"Nędza ogólników. Millenialsi po egzekucji w Charlie Hebdo"
.O ile po jednym dniu i setkach komentarzy sama sprawa masakry w redakcji „Charlie Hebdo” wydaje się jednoznaczna, o tyle nie wydają się jednoznaczne reakcje na nią, zwłaszcza wśród najmłodszego pokolenia komentujących. (Z góry zaznaczam, że nikt nie zebrał jeszcze i nie przeanalizował wszystkich komentarzy, jakimi millenialsi potraktowali sprawę – i tych z Twittera, i tych z tablic na Facebooku, z portali, z blogów – dlatego poniższy tekst jest raczej zbiorem domysłów, mam nadzieję – że niezbyt trafnych).
.Gdy poprosiłem mieszkającą w Paryżu przyjaciółkę o pokazanie mi jednego z facebookowych eventów, na których młodzi Francuzi organizowali się w wieczorną manifestację na Placu Republiki, bałem się, że znajdę tam najgorszy przykład tego, co jest wspólnocie potrzebne do zawiązania się: uznania pewnej grupy społecznej (w tym wypadku: imigrantów) całościowo za wroga. Wspólny wróg (i wspólny przyjaciel, by posłużyć się nomenklaturą Carla Schmitta, wybitnie w przypadku zderzeń cywilizacji przydatną i wybitnie niepoprawną politycznie) jest wspólnocie konieczny, co do tego nie ma wątpliwości: bałem się jednak, że zadziała w przypadku gniewu na sprawców masakry w redakcji „Charlie Hebdo” mechanizm uznania zamachowców za reprezentatywnych nie dla problemu francuskiego multi-kulti (dla którego są reprezentatywni, ekstrapolując możliwe rozwiązanie problemu), ale – dla całej imigracyjnej wspólnoty we Francji. To, co zobaczyłem, przeraziło mnie jeszcze bardziej.
W zaproszeniu na facebookowy event nie było wroga. Manifestacja miała się odbyć (i odbyła się) pod hasłami organizowania się młodych Francuzów za wolnością słowa i przeciw jakiemukolwiek terroryzmowi – liberté, rire, paix: wolność, śmiech, pokój.
.Wsłuchajmy się w te słowa, ponieważ – i piszę to bez żadnej ironii – są to piękne słowa. Są to słowa jasne, strzeliste, dźwięczne. Młodzi Francuzi organizują się przeciw terroryzmowi, który – o ile dobrze rozumiem moich rówieśników znad Sekwany – nie jest związany z jakąkolwiek ideową kwestią: narodem, religią, filozofią społeczną. Terroryzm to dla nich terroryzm i nieistotne, czy dokonuje go, powiedzmy, chory psychicznie człowiek na premierze drugiej części „Batmana” w jednym z amerykańskich kin, czy Anders Breivik na wyspie Utoya, czy – islamiści w redakcji „Charlie Hebdo”. Nie pada żadne słowo, które by mogło wskazywać na ideologiczną proweniencję terroryzmu, która jest w przypadku „Charlie Hebdo” jednoznaczna. Padają – piękne ogólniki.
Zanim przejdziemy do tego, co może to oznaczać (i, mam nadzieję, nie oznacza), warto na chwilę zatrzymać się nad tym, jak „Charlie Hebdo” millenialsi skomentowali w Polsce. Mówię tu o millenialsach najbardziej średnich, sytuujących się w politycznym mainstreamie. Najczęściej powtarzającym się komentarzem było otóż stwierdzenie, którego sens można streścić tak: no, to teraz zacznie się ta głupia, polska islamofobia. W domyśle: wszak nic wspólnego zamach z islamem nie miał. Nie tyle z islamem: z religią. Przemoc, jaka wydarzyła się w redakcji „Charlie Hebdo”, jest dla tych, którzy starają się swoimi komentarzami nie urazić muzułmanów, naga, odarta z większego sensu, który – w świetle pewnych systemów religijnych, moralnych, społecznych – ją nie tyle usprawiedliwia, ile czyni chwalebną.
.Przemoc to dla tych, którzy nie chcą muzułmanów urazić i skonkretyzować wroga wspólnoty, po prostu przemoc: naga nawet, a właściwie przede wszystkim wtedy, kiedy uderza w wartości takie, jak wolność słowa.
Dlaczego? Powiedziałbym, że z racji edukacji, sposobu, w jaki millenialsi byli – byliśmy – uczeni. We wszystkich programach nauczania, jakie pamiętam, wolność słowa zawsze występowała jako fundamentalna wartość obok pluralizmu i tolerancji (zwłaszcza – tolerancji religijnej). Wpajanie tych zasad millenialsom od najmłodszych lat sprawia, że stają się one fundamentalne, nie do pomyślenia jest świat poza nimi. Tyle, że z zasadami tymi jest pewien problem: po pierwsze, są one zbyt ogólne i funkcjonują w debacie publicznej jako wygodny wytrych politycznej poprawności, po drugie – są one zbyt słabe. Zbyt słabe – to znaczy, że nie są to zasady, dla których się zabija. A skoro najistotniejsze pojęcia laickiej Europy nie są pojęciami, dla których się zabija, to znaczy – w obronie których zabija przeciętny obywatel – nie do pojęcia dla millenialsów jest, jak można w ogóle zabijać dziś w imię pojęć.
W sierpniu tego roku „The New York Times” piórem Sama Tanenhausa ogłosił, że millenialsi są generation nice, to znaczy – pokoleniem, które przede wszystkim chce, by mu się przyjemnie żyło. Są różne wymiary przyjemności: jednym jest udział w manifestacji takiej, jak wczoraj w Paryżu, w której słynne stwierdzenie młodej manifestantki z Hiszpanii podczas antyrządowych protestów kilka lat temu – „Nie wiemy, o co nam chodzi, robimy to, bo to robimy” – zostaje zastąpione wytartymi hasłami z liberalnych podręczników i trzymaniem wysoko w górze kredek. Wytartymi dlatego, że millenialsi w przeważającej większości nigdy nie doświadczyli realnego ograniczenia tych haseł, a – na skutek polityki multi-kulti – doświadczyli poszerzania ich realnego zakresu.
Ten liberalizm, który wyznają europejscy millenialsi w odniesieniu do zdarzeń z „Charlie Hebdo” (zdarzeń: masakry, rzezi) jest zakładnikiem samego siebie. Najmniejsza nawet próba skonkretyzowania wroga po tych wyróżnikach, którymi zawsze w historii się go konkretyzowało – wyznaniu, przynależności narodowej – zostają uznane za rasizm.
Kiedy streściłem główne tezy niniejszego tekstu na swoim profilu, moja skądinąd bardzo inteligentna równolatka ironicznie sarknęła: „Ale jaki jest twój problem: że nie huzia na Araba?”.
Przekornie: tak, to jest mój problem. Chciałbym, żeby była huzia na terroryzm, który ma twarz, narodowość, religię i filozofię polityczną, a nie – jest reprezentacją nagiej przemocy, która się dokonuje nie wiadomo dlaczego, chyba – z jakiegoś fanatyzmu, co? A fanatyzm, zdają się myśleć millenialsi, to taka choroba, a nie spójny sposób opisania i tłumaczenia świata. Chciałbym, żeby była huzia na terroryzm, który jest skonkretyzowany – i jak najbardziej realny, i jest blisko. Zachowanie europejskich millenialsów pokazuje bowiem, że jego realność i konkretność jest dla nich nie do przyjęcia, nawet – jeśli jest oczywista i jest bardzo blisko.
Wojciech Engelking