
Oscarowe schematy. Jak dostać nagrodę za najlepszy film?
Oscar 2022 nie przecierał nowych szlaków, raczej kwitował urobek jak sumienny księgowy, który troszczy się o porządek w papierach. Ciekawsze rzeczy z zakresu sztuki filmowej ujawniały się na marginesie – pisze Wiesław KOT
Oscar dla najlepszego filmu przypadł ciepłemu i współczującemu filmowi CODA o zdrowym dziecku, które pośredniczy między światem i własnymi niesłyszącymi rodzicami. Przy tym krytyka pozostaje zgodna, że ten niskobudżetowy i kameralny film nie popycha bynajmniej sztuki filmowej na nowe tory.
Tu warto przypomnieć, co wiadomo od pierwszych edycji Oscarów. Na jurorów z Amerykańskiej Akademii Filmowej ciągle działa najsilniej ten sam zestaw impulsów. Przede wszystkim – kluczowa postać filmu. Najlepiej, jeżeli jest to osoba uciemiężona, która zmaga się z uprzedzeniami i stereotypami oraz ogólną życiową niedolą. Dobrze, gdy taki znękany bohater jest czarny lub pochodzi z kręgów mniejszości narodowościowych. Ostatnio modne są mniejszości seksualne. Dobrze widziane są też choroby – od zawsze alkoholizm, ostatnio preferowany jest alzheimer. Atutem jest też bycie kaleką lub kobietą poddaną opresji (jurorzy chętnie widzą kobiety na ekranie, ale na czerwonym dywanie – już nie. Pierwsza kobieta – Kathryn Bigelow – nagrodę za reżyserię dostała od tych panów dopiero w roku 2009). To filmowe cierpienie powinno zostać odpowiednio uwznioślone, na przykład poprzez rozmieszczone w fabule aluzje do wielkich dzieł literatury czy do klasyków filmowych. I względy ściśle taktyczne – dobrze, żeby film miał premierę pod koniec roku, za który przydziela się Oscary, bo wtedy jurorzy do stycznia czy lutego roku następnego (ustalenie nominacji) lepiej go zapamiętają.
Na bardziej interesujące kwestie zwraca uwagę Oscar za reżyserię dla pani reżyser Jane Campion. Psimi pazurami powraca ona do swej starej tezy, iż przytłaczająca większość narracji filmowych na przestrzeni całego rozwoju tej sztuki była prowadzona z męskiego punktu widzenia. Więc – na swój ograniczony sposób próbuje wyrównać te relacje. W filmie Psie pazury to kobieta (Kirsten Dunst) studiuje mężczyznę i – równolegle – próbuje zrozumieć własne reakcje na męskość. Historia kobiety, która przenika na „męskie” rancho dwóch braci jako żona jednego z nich (w tej roli Benedict Cumberbatch), przebiega pozornie bezobjawowo. Sytuacje nawarstwiają się nieskończenie powoli, narastają jak warstwy geologiczne w glebie. Z tym że to kobiece intro do męskiego surowego świata zmusza obu braci do przemodelowania, do rewizji wszystkiego, co do tej pory wiedzieli o życiu i co tworzyło ich azymut. Nie żeby kobieta wzniecała antagonizm między braćmi, żeby naciągała ich na pieniądze, która to sugestia wisi w powietrzu. Nie, ona po prostu niuansuje ich życie, wnosi w nie pewną lekkość, łatwość i potoczystość, która wcześniej wydawała im się oznaką słabości i zniewieścienia. I teraz ta miękka, pastelowa, migotliwa kobieta – twór, który wydaje im się nęcącą zagadką – wywraca ich świat na nice.
A wszystko zostało oddane potokiem wizualnych metafor. W filmach Jane Campion – w tym, ale też w słynnym Fortepianie (1993) – strona wizualna obrazu opowiada na równi z fabułą o specyficznych aspiracjach, planach i wyborach kobiet. A te, w imię podkreślania własnej natury, nie boją się podejmować życiowego ryzyka, nawet jeżeli prowadzi ono ku niejasnej przyszłości. Ilustrowała to metafora wizualna, którą kończył się Fortepian: ciało kobiety zanurzone w morskich głębinach, uwięzione na linie przytwierdzonej do jej ulubionego instrumentu opadającego na dno. Z kolei ostatnia sekwencja Portretu damy (1996), utrzymana w tonacji czarno-białej, przypominająca szkic czekający na wypełnienie kolorami, staje się wizualną metaforą kobiecości gotowej na przyjęcie rozmaitych możliwości.
A jeżeli już o kobietach mowa, to kwitujemy Oscara za rolę pierwszoplanową dla Jessiki Chastain w filmie Oczy Tammy Faye. I na jego kanwie notujemy, iż biografistyka filmowa lat ostatnich oscyluje między bulwarówką i moralitetem. Jak planowane „portrety” Moniki Lewinsky, Britney Spears czy Marcii Clark, kontrowersyjnej pani prokurator z procesu O.J. Simpsona w 1995 roku. Podobne rozchwianie ujawnił film Oczy Tammy Faye (reż. Michael Showalter). Tytułowa dama to piosenkarka, prezenterka talk-show, osobowość telewizyjna, przy tym osóbka o „fajerwerkowej” osobowości, a z tym wszystkim – ewangelizatorka. Działająca w najszerszej skali, bo przecież Tammy tworzy wraz z mężem (Andrew Garfield) od podstaw największą na świecie religijną sieć medialną i buduje chrześcijański park rozrywki. Programy z udziałem Tammy Bakker i jej męża Jima przyciągały przed ekrany po dwadzieścia milionów widzów tygodniowo, a chrześcijański park rozrywki Heritage USA w Kalifornii był w latach 80. ubiegłego wieku jednym z miejsc najchętniej odwiedzanych przez amerykańskie rodziny.
Także dlatego, że Ewangelia była tu dyskretnie przykrojona do marzeń „średniej klasy średniej”. Oboje dawali do zrozumienia – powołując się śmiało na Jezusa – że nagrodą za trzymanie się dziesięciu przykazań, za ciężką pracę, za życzliwość dla bliźnich – powinna być co najmniej stabilizacja materialna. Już tu, na ziemi. Najlepiej zaraz. A skoro tak, to dlaczego nie przyspieszyć tego procesu? I tak – dla Tammy i Jima – ewangelizacja z wolna staje się pasem transmisyjnym, który ma przenieść ich w promienną i zasobną przyszłość. O przykazania i zasady już mniejsza. Coraz bardziej mniejsza. Kiedy wokół obojga zaczęły wybuchać skandale seksualne i finansowe, Ameryka przeżyła wstrząs, a Tammy z pozycji ikony ewangelizacji błyskawicznie zwekslowała na „gwiazdę obciachu”. To historia z bulwarówki. Bo z filmu płynie jeszcze wydźwięk w typie moralizatorskim. Ewangelia powiada: „Zachowuj przykazania”. Może pod adresem państwa Bakker należałoby dodać jeszcze: „Trzymajcie porządek w księgach rachunkowych”.
Bokiem przeszedł film Belfast (Oscar za scenariusz), a szkoda. Bynajmniej nie dlatego, że to najbardziej autorski i osobisty film Kennetha Branagha, w którym obdzielił bohaterów nadwyżką ciepłej, wybaczającej ironii, mgiełką nostalgii i oddalenia, jaka przynależy wspomnieniom. Szkoda, bo przekaz dzieła wykracza daleko poza wiwisekcję dzieciństwa. Dziewięciolatek imieniem Buddy filtruje świat przez własnych rodziców przez westerny i kolorowe magazyny dla „niższej klasy średniej”. Przemoc na ulicach, stosy niezapłaconych rachunków i rock’n’roll – to jest treść jego dzieciństwa, którą usiłuje wtłoczyć w ciasne ramy tandetnych, komiksowych fabułek, jakimi karmią go ogłupiające media. Ale to nie jest tak – jak podpowiadają liczne filmy, znacznie mniej ambitne niż obraz Branagha – że jedna ulica w dość prowincjonalnym mieście, jakim był Belfast, wystarcza, żeby zrozumieć cały świat. Bo tu komplikacje pojawiają się na każdym kroku. Chłopiec słyszy w trakcie nabożeństwa z ust pastora, że „katolicy nie mają monopolu na piekielny ogień i siarkę”. A kiedy namówiony przez kolegę kradnie paczkę proszku do prania, oburzona i zawstydzona matka prowadzi go do sklepu, by oddał, co do niego nie należy, i przeprosił, mimo że ich trasa biegnie przez sam środek niebezpiecznych zamieszek ulicznych. Wspaniałomyślnie oświadcza, że dla niego ta dziewczynka „może być nawet wegetarianką”. A poza tym na wszystkich z niebotycznej – nomen omen – wysokości spogląda oko pojazdu kosmicznego, który właśnie ląduje na Księżycu. A może to nie tylko teleskop rakiety, może to oko oprawione w trójkąt, może to Opatrzność? Może to ona bierze ludzkie namiętności w jeden wielki nawias?
Tegoroczna ceremonia oscarowa raz po raz formułowała mocne proukraińskie przesłanie, ale wybrzmiało ono słabiej niż wcześniejsze podobne deklaracje. Może dlatego, że utonęło w chórze światowej solidarności. Silniej zapamiętane pewnie zostaną inne analogiczne gesty. Jak ten, gdy Indianka Sacheen Littlefeather w imieniu Marlona Brando, który w 1973 roku odmówił przyjęcia statuetki za Ojca chrzestnego, powiedziała: „Myślę, że przyznawanie i odbieranie nagród w tym kraju dopóty będzie niewłaściwe, dopóki nie poprawi się sytuacja Indian”. Podniosłą mowę do ludzkości wygłosił reżyser Gandhiego Richard Attenborough (1983): „Musimy w XX wieku szukać innych dróg do rozwiązywania problemów niż odstrzelanie głów naszym przeciwnikom”.
Częścią corocznego ceremoniału są też „wydarzenia wieczoru”. Tu granice nieustannie się przesuwają – w kierunku kompletnej utraty gustu i klasy. Milowym krokiem na tej drodze były prostackie kpiny komika Chrisa Rocka z urody żony aktora Willa Smitha, który bez zbędnej zwłoki przeszedł – na oczach światowej publiczności – do rękoczynów. Zresztą, kto wie, może to nawet lepsze niż zwyczajowa minoderia nagradzanych? Aktorzy odbierają statuetkę, ale ogłaszają, że są ponad tę pompę, jak Sally Field w 1980: „Jak myślicie, ile tak naprawdę znaczy Oscar? Powiem wam – dokładnie zero”. Inni twórcy demaskują tych kolegów, którzy udają, że statuetki sobie nie cenią. „Niech nikt się nie zgrywa, że mu nie zależy. Każdy udaje, że ma tego Oscara gdzieś, ale w duchu aż go skręca: Wybierzcie mnie!” – rzuciła publiczności Whoopi Goldberg (1991). To samo, ale bardziej delikatnie wyraził Pedro Almodovar (2000): „Jak już się znalazłeś w oceanie, musisz pływać. Jak już robisz filmy, to chcesz dostać Oscara”. Zdarzają się kpiarze, którzy wyśmiewają samą ceremonię. Warren Beaty (1992): „Chcemy podziękować wszystkim widzom za to, że patrzą, jak my tu sobie pięknie gratulujemy”. Jessica You, dokumentalistka (1997): „Po raz pierwszy moja wieczorowa toaleta kosztuje więcej niż film, który nakręciłam”.
To sarkastyczne podejście do Oscarów opiera się na solidnych podstawach, bo historia Oscara notuje tyleż wzlotów, co kompromitacji. Przypominamy te najbardziej bezdyskusyjne.
W roku 1941 w konkursie startuje Obywatel Kane Orsona Wellesa – aż roił się od wynalazków z zakresu narracji, montażu i prowadzenia aktorów. Dziś wymieniany powszechnie jako najwybitniejszy film w historii. Ale dostał statuetkę tylko za scenariusz. To tak, jakby honorować obraz Rembrandta za to, że umieszczono go w ozdobnej ramie. A kto wygrał? Konwencjonalny film Zielona dolina – o rodzinie górniczej. Błyskawicznie przepadł w niepamięci.
I znowu – mamy rok 1968. Stanley Kubrick przedstawia film 2001: Odyseja kosmiczna. Genialne zestawienie: małpa po raz pierwszy zakrzywia kciuk, chwyta kość i wyrzuca ją tryumfalnie w niebo, a po tym niebie suną statki kosmiczne – w rytm walca Straussa. I to jurorów nie zastanowiło. Oscara za reżyserię zdobył Carol Reed, który przedstawił nakręcony tradycyjnymi metodami musical Oliver!, oparty na powieści Dickensa. W 1998 roku bezdyskusyjną rewelacją był Szeregowiec Ryan, dzieło Stevena Spielberga i naszego autora zdjęć Janusza Kamińskiego. A tymczasem na „film roku” wytypowano ramotkę elżbietańską Zakochany Szekspir. W dodatku Oscara za rolę drugoplanową w tym filmie dostała Judi Dench, która ostatecznie na ekranie pojawiła się – obliczyli skrupulanci – dokładnie na sześć minut. I jeszcze: Martin Scorsese kręci filmy od trzydziestu lat. Ma na składzie Ostatnie kuszenie Chrystusa, Chłopców z ferajny czy Gangi Nowego Jorku. Problem w tym, że są to dzieła mało poprawne politycznie. Ale dzieł w jego dorobku przybywa, więc trzeba go w końcu nagrodzić. I dostaje statuetkę za Infiltrację – chyba najgorszą rzecz, jaka wyszła spod jego ręki.
Lista aktorów prześlepionych przez Oscara jest równie długa i równie kompromitująca. Greta Garbo w Hollywood prosperowała świetnie od połowy lat 20., tworząc typ kobiety zimnej, wyniosłej i niedostępnej, co imponowało szalenie zarówno panom, jak i paniom. Kiedy wypływała na ekran, miliony widzów wstrzymywały oddech. I tak przez blisko dwadzieścia lat. Do Oscara otrzymała tylko cztery nominacje. Dopiero piętnaście lat po tym, jak definitywnie zakończyła karierę, Akademia wręczyła aktorce Oscara honorowego (1954). Dla kontrastu trzeba dodać, że Shirley Temple dostała Oscara w wieku zaledwie lat sześciu – „za wybitne zasługi dla filmu w roku 1934”.
Podobnie rzecz się miała z Charlie Chaplinem. Jeśli kino przez pierwsze pół wieku miało czyjąś twarz, to była to twarz Chaplina. Przedstawił Światła wielkiego miasta, Dyktatora, były Światła rampy, ale Oscar go wyniośle ignorował. I dopiero kiedy Chaplin trafił na „czarną listę Hollywood” za „działalność antyamerykańską”, kiedy Ameryka się go pozbyła i kiedy dożywał ostatnich dni na szwajcarskiej prowincji, Akademia przypomniała sobie o nim. I zaproszono starszego pana do Hollywood, bo tam czekał Oscar honorowy.
.W kwestiach oscarowych należałoby więc – niezależnie od ocen bieżącego werdyktu – zachować zdrowy sceptycyzm. A choćby i taki, jaki zademonstrowała scenarzystka Frances Marion (dwa Oscary), mówiąc: „Statuetka jest doskonałym symbolem przemysłu filmowego: potężny, atletyczny korpus, kurczowo ściskający lśniący miecz, za to pozbawiony tego fragmentu głowy, w którym znajduje się mózg”.
Wiesław Kot