Prof. Rémi BRAGUE: Trzecia fala nowoczesności pędzi na oślep

Trzecia fala nowoczesności pędzi na oślep

Photo of Prof. Rémi BRAGUE

Prof. Rémi BRAGUE

Filozof, historyk, eseista. Wykłada filozofię grecką, rzymską i arabską na Université de Paris I Panthéon-Sorbonne oraz na Ludwig-Maximilian Universität w Monachium. Ceniony jest za prace porównawcze dotyczące chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Jego najważniejsze dzieła dotyczą chrześcijańskich korzeni Europy.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Nietzsche przepowiedział, że będziemy mieli dwa stulecia nihilizmu. Od tej przepowiedni minęło półtora wieku. Jeśli miał rację, na zmianę musimy czekać do mniej więcej 2080 roku – twierdzi prof. Rémi BRAGUE w rozmowie z Agatonem KOZIŃSKIM

Agaton KOZIŃSKI: – Jak Pan rozumie termin „nowoczesność”?

Prof. Rémi BRAGUE: – Nie ma potrzeby definiowania go, historycy zrobili to dawno temu. Według nich czasy nowożytne zaczynają się od upadku Konstantynopola (1453) albo od odkrycia Ameryki (1492) lub od reformacji protestanckiej (1517). Dziś jest oczywiste, że żyjemy w czasach nowożytnych. Ale ten banał jest tak samo ważny jak to, czy mieszkamy po stronie ulicy z parzystymi, czy nieparzystymi numerami. Obecny okres historii jest taki sam jak te wcześniejsze i te, które przyjdą później. Współczesność przynosi i dobro, i zło, ciągle rodzą się geniusze i głupcy, święci i łajdacy. Odkrywamy jedne prawdy i zapominamy o innych. Kultywujemy nowe cnoty i ulegamy nowym słabościom. Tak jest zawsze i tak pozostanie aż do Sądu Ostatecznego.

– Czyli nowoczesność to tylko określenie czasu, nie momentu historycznego?

– Nie. Czasy współczesne mają jedną szczególną cechę.To epoka, która uważa, że za wszelką cenę musi się odróżnić od wszystkiego, co ją poprzedziło, a już w szczególności od średniowiecza. Zasadniczo termin „nowoczesny” oznacza po prostu „niedawny”. Brawurowym posunięciem obecnego projektu „nowoczesność” jest to, że ostatecznie, definitywnie ogłosił się jako wiecznie nowoczesny.

– Jürgen Habermas zaproponował taką definicję – że nowoczesność to projekt, który nie ma końca. Nieskończony.

– U podstaw tego projektu leży chęć rozpoczęcia od nowa, jeśli to konieczne. W filozofii jako pierwszy zaproponował to Kartezjusz. Potem widzieliśmy to w polityce, gdy wybuchła Wielka Rewolucja Francuska czy rewolucja bolszewicka Lenina. Wraz z rozpoczęciem snu o transhumanizmie stajemy u progu trzeciego etapu.

– Transhumanizm – przekonanie, że dzięki osiągnięciom nauki możemy uzyskać lepszego człowieka: mądrzejszego, sprawniejszego, zdrowszego. Nauka ma dać narzędzia do przezwyciężenia ograniczeń typowych do tej pory dla ludzi.

– Tylko że dyskusja tak naprawdę jest wokół innej kwestii. Prawdziwym pytaniem dla każdego z nas jest to, czy chcemy żyć jak współczesny człowiek, czy też wolimy kierować się innymi zasadami, na przykład dbałością o ciągłość spuścizny po tych, którzy byli przed nami. Bo przecież nikt nie jest zmuszany do przyjmowania nowoczesności. Możemy wybrać, co przynosi nam pozytywna nowoczesność, a resztę odrzucić. Mówiąc bardziej obrazowo: możemy stworzyć coś w rodzaju własnej galijskiej wioski Asterixa lub zbudować własną arkę Noego. Pod warunkiem, że ta wioska lub arka pozostaną otwarte dla każdego, kto zechce do niej wejść.

– W swojej najnowszej książce Królestwo człowieka idzie Pan dalej – stwierdza Pan, że projekt „nowoczesność” już przegrał. Skąd te wnioski?

– Nie, nie twierdzę, że ten projekt jest już skończony. Jest bardzo prawdopodobne, że on jeszcze przyspieszy, nawet jeśli jest to pośpiech na oślep. Ale ten projekt stracił ze swego pola widzenia jedno. On nie jest już w stanie powiedzieć, dlaczego istnienie człowieka na tej Ziemi jest dobre. Zaczął funkcjonować w iluzji sensu. Wszystko, co nadaje wartość ludzkiej egzystencji, musi zapożyczać skądinąd, zwykle ze świata przednowoczesnego, głównie ze średniowiecza. Tak widzieli to Charles Péguy we Francji czy G.K. Chesterton w Wielkiej Brytanii – że współczesność jest zasadniczo pasożytem epok, które ją poprzedzały. Tyle że pasożyt wysysa energię z rośliny lub zwierzęcia, w którym żyje, bez możliwości jej odnowienia. Ostatecznie niszczy organizm, na którym pasożytuje. Tak to wygląda, nawet jeśli weźmiemy poprawkę, że ten nowoczesny projekt przyjął formę humanistyczną.

– Nowoczesność jest dziś w pełnym rozkwicie. We Włoszech nowe ustawodawstwo mówi, że można iść do więzienia na okres do czterech lat za „przestępstwo z nienawiści” Wobec LGBT+. Amerykański stan Oregon właśnie zdekryminalizował posiadanie twardych narkotyków. Takich zmian mamy mnóstwo w całym zachodnim świecie. Dlaczego w tak szybkim tempie możliwe są sytuacje jeszcze niedawno nie do wyobrażenia?

– Te przykłady, które pan przytoczył, nie są wyjątkowe.

W moim kraju mamy na przykład prawo, które zezwala na aborcję do ostatniego dnia ciąży w przypadkach „stresu psychospołecznego” – cokolwiek by to miało oznaczać. To wszystko pokazuje triumf projektu „nowoczesność”. Człowiek zwycięża. Te wszystkie zmiany mają wspólną cechę: prowadzą do końca ludzkości. Praktyki LGBT+, jeśli staną się powszechne, doprowadzą do bezsensownej śmierci gatunku ludzkiego przez wyginięcie; twarde narkotyki prowadzą do śmierci. Tych konsekwencji współczesnego projektu jego zwolennicy są zwykle nieświadomi. Gdy kiedyś dowiedzą się o nich, powiedzą, jak cesarz Wilhelm II pod koniec Wielkiej Wojny: „Nie chciałem tego”.

– O nowoczesności mówimy nie w kontekście rozwoju przemysłowego, technicznego czy poprawy warunków życia człowieka. Współczesność utożsamiana jest dziś ze wszystkimi różnymi konstrukcjami społecznymi, jak płeć kulturowa, LGBT+, transhumanizm. Dlaczego to kwestie światopoglądowe zdobyły monopol na „nowoczesność”?

– Być może stało się tak dlatego, że idea postępu jest oparta na błędzie – choć ten błąd opiera się na prawdzie. Prawdą jest, że wzrasta nasza wiedza o rzeczywistości, a wraz z nią nasza zdolność do technologicznego jej opanowania. Fałszywe jest marzenie, że wzrost ten powinien automatycznie prowadzić do poprawy ustrojów politycznych, stosunków społecznych i podniesienia poziomu moralnego ludzkości. Poprzednie stulecie dowiodło, że tak nie jest. Przecież w XIX wieku nauka odnotowała spektakularne sukcesy. A potem przyszedł wiek XX, w czasie którego oglądaliśmy masakry większe niż kiedykolwiek w przeszłości. To powinien być cios śmiertelny dla przekonania, że postęp automatycznie niesie ze sobą poprawę we wszystkich aspektach życia. To powinno ludziom otworzyć oczy na rzeczywistość. A zadaniem intelektualistów jest im w tym pomóc.

– Na razie mamy ofensywę światopoglądowego postępu, a jego zwolennicy działają jak w „Fauście”: chwilo trwaj, jesteś piękna.

– Z perspektywy progresywnej postęp w nauce i technologii to tylko środek do osiągnięcia celu. Według nich lepiej jest, gdy uwaga jest skupiona nie na nich, ale na wynikach, które przynoszą. Zmiany, o które Pan wcześniej pytał, są przedstawiane jako przełomy, których nie można cofnąć. Jak w mechanizmach, w których zapadka zapobiega kręceniu się koła w drugą stronę. Oczywiście jest to sposób na zastraszenie ludzi, którzy uważają, że to źle, poprzez przekonanie ich w jakiejś historycznej konieczności. Jakby wszystkiego, co zrobili ludzie, nie mogli cofnąć inni ludzie…

– Nowoczesność to dziś także otwarte granice i napływ imigrantów do Europy – choć nasz kontynent ma duże problemy z ich asymilacją. Zaledwie w ciągu kilku tygodni Francja była świadkiem kilku ataków terrorystycznych przeprowadzonych przez islamskich sprawców. Dlaczego migracja stała się synonimem nowoczesności?

– Trudno jest kontrolować masową imigrację. Z zabójców, którzy niedawno skrwawili Francję, jeden miał status uchodźcy, a drugi był synem osób, które ubiegały się o azyl. Kilka lat temu Państwo Islamskie (ISIS) chwaliło się, że wykorzystało falę imigrantów, aby wysłać do Europy grupę swoich wojowników. W tamtym czasie media nie traktowały tego poważnie. Teraz zdajemy sobie sprawę, że było w tym trochę prawdy.

Ogólnie rzecz biorąc, trudno jest uniknąć imigracji ze względu na demograficzną słabość Europy. Raymond Aron nazwał to demograficznym samobójstwem. Jest ono długofalową konsekwencją niepowodzenia nowoczesnego projektu, mówiłem o tym przed chwilą. Ten projekt podał w wątpliwość fakt, czy posiadanie dzieci jest właściwe. Nie wiemy już, czy to dobrze, że są ludzie, którzy chcą zapewnić przetrwanie gatunku ludzkiego przez posiadanie dzieci. Imigranci przybywający do Europy pochodzą z tych części świata, które nie zostały dotknięte przez nowoczesny projekt i jego konsekwencje. W ten sposób stajemy przed paradoksem: region świata, który twierdzi, że jest „oświecony”, nadal istnieje, bo wchłania ludzki materiał z regionów pogrążonych w ciemności.

– Współczesne życie publiczne jest często opisywane jako zderzenie polityki tożsamości z polityką wartości. Pierwsza jest głównie prawicowa, druga – lewicowa. Czy to właściwy opis?

– Tylko do pewnego momentu. Mówienie o „polityce wartości” jest sprzecznością. Polityka jest zasadniczo najwyższą formą działania, wiedzieli o tym już w antyku Grecy i Rzymianie. Tymczasem wartości nie pozwalają na żadne działanie. W tym kontekście słowo „wartości” jest trochę niejasne. Już lepiej zastępować ten termin zwrotem „prawa człowieka”, bo w nim jest zawarte konkretne działanie ze strony społeczeństwa, ale też państwa.

Słowo „tożsamość” też na niewiele się przydaje w kontekście polityki. Ono jest zwykłym stwierdzeniem: „jestem taki, a nie inny”. Z drugiej strony tożsamość staje się pożyteczna, wręcz niezbędna, gdy przychodzi do podjęcia działania. Aby działać skutecznie, musisz wiedzieć, kim jesteś. Zatem mówienie o „polityce tożsamości” nie jest już sprzecznością. Raczej tautologią – pod warunkiem, że ta tożsamość jest silnikiem polityki, a nie celem samym w sobie. Polityka nie może polegać tylko na obronie swojej tożsamości. To może być punkt wyjścia, ale to nie wystarczy.

– Jest Pan katolikiem otwarcie mówiącym o swojej wierze. W terminologii politycznej zostałby Pan opisany jako „identarysta”, zwolennik polityki tożsamości. Czy to uczciwy sposób opisywania politycznej pozycji katolików?

– Osobiście naprawdę mnie nie obchodzi, jak jestem opisywany. A mówiąc szerzej, opisywanie stanowiska katolików przez pryzmat ich tożsamości jest uczciwe tylko do pewnego stopnia. Samo słowo „tożsamość” jest zbyt szerokie. Przecież każdy z nas ma wiele różnych tożsamości, choćby język, naród, płeć, wiek, zawód – by wymienić kwestie najbardziej elementarne. Wyznawana religia jest jedną z wielu zmiennych.

To normalne, że katolik ceni swoją tożsamość jako katolika – tak jak dentysta ceni swoją tożsamość jako dentysty, a Japończyk ceni swoją tożsamość jako Japończyka. Ale tożsamość katolicka jest dla katolika najmniej ważną rzeczą na świecie. Dla katolika liczy się przede wszystkim Bóg, który ukazał się w Jezusie Chrystusie. Jego tożsamość zależy od Boga. Chrześcijanin wie, że jest grzesznikiem i że zostało mu przebaczone – a jego tożsamość może zostać zmieniona, bo ta obecna jest tymczasowa. In via (w drodze) – jak mawiano w średniowieczu.

Na pewno tożsamość katolicka nie jest jakąś szczególną pozycją polityczną. Polityczne stanowisko katolików zawsze było takie samo – i takie pozostanie. Katolicy nie zajmują się przede wszystkim obroną Kościoła katolickiego. Bronią człowieka i tylko pośrednio Kościoła. Wierzą, że jest to narzędzie, za pomocą którego Jezus Chrystus dokonał zbawienia człowieka.

– Rozmawiamy przed Świętami Bożego Narodzenia. Jakie jest miejsce Boga we współczesnym świecie?

– Ogromne pytanie. Obiektywnie Bóg jest wszędzie poprzez swoje działanie jako Stwórca, jako sprawujący swoją opatrzność i jako Zbawiciel. Nic nie można w tym zmienić – niezależnie od tego, czy żyjemy w świecie nowoczesnym, przednowoczesnym, czy ponowoczesnym. Subiektywnie zaś udzieliłbym odpowiedzi, której jak mi powiedziano, żydowscy rodzice udzielają swoim dzieciom, gdy te pytają ich, gdzie jest Bóg: On jest wszędzie tam, gdzie jest potrzebny.

Historia Bożego Narodzenia jest również symbolem problemu. Maria i Józef nie mogli znaleźć miejsca w gospodzie i musieli szukać schronienia gdzie indziej. Pytanie brzmi: czy damy Bogu przynajmniej jeden pokój w karczmie naszego serca.

– Joseph Ratzinger w Boże Narodzenie 1969 roku powiedział: „Z dzisiejszego kryzysu wyłoni się nowy Kościół jutra – Kościół, który wiele stracił. Stanie się mały i będzie musiał mniej więcej zaczynać od nowa, od początku”. Czy jest to prawdziwa droga Kościoła katolickiego w obliczu „czasów nowożytnych”?

– Znam oczywiście to stwierdzenie. Joseph Ratzinger wygłosił je na długo przed tym, jak został kardynałem, tym bardziej papieżem. Ale nie miałem pojęcia, że ​​zrobił to tak wcześnie w swojej karierze. Prognozy mają tę wadę, że nie można ich zweryfikować. Później, jeśli się nie mylę, Ratzinger, obecnie Benedykt XVI, rozwinął swoją myśl i sformułował kolejną prognozę, a mianowicie, że ludzie zwrócą się do Kościoła po trochę ciepła i znaczenia, gdy doświadczą świata pozbawionego Boga. Jak dotąd doświadczyliśmy tylko niepełnego nihilizmu. Nietzsche, cytując inną przepowiednię, powiedział w latach 80. XIX wieku, że będziemy mieli dwa stulecia nihilizmu. Od tej przepowiedni minęło prawie półtora wieku. Jeśli miał rację, to musimy czekać na zmianę do mniej więcej 2080 roku.

Rozmawiał: Agaton Koziński
Tekst ukazał się w nr 25 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 20 grudnia 2021