Francji, która dźwiga na swych barkach szacowny bagaż galijskiej tradycji, ale musi go konfrontować z nowymi czasami, z nowymi ideami. Tragikomiczność bohaterów Oskara (wersja filmowa 1967), Wielkich wakacji (1967), filmu Skrzydełko czy nóżka (1976) polega na tym, że ci Francuzi z krwi i kości próbują nadążyć za zmieniającym się światem. Louis uosabiał tę konserwatywną Francję, dla której szokiem była rewolta 1968 roku, Francję, która w trudnych czasach próbuje się mobilizować wokół podstawowych wartości: rodziny, instytucji małżeństwa, reguł przyzwoitości w życiu społecznym, zwykłej ludzkiej solidarności. Nie przypadkiem Francja pokochała go za początkową sekwencję ze Skrzydełka czy nóżki, gdzie przebrany za staruszkę bezskutecznie próbował zamówić u kelnera wodę mineralną, lekceważony przez arogancką obsługę, która obskakuje „lepszych gości” z nadzieją na suty napiwek. W jego wydaniu „słodka Francja” jest jak ta śmieszna babcia, pełna swoistego wdzięku i poczucia godności, która dopomina się o minimum szacunku.
Tak rozumiany komizm zapożyczali od niego liczni mistrzowie gatunku. Komicy z grupy Monty Pythona wiele swoich skeczy również rozgrywali, bazując na konflikcie zwierzchnik-podwładny. Jerry Lewis na tej samej nucie wygrywał kontrast między zahukanym profesorem i władczym dyktatorem w filmie Zwariowany profesor (1963). Przebieranki Louisa genialnie kontynuował amerykański imitator Robin Williams w Pani Doubtfire (1993). Podobnie Roberto Benigni: w oscarowym filmie Życie jest piękne (1997) raz jest ojcem z autorytetem, który w obozie koncentracyjnym wymyśla zabawne gry dla własnego synka, a raz jest śmiertelnie przerażonym więźniem. Wielu aktorów przejmowało od de Funèsa to, co wydawało się najbardziej jaskrawe, zewnętrzne i efektowne: tę słynną grę twarzą. Tutaj do szczytów kuglarstwa doszedł Jim Carrey, który ze swoją „gumową” twarzą dokonywał cudów choćby w Masce (1994).
Sam de Funès przez całe życie szukał własnych przodków w historii filmowego komizmu. Chętnie powoływał się na Charliego Chaplina, ponieważ ten zabiedzony imigrant wiecznie próbował zgrywać osobistość znacznie powyżej jego właściwego statusu. Zawsze wolał Flipa niż Flapa, bo ten lubił rządzić i rozkazywać. No i uwielbiał braci Marx, ponieważ i on kochał doprowadzać pokrętnymi fortelami do chaosu, nad którym nikt już nie był w stanie zapanować. Na liczne pytania, dlaczego nie widać następców Louisa, najtrafniej odpowiedział reżyser Gerard Oury: „Louisa nie da się zastąpić, ponieważ przekroczył barierę dźwięku. Wykroczył daleko poza wszystko, czego możemy oczekiwać od aktora. Nie da się pójść dalej”. Wraz z wielką karierą, która przyszła dopiero po czterdziestce, zaczął w nim narastać irracjonalny lęk, że ten sukces skończy się lada dzień, że publiczność się nim znudzi, że znowu będzie musiał wrócić do tanich barów i statystowania. To stawało się jego życiową obsesją, z której przez całe lata próbowała go wyleczyć Jeanne, żona – duchowe oparcie i doradca artystyczny w jednej osobie.
Perfekcjonista i stany lękowe
.Ów lęk paraliżował go zwłaszcza w kontaktach z dziennikarzami. Obawiał się, że w telewizji nie wypadnie tak efektownie, jak na ekranie, gdzie miał możliwość powtórzenia sceny. Wywiady oznaczały dla niego napady paniki i nieprzezwyciężalnej tremy, co dziennikarze brali za arogancję. Ataki lęku miewał także na planie filmowym, kiedy czuł, że rola go przerasta. Tak było w Wielkiej włóczędze (1966), kiedy to w paryskiej operze miał dyrygować Potępienie Fausta Hectora Berlioza. W obawie, że się skompromituje, ćwiczył tę scenę przez kilka tygodni przed lustrem, brał lekcje u dyrygenta Opery Narodowej. A i tak na planie dopadała go panika.
Podobnie reagował na filmowy duet z idolem własnej młodości, Bourvilem. Panicznie obawiał się, że w zestawieniu z tym żywym klasykiem wypadnie blado, że publiczność go odrzuci i znowu przesunie do dziesiątego rzędu. Te stany lękowe przyczyniły się zapewne do zawału serca, który dopadł go w roku 1975. Lekarze powiedzieli wyraźnie: dość forsownych ról. Najpierw kilkumiesięczna rehabilitacja, potem drakońska dieta, obowiązkowa codzienna sjesta i koniec z furiackimi występami. Rolę w Skrzydełku czy nóżce przyjął po konsylium lekarskim, które zastrzegło, iż przerwie ujęcie przy pierwszym drobnym ukłuciu w piersiach.
Louis de Funès i róże
.Jeszcze po sukcesie, także finansowym, Wielkiej włóczęgi Louis kupił w 1967 roku dla swej rodziny zamek Clermont-Sur-Loire w miasteczku Cellier, niedaleko Nantes. W ten sposób chciał żonie i rodzinie wynagrodzić lata koczowania w byle jakich mieszkankach, czas biedy i upokorzenia. Tutaj żył swoim własnym tempem. Zapisał się na kurs ogrodnictwa prowadzony w Wersalu, uprawiał brzoskwinie, pielęgnował rosarium. Wyhodował nawet własną odmianę róży pomarańczowej, obecnie nazwanej jego imieniem. W prezencie dla przyjaciół miodem napełniał słoiczki z własnej pasieki. Wypływał łódką na środek Loary, a wędkarze z daleka obserwowali, jak gestykuluje, ćwicząc kolejną rolę. W zamkowej piwniczce doglądał własnych win; zbiór kompletował z najlepszych roczników chambertin, pommard, clos-de-vougeot, corton-charlemagne. Na ulicy miasteczka Cellier nie różnił się niczym od zwykłego przechodnia. Każdej niedzieli modlił się na mszy świętej w tłumie wiernych. I tylko miejscowy proboszcz, ojciec Maurice, wiedział, jak wielkie fundusze aktor dyskretnie przeznaczał na cele humanitarne i do miejskiej kasy.
Kiedy przeczuwał, że jego czas nadchodzi, poprosił ojca Maurice’a, by ten szepnął Panu Bogu słówko w jego sprawie. Niech powie, że „Louis bardzo się starał, by być najlepszym błaznem, jaki się Panu Bogu trafił”.
Wiesław Kot