Wojtek WOJTCZAK: W dolinie suchych kości

W dolinie suchych kości

Photo of Wojtek WOJTCZAK

Wojtek WOJTCZAK

Fotograf, dawniej gwiazd i modowy, autor kampanii reklamowych m.in. dla samochodów Forda, Gatty i Braci Koral. Fotografował dla Vivy, Gali, Twojego Stylu. Reżyser autorskich filmów: Solace i Salome. Dziś malarz i rzeźbiarz.

Był na samym szczycie branży modowej. Fotografował modelki dla najważniejszych marek, w pierwszych sezonach Top Model oceniał kandydatki. W pewnym momencie wycofał się z branży. Dziś pochyla się nad losem Hioba i nad tekstami świętymi, dając zupełnie nowe światło i nową sztukę. Z Wojtkiem WOJTCZAKIEM rozmawia Mirosław ŁABĘDZKI

Mirosław ŁABĘDZKI: – Które z Pańskich dzieł, było pierwsze?

Wojtek WOJTCZAK: – Wydaje mi się, że Drzewo poznania, chociaż ono samo jest wciąż w powstawaniu, mimo że w międzyczasie pojawiły się kolejne. To jest też sięgnięcie do początku człowieczeństwa. Od pytania o dobro i zło zaczyna się przecież historia człowieczeństwa. 

Zatem, żeby ten początek zrozumieć, sięgnijmy do prehistorii Pańskiej sztuki. Wyszedł Pan z fotografii modowej, która tak bardzo kontrastuje z tym, co teraz powstaje w pracowni. Moda to ciało, blichtr, to sposób życia.

– Moda była dla mnie czymś naturalnym, przede wszystkim ze względu na doświadczenia rodzinne. Traktowałem to czysto zawodowo, trudno dopatrzeć sie w tym sztuki. Nie mylmy awangardy z kreatywnością. Raczej było to podążanie za trendami. 

Fotografia modowa jest po to, by sprzedać.

– Dobrze pokazać (pokazać w dobrym świetle)… Choć i tu można coś przemycić ze sztuki. Zależnie od klienta – więcej lub mniej. Najczęściej mniej. 

Gdyby któryś z proroków starotestamentalnych zajrzał do świata mody, nazwałby go pustką i odrzucił. 

– Tak działo się zawsze, choćby w Egipcie – zawsze było doświadczenie elity i ludu, tych którzy są zasobni, ubierają się bogato i podążają za trendami. Często oznaka luksusu i bogactwa była rozumiana jako wyraz łaski Boga. 

Co sprawiło, że po osiągnięciu dużych sukcesów w sztuce komercyjnej, pewnego dnia zamknął się Pan w pracowni, zmienił tworzywo, ale przede wszystkim funkcję uprawianej sztuki ?

– W człowieku odkładają się jego doświadczenia i ostatecznie zaczyna lub powinien zadać on sobie pytania istotne. I jeśli człowiek chce być wobec siebie uczciwy, to musi się do nich odnieść. Własnym postępowaniem uwiarygodnić ich znaczenie. A moda i blichtr sa w tym kontekście najmniej ważne.

I zmienia Pan narzędzia.

– Fotografia jest zawsze ograniczeniem. Zwłaszcza jeśli chcemy sięgnąć po abstrakcję. W pewnym momencie następuje też znużenie. Trudność pogodzenia tego dążenia za modą i zajmowania się pytaniami istotnymi.

Jakie jest to znużenie ?

– Ma kilka wymiarów. Pewnie się komuś narażę, ale pierwsze znużenie dotyczy ludzi, którymi się otaczasz. Świat komercyjny pracuje na bardzo płytkich emocjach i powierzchownym statystycznym rozumieniu świata. Świat mody omija rzeczy trudne, kontrowersyjne. Świadomie kreuje ulotność. Nie mierzy się z  prawdą – ma inny cel: ukierunkować zainteresowanie na rzeczy ulotne, bo na tym polega sprzedawanie.

Wszedłbym w polemikę. Dzisiaj sztuka galeryjna polega często na podążaniu za trendami, ma swoje mody. A komercja  z kolei coraz częściej także odchodzi od tego założenia niekontrowersyjności, włączając się choćby w polityczne walki o kształt cywilizacji Zachodu.

– Przez kontrowersyjne rozumiałem niewygodne dla nich, łamiące przyjmowane przez nich zasady poprawności, które same w sobie są płytkie i stanowią właśnie wypadkową rozmaitych przyjmowanych przez nich trendów.  Gdzieś u ich podstawy jest oczywiście mocny pęd do kwestionowania konserwatywnej wizji świata i postawienie na człowieka jako istoty samowystarczalnej. W pewnym sensie samostwarzającej się istoty. To jest też istota mody: każdego sezonu możemy być inni.

Akceptują więc kontrowersje pod warunkiem, że nie zaburzają ich celów. Ale też nie wchodzą w nie głębiej. Potraktowane powierzchownie, a potem powielane, na podobieństwo współczesnych mediów społecznościowych i bez dyskusji – bo albo za tym podążasz, albo jesteś wykluczony. 

W pewnym momencie ludzie, którzy obserwowali Pana jako fotografa modowego, zobaczyli, że kręci Pan film.

– Tak, to był wrzód, który kiedyś musiał pęknąć. Pływałem pod powierzchnią i czułem, że muszę się wynurzyć i dotknąć rzeczy ważnych, bo inaczej utonę.

Wciąż jednak to było narzędzie fotografa, film. Ale potem nawet to jest odrzucane

Powód był dość prozaiczny, pieniądze. Żeby zaaranżować dzieło tak, jak chciałbym je pokazać i opowiedzieć, potrzebowałbym ogromnych środków na zainscenizowanie. Musiałbym iść na kompromisy, związane z określonymi trendami w kinie na które są finansowane, a na które nie miałem ochoty. A przejście do malarstwa i rzeźby zwiększyło moje możliwości artystyczne.

Drzewo poznania dobrego i złego. Akryl na płótnie, drewno, stal. 

Ale chyba nie tylko o środki chodzi. Przecież nie skierował się Pan ku malarstwu figuratywnego, czy wręcz realistycznego, ale radykalnie – ku abstrakcji. Odchodzi Pan też od charakterystycznej dla fotografii dwuwymiarowości. 

– Człowiek uwolnił się od imitowania świata. Na tym polega też wzrost człowieczeństwa. Stopniowe uczenie się tego, co abstrakcyjne – co przekracza namacalne detale. Sama sfera duchowa człowieka jest abstrakcyjna, przekracza rzeczy, które spotykamy na co dzień.

A wyobraża Pan sobie zmierzenie się z tematem choćby zwiastowania?

– Sztuka musiała kiedyś dobierać narzędzia zrozumiałe dla ówczesnych odbiorców. Abstrakcja jest natomiast bardzo indywidualnym przeżyciem.

W chrześcijaństwie kult obrazów jest ściśle związane ze wspólnotowością. To wspólnoty kontemplują i poruszają się we wspólnym uniwersum znaczeń

– Ale artysta przeżywa i rozumuje indywidualnie – nawet jeśli, jak Michał Anioł, posługuje się formą zrozumiała dla większości mu współczesnych.

Wróćmy do tego pierwszego impulsu. Co sprawia, że zamyka się Pan w pracowni?

– To jest zawsze uzewnętrznianie własnego rozumienia. Dlatego u mnie tak wiele odniesień religijnych. Cały czas stawiam sobie pytanie, skąd ta łatwość w naszych czasach porzucania idei, które szły z człowiekiem przez tysiące lat. Idei, których nauka nie może zastąpić, a są odrzucane tylko dlatego, że to było kiedyś. 

Tu nie tylko chodzi o trafność w postrzeganiu świata, ale o całą warstwę etyczną, która temu towarzyszyła. Poza tym, co jest powierzchownym rozumieniem u życia, poza dobrem i złem. 

W dziele Trinity w tytule zawiera Pan wprost pytanie, które sobie stawia. Jakby artysta wziął miecz i sprawnym przedarciem płótna chciał oddać sedno sprawy.

– Coś, co jest tłem wszelkich wydarzeń, może mieć wiele form emanacji. To rozcięcie płótna przenosi tło do warstwy zewnętrznej. Wydało mi się to logicznym rozwiązaniem. Proste i możliwe w zobrazowaniu. Dzielenie przestrzeni, która mimo to pozostaje niepodzielona.

To ważne dla mnie zejście Boga do ludzi, który poprzez Syna przychodzi do ludzi. Bez niego pozostawałby dla nas jakiś odległym Absolutem. 

Marzenie Syzyfa. Glina, mosiądz, drewno.

I mierzymy się z postacią Syzyfa, na jednej z Pańskich rzeźb, postacią już nie ze świata biblijnego, ale greckiego. Tylko, że ten Syzyf nie pcha przed siebie kamienia, ale jest nim obarczony, uwiązany do niego.

– To tablica, a właściwie jej połowa. Mówiąc o Syzyfie, pamiętajmy, że jego podstawowym celem było wykonanie pewnego rodzaju pracy i jej ukończenie, nie biorąc pod uwagę, że nie na tym polega życie, żeby praca była skończona. Finalne zamknięcie zadania, po którym nic nie następuje, byłoby zakończeniem drogi. 

Mój Syzyf faktycznie dźwiga, jest złoty, bo dziś pracę kojarzymy bardzo materialnie i mocno łączymy z bogaceniem. a te tablice, czy jej połowa. To resztki przykazań, skrawki dekalogu. Praca już nie w sensie materialnym. 

I tablica jest dla niego balastem.

– U mnie to już tylko ciężar, który go trzyma, nie może jeszcze go puścić, pozostaje uwiązany, ale też nie może go już wciągnąć i unieść. Jak religia dla współczesnej psychoanalizy, która jest traktowana jak balast, łącznie z wyobrażeniem, że życie bez niej byłoby prostsze i człowiek wreszcie by się wyprostował. 

W Syzyfie mamy połowę tablicy, ale w Drzewie poznania ta sfera jest pogorzeliskiem

– Drzewo poznania jest jakimś pierwszym stopniem w stawaniu się człowiekiem, gdy odrywamy się od świata zwierzęcego, dokonując rozróżnień. Tych samych, które dziś próbuje się rozmyć. To, co wcześniej było jasno określone. Jednak się z tym mierzono, to były wtedy podstawowe pytania. 

Dziś poznanie, zamiast spraw podstawowych, kieruje się wyłącznie ku powierzchowności, właśnie dlatego, że usunie to podział na dobro i zło.

To właśnie to wypalanie w ogniu, które jest jakimś początkiem drogi naprawy. Gdy dochodzimy do ściany i gdy czujemy, że kończą się możliwości, musi przyjść, jakiś moment oczyszczenia. Moment wypalenia i zaczęcia na nowo.

Dziś poznanie, zamiast spraw podstawowych, kieruje się wyłącznie ku powierzchowności, właśnie dlatego, że usunie to podział na dobro i zło.

W Pańskiej twórczości obraz Boga jest bardzo surowy.

– Tak – tak jak go przedstawiano na początku, przynajmniej w myśleniu starotestamentalnym, w pierwszej fazie. Ale pytanie jest inne. Czy chodzi mi o działanie Boga, czy raczej działanie człowieka wbrew woli Boga. To nasza wolna wola prowadzi do tej katastrofy. Bóg jest bytem trudno poznawalnym, a my postrzegamy Go głownie przez siebie, choć ciągle z intencją dotarcia do Tego, który jest naprawdę.

W Am I AI mamy inną sytuację. Człowiek, który odrzucił Boga, próbuje go następnie stworzyć na swoje własne podobieństwo, by ten nim ostatecznie zawładnął.

– Z jednej strony, człowiek stara się jakby oderwać od swojego człowieczeństwa. A z drugiej potrzebuje człowieczeństwa, które sobie stworzy. Podobnie z Bogiem i AI, najpierw usunięcie Boga, a potem wytworzenie istoty, która będzie zdejmować z człowieka odpowiedzialność. Byt, który będzie lepszy, doskonalszy, podejmujący lepsze decyzje. A człowiek sam siebie zepchnie niemal do świata zwierzęcego. 

Najpierw wygania Boga w imię własnej wolności, a potem tworzy AI, jakby z tą wolnością nie do końca się czuł u siebie.

– Albo raczej ta wolność go przerasta, bo człowieczeństwo staje się dla niego trudne do udźwignięcia. To wszystko jest jednak płytkie i powierzchowne. Pomijam już fakt, że może to nie tyle jest sztuczna inteligencja, co ulepszony kalkulator, zdolny do podejmowania jedynie schematycznych zerojedynkowych decyzji na podstawie statystyk. Jeśli tak, to z inteligencją ludzką ma niewiele wspólnego. 

Jeśli zapytasz taki kalkulator, czy jest za dużo ludzi na świecie, i czy nie byłoby lepiej zmniejszyć populację, to odpowie, że owszem, za dużo. Ale co to będzie miało wspólnego z człowieczeństwem. Może ta inteligencja sama uzna, że jej byt ma sensu i sama siebie unicestwi.

Maszyna nie będzie poruszać się świecie form symbolicznych…

A więc także religii…

– Tak, i dlatego zwierzęta i maszyny nigdy nie wytworzą religii. 

Hiob Warszawa zima 43. Olej i akryl na płótnie.

Pytanie, jak w takiej sytuacji opowiedzieć los Hioba, który dobrowolnie i wbrew możliwym kalkulacjom poddaje się woli Boga. Tu oczywiście nawiązuje do obrazu Hiob, odnoszącego się do zimy w Warszawie między dwoma powstaniami.

– Łatwo to zrzucić na ślepy los, ale nie tędy droga. Jeśli człowiek zgubi Boga, to nic nie pozostaje. Może pozostaną nieszczęścia, ale nie będzie już człowiek miał się do kogo z nimi zwrócić. 

Sam proces powstawania tego obrazu jest dla mnie znaczący, To nakładanie i zdzieranie kolejnych warstw, jakby strupów, które porastały ciało Hioba, a on je rozdrapywał. 

Technika tworzenia, która jest sama pewna praktyką duchową, jak w przypadku ikony.

– Nakładasz i zdrapujesz, jesteś w tym obrazie, zlewasz się z procesem twórczym, ciągle wydaje Ci się niezakończone i w pewnym momencie mówisz sobie: tak musi pozostać, tak musi być. W tym niedokończeniu jest więc jakoś skończone. 

Przypominam sobie wypowiedź jednej z artystek: gdy maluję, nie myślę. Myślę sporo przed i po, ale nie w trakcie. W trakcie tworzenia myślenie przeszkadza, masz tylko swój najbardziej wewnętrzny świat. Także dlatego, że jest to fizyczna aktywność człowieka, a nie zaprogramowanej maszyny, to nie zawsze jest ona w pełni kontrolowalna. Czasem później dopiero, patrząc na swoje dzieło, zauważasz, że jest tam więcej niż zamierzałeś. Czasem to widz właśnie dostrzega więcej.

Wracając do Hioba, na tym obrazie ukryta jest Warszawa…

Odniosłem to do Warszawy w 1943 roku, ale Hiob pojawia się w każdym okresie naszego życia, zawsze będziemy się z nim zmagać. Zresztą do podobnego okresu i miejsca odnosi się rzeźba zatytułowana Mateusz 19/24. Która powstała z autentycznych elementow przedwojennej warszawskiej kamienicy. Ale pośrednio też mówi o Nieszczęściu, które jest zawsze niezrozumiałe, ale bez Boga dalsze życie nie miałoby sensu. Pozostaje nam tylko najprostsze przy nim trwanie.

Tak dochodzimy do Doliny suchych kości.

– Tam znajdujemy rozwiązanie. Bez Boga pozostajemy tylko doliną suchych kości, rozpadających się, które zamienią się w pył. Tylko Bóg jest w stanie powrócić nas do życia. 

Jeżeli uświadomimy sobie, że człowiek jest obrazem Boga poprzez możliwość kształtowania własnego życia – nie życia jako takiego, ale właśnie tego aktu twórczego kształtowania – to znajdziemy siłę, aby z tym się zmierzyć. Wtedy znajdziemy też odpowiedź na pytanie o sens sztuki. Przynajmniej tej istotnej sztuki. 

Rozmawiał Mirosław Łabędzki

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 maja 2024