
Nieudana ucieczka od władzy
Okrągły Stół i wynikające zeń wybory 4 czerwca powinny były zapisać się w historii jako zdumiewający objaw politycznego geniuszu albo też natchnione zrządzenie fortuny. Zamiast tego zdarzenia te okryła mroczna aura jakiegoś niejasnego despektu, poruty, czegoś kłopotliwego, z czego z zażenowaniem należałoby się ciągle tłumaczyć – pisze Jan ROKITA
.Nie można ani zrozumieć, ani sensownie zinterpretować zdarzeń politycznych bez wniknięcia w intencje, nadzieje i lęki aktorów odgrywających w nich główne role. Pod tym względem wyświechtana analogia pomiędzy polityką i teatrem, a w konsekwencji między analizą polityczną i krytyką teatralną, zachowuje swoją bezwzględną ważność. Zrozumieć sens spektaklu – to znaczy odnaleźć myślowe iunctim pomiędzy wyobraźnią jego twórców a sposobem, w jaki dzieją się zdarzenia sceniczne. Tymczasem ilekroć zabieram się do czytania jednej z niezliczonych, czasem skądinąd bardzo ciekawych analiz sławnych wydarzeń politycznych w Polsce sprzed 35 lat, niemal zawsze odnoszę wrażenie, że ich autorzy ignorują coś, co miałbym ochotę nazwać „polityczną wyobraźnią” reżyserów i głównych aktorów Okrągłego Stołu oraz wyborów z 4 czerwca 1989 roku.
Okrągły Stół zamierzony został przez przywódców Solidarności jako tymczasowy kontrakt z komunistami, który miał pomóc wyprowadzić demokratyczną opozycję z sytuacji pata, w jakiej znalazła się w końcówce lat 80. Istotą każdego kontraktu – także w polityce – jest to, że ma on zawsze dwie strony: zysk i cenę. Co więc dla ówczesnych liderów opozycji miało być zyskiem, a co ceną tamtego kontraktu? Jeszcze w marcu 1989 r. precyzyjnie odpowiadał na to pytanie Jacek Kuroń. „Nasza strona – wyjaśniał – idąc do rozmów, myślała tak: dostaniemy Solidarność i może coś jeszcze, zapłacimy za to niedemokratycznymi wyborami” („Tyg. Mazowsze”, 8.03.89). Zyskiem miała być zatem ponowna legalizacja związku zawodowego, a ceną – udział opozycji w owych sławetnych i budzących tyle obaw „niekonfrontacyjnych wyborach” do sejmu czy biorąc rzecz szerzej – jakaś forma wejścia w to, co zwykło się zwać „realną polityką”.
Nietrudno dostrzec daleko idące praktyczne skutki takiego myślenia, jeśli posłuchać zapisanego na taśmie filmowej instruktażu, jakiego swoim negocjatorom udziela Bronisław Geremek tuż przed rozmowami w Pałacu Namiestnikowskim. Geremek posługuje się chińskim stylem politycznej metaforyki, ale nietrudno uchwycić istotę rzeczy. Mówi: „Na ogół pies nie decyduje o rodzaju kagańca, jaki sobie nakłada, więc niechaj druga strona o tym myśli” (zapis Video Studio Gdańsk). Tę właśnie wskazówkę mieli zapamiętać negocjatorzy wyruszający na rozmowy z komunistami: my nie składamy żadnych propozycji dotyczących państwa i władzy, albowiem to oni chcieliby wmanewrować nas w tego rodzaju projekty, po to tylko, by zamazać odrębność stron i zassać opozycję do wnętrza zdegenerowanego systemu. Chytrością negocjatorów miało być zatem to, aby słuchali propozycji, powtarzając: „To są wasze propozycje”, po czym powracali do pytania: „A co z legalizacją Solidarności”? Taka strategia zwalniała z myślenia o dylematach realnej polityki, czyli w ówczesnych warunkach o tym, jak wykorzystać niezwykłe zrządzenia fortuny, aby odebrać komunistom władzę i odbudować niepodległe państwo.
Istota słabości negocjatorów tkwiła w tym, iż żywili oni niemal magiczny lęk przed zassaniem opozycji przez system polityczny zepsutego PRL-u. W jakimś sensie jest to psychologicznie wytłumaczalne. Lęk ów wypływał bowiem z ugruntowanej wiedzy o dziejach komunizmu, potrafiącego w przeszłości, niczym jakiś pasożyt doskonały, wciągać ludzi albo nawet całe ich organizacje, by uczynić z nich (jak ponoć mawiał Lenin) „pożytecznych idiotów”, moralnie zniszczyć i wypluć niczym zmurszały balast. Owo niebezpieczeństwo „zakażenia przez bolszewizm” z pasją demaskował swego czasu Józef Mackiewicz, ale było ono także egzystencjalnym doświadczeniem tzw. „rewizjonistów”, z kręgu których wywodzili się teraz główni solidarnościowi negocjatorzy. Co jednak szczególnie ciekawe, w tym na poły magicznym lęku wobec systemu nie byli oni wcale odmienni od tych, którzy pryncypialnie przeciwstawiali się samej idei negocjacji z komunistami. Różnica dzieląca jednych i drugich nie dotyczyła bowiem samej natury tkwiącego tu niebezpieczeństwa, ale raczej wyboru taktyki jego minimalizacji. Ten sam lęk paraliżował w gruncie rzeczy całą ówczesną opozycję.
I tak np. Antoni Macierewicz na łamach „Wiadomości” argumentował, iż cena za Okrągły Stół okaże się nazbyt wysoka, gdyż będzie nią „zmuszenie społeczeństwa do wyborów kontraktowych” obok dodatkowych koncesji w polityce gospodarczej. Krzysztof Wyszkowski, który jako pierwszy upowszechnił mit o tajnym spisku z Magdalenki, uważał, iż Okrągły Stół umocni tylko praktykę „komunizmu autorytarnego”, co miałoby wynikać ze zgody negocjatorów na niedemokratyczne wybory i mityczną „dziesięcioletnią superprezydenturę Jaruzelskiego” („Nowa Gazeta”, 26.02.89). Z kolei bodaj najbardziej radykalny szef MRKS Edmund Mizikowski traktował cały kontrakt jako nic innego, tylko „uwiarygodnienie komunistów przed światem”, a tym samym „zgodę na dalszą degradację i zniewolenie Polski” („Głos Wolnego Robotnika”, 16.03.89).
Widać tu jak na dłoni, że zasadniczy schemat myślenia radykałów jest identyczny, jak u Kuronia i Geremka. Tyle tylko że radykałowie są święcie przekonani, iż solidarnościowi negocjatorzy nie są w stanie oprzeć się pokusie wciągnięcia w realną politykę, a zatem – można by rzec – są z góry skazani na zdradę. Jedni i drudzy, być może pod wpływem doświadczenia „karnawału” 1980/81 roku, wierzą w wartość oficjalnego działania związku Solidarność, ale nie przychodzi im nawet na myśl, że system daje się usunąć poprzez zaprogramowanie instytucji i procedur, za sprawą których komuniści zostaną zmuszeni do oddania władzy. Jak dobrze wiemy, historia rychło i doszczętnie obaliła taki pogląd na sens Okrągłego Stołu. Legalizacja Solidarności, która miała być prawdziwym zyskiem, okazała się bez znaczenia, bo już za chwilę każdy mógł w Polsce legalnie założyć jakąkolwiek organizację. Z kolei instytucje ustrojowe, zaprojektowane jako przykra, choć konieczna cena płacona za Solidarność, z dnia na dzień odmieniły swój sens albo w każdym razie mogły go odmienić. Senat stał się de facto pierwszym legitymizowanym demokratycznie zgromadzeniem ruchu opozycyjnego. A sejm, w którym przyzwolono przecież z takim bólem na dominację partii ancien régime’u, już latem 1989 roku stał się gremium całkowicie powolnym Geremkowi i kierownictwu OKP.
.Co więcej, za sprawą upadku 4 czerwca listy krajowej, która miała dać komunistom gwarancję wyboru szefa PZPR na prezydenta, również przyszła prezydentura znalazła się in potentia w ręku Solidarności. Cóż z tego, kiedy wszystkie te polityczne zaszłości na razie niczego nie nauczyły nowych przywódców narodu. Świadomość „zakaźnego” charakteru komunistycznej zarazy tym razem zadziałała niczym narkotyk ćmiący rozum polityczny. Jeszcze latem 1989 roku, kiedy do podjęcia były decyzje kształtujące na lata przyszłe losy kraju, nikt nadal nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, iż to czysto polityczna kwestia wzięcia pełni władzy w państwie jest wyzwaniem, przed którym staje obóz Solidarności. I z owego lęku, iż władza jest jakimś przekleństwem, przed którym trzeba się obronić, zaczęto podejmować kroki o charakterze samobójczym. 12 czerwca wychodzi dekret o przekazaniu komunistom 33 mandatów z przegranej przez nich listy krajowej. Muszę przyznać, że czytanie po latach protokołu zebrania sekretariatu KC PZPR na ten temat jest rzeczą nie tylko smutną, ale i zawstydzającą. Znajdujemy tam taki oto zapis: „Tow. Kiszczak poinformował, że nasi prawnicy Klafkowski i Łopatka nie wyrazili gotowości szukania rozwiązań prawnych, natomiast KO Solidarność wymusił na swoich prawnikach taką interpretację prawa, która umożliwiła Radzie Państwa przyjęcie stosownego dekretu”.
Komunistyczni profesorowie od prawa państwowego odmówili pseudolegalistycznej legitymizacji fałszerstwa wyników wyborów, ale zrobili to bez wstydu wybitni profesorowie związani z opozycją. Możemy się tylko domyślać, z jakiej przyczyny ci ludzie tak łatwo oddali diabłu swe prawnicze sumienia. Utrata przez ancien regime aż 33 mandatów w sejmie przesądzała, że komuniści ani nie byliby już w stanie stworzyć rządu ani wybrać własnego prezydenta. Że zatem nieuchronnym losem Solidarności musiałoby stać się rychłe wzięcie pełni władzy w państwie. Ale jak iść po władzę w komunistycznej PRL, skoro to przecież miała być owa najgorsza pokusa, przed którą Geremek przestrzegał swych negocjatorów, a Wyszkowski i Mizikowski z góry ogłaszali ją mianem zdrady ojczyzny? Więc 19 lipca miał się jeszcze dopełnić ponury spektakl ucieczki przed władzą.
Bo choć fałszując wybory, przydano na powrót komunistom 33 przegrane mandaty, podniecony dziejącą się historią sejm i tak czekał tylko na zgłoszenie prezydenckiej kandydatury Wałęsy. Ta jednak zgłoszona nie została. Za to stała się rzecz jeszcze gorsza. Do zakulisowej akcji wkroczyli katoliccy biskupi, przekonani tak samo jak obie frakcje demokratycznej opozycji (i ta negocjująca, i ta odrzucająca negocjacje), że słuszną rzeczą będzie, jeśli władza pozostanie w rękach komunistów. To właśnie książęta Kościoła nakłonili tzw. „katolików świeckich”, którzy 4 czerwca zasiedli w parlamencie, do przeprowadzenia wyboru Jaruzelskiego na urząd głowy państwa. Prawdę mówiąc, to była akcja dyskredytująca zarówno kwalifikacje polityczne biskupów, jak i „działaczy katolickich” skupionych wokół kardynała Glempa. Biskupi, najwyraźniej usatysfakcjonowani niesłychanymi przywilejami, jakimi instytucje kościelne zostały obdarzone przez ancien regime w ustawie z maja 1989 roku, zrewanżowali się teraz komunistom, przeprowadzając na siłę wybór na prezydenta polityka obciążonego odpowiedzialnością za represje i zbrodnie lat 80., a w tamtym czasie (inaczej niźli dzisiaj) znienawidzonego również przez opinię publiczną. A liderzy solidarnościowej opozycji, sami głosując przeciw Jaruzelskiemu, przypatrywali się temu ze zrozumieniem. W końcu cały czas szło o to, aby się nie dać uwikłać w system i nie pobrudzić władzą. To był aksjomat wyznawany przez wszystkie frakcje ruchu opozycyjnego, od Geremka i Kuronia po Mizikowskiego i Wyszkowskiego. A biskupom tak w ogóle podobała się już wtedy tamta stara władza.
W roku 2019, w 30-lecie tamtych zdarzeń, Jarosław Kaczyński, stojący wówczas na czele zwycięskiego obozu rządowego, wprawił w spore zakłopotanie swoich najbardziej ideowych zwolenników, wychwalając Okrągły Stół jako przejaw politycznego rozumu. „Nie wpisuję się w opowieść, że był to spisek” – mówił. „Okrągły Stół był posunięciem właściwym z punktu widzenia ówczesnej opozycji. Trzeba było odtworzyć siły, a na stopie nielegalnej się to nie udawało. Zima, wiosna, lato były nasze, dopiero jesień nie” (PAP, 6.02.19). Na polskiej prawicy sens tamtych zdarzeń tak bardzo został zasnuty mitem o zdradzie, eksploatowanym przez lata na użytek doraźnej rywalizacji partyjnej, że wielu wyborców PiS-u musiało się zdumiewać, słuchając „rewizjonistycznych” tez swego przywódcy. Ale mało kto zauważył, że po wielu latach Kaczyński nadal się myli co do istoty ówczesnych zdarzeń, przypisując tak wielkie znaczenie ówczesnej „legalizacji” ruchu solidarnościowego przez upadający ancien regime. Jak pokazałem wcześniej, owa legalizacja z wiosny 1989 roku nie miała już jakiegokolwiek znaczenia w świetle rozwoju zdarzeń w całym bloku komunistycznym.
Ale Kaczyński najbardziej myli się w kwestii oceny „naszości” zimy, wiosny i lata 1989. Politycznego sensu tamtego czasu nie da się pojąć, jeśli nie dostrzeże się podstawowego faktu, iż to właśnie lato 1989 w żadnym razie nie było już „nasze”. Tak, to prawda, że patrząc z perspektywy świeżo wybranego ówcześnie kontraktowego parlamentu, rzeczy wyglądać musiały wręcz niesamowicie: wszechwładza Geremka i OKP przekroczyły wszystkie, nawet najdalej idące oczekiwania, jakie można było żywić przed 4 czerwca. Ale lato 1989 było już definitywnie zatrute politycznym bakcylem przyszłych niepowodzeń i „wojen na górze”.
Po pierwsze – bo sfałszowanie wyborów pomiędzy dwiema turami ugruntowało rodzącą się ponurą legendę o zdradzie, która uderzyła w morale najbardziej ideowej części narodu (badania prof. Marody pozwalają sądzić, iż mogła to być nawet ¼ Polaków). Po drugie – bo wina za postawienie szefa komunistów na czele państwa nie spadła wcale na biskupów i „działaczy katolickich”, ale na cały obóz Solidarności, niszcząc znaczną część jego społecznego legitymizmu. Po trzecie – bo niechęć do brania władzy latem 1989 przez rzeczywistych demokratycznych przywódców narodu, z Wałęsą na czele, stać się miała impulsem rychłej smuty w obozie solidarnościowym. Rzecz jasna, ucieczka od władzy i tak nie mogła się udać, a wczesną jesienią okazało się, że władza leży de facto na ulicy. I wtedy poszczególne solidarnościowe frakcje zaczęły przypochlebiać się odmiennym frakcjom aparatu komunistycznego, który w nowych okolicznościach, z własnym prezydentem, mógł znów odzyskać wpływ na państwo i zablokować konieczne dekomunizacyjne przemiany. A rząd, który ostatecznie powstał jesienią pod premierostwem Mazowieckiego, był od początku rządem konfliktu wewnątrz obozu solidarnościowego i daleko idących politycznych koncesji względem zasiadających w nim komunistycznych generałów. Jeśli wkrótce potem, za tego rządu, można było choćby przystąpić do otwartego procederu niszczenia dokumentacji bezpieki, to sprawił to właśnie bakcyl wpuszczony latem 1989 do polskiej polityki, zatruwający ją najpierw w ukryciu, a potem coraz jawniej.
„Fortuna odtrąca tych, którzy nie bywają zuchwali, dlatego ulega zwykle młodym, którzy nie grzeszą oględnością, ale rozkazują jej butnie i śmiało”. Pięć wieków temu pisał tak Florentyńczyk, świetnie rozumiejący realną politykę. Okrągły Stół i wynikające zeń wybory 4 czerwca powinny były zapisać się w historii jako zdumiewający objaw politycznego geniuszu albo też natchnione zrządzenie fortuny, które ponad wszelkie oczekiwania albo i nawet na przekór tym oczekiwaniom stworzyło latem 1989 roku potencjał łatwego odsunięcia komunistów od władzy, przywrócenia niepodległości i natychmiastowego przystąpienia do reformowania państwa. Niestety, zamiast tego ówczesne zdarzenia okryła mroczna aura jakiegoś niejasnego despektu, poruty, czegoś kłopotliwego, z czego z zażenowaniem należałoby się ciągle tłumaczyć.
.Dlatego jeśli po latach Kaczyński mówi, że Okrągły Stół to był „właściwy krok”, to ludzie nadal na takie dictum robią wielkie oczy. A wszystko przez zmitologizowaną, zafałszowaną polityczną wyobraźnię, która w tamtym czasie zaciążyła nad całym ruchem solidarnościowym. Przywódcy, którym wiosną i latem 1989 fortuna gotowa była ofiarować wszystko, nie byli dość zuchwali, aby przyjąć te dary. A kiedy połapali się, że ich ucieczka od władzy i tak nie może się udać, fortuna ich odtrąciła, bo właściwy czas został już bezpowrotnie utracony.
Tekst ukazał się w nr 65 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].