
Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu
Od XIX wieku mamy do wyboru trzy socjologiczne scenariusze, trzy drogi: praca albo walka (Spencer), wymuszone poświęcenie albo stosowanie bezwstydnego wyzysku (Marks), zastój albo rozwój (Weber) – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.Co najmniej od czasów Herberta Spencera, Karola Marksa i Maxa Webera nie gaśnie spór o to, czy każdy z nas działa jako osobny podmiot dążący do własnych celów, czy raczej jest chaotycznie miotany w tłumie bezwolnych jednostek, szarpanych przez otoczenie mające własne cele. Ten spór nie powstał w XIX wieku. Jak każdy pamięta, niezależnie od tego, czy ufa religijnej inspiracji, czy nie, św. Paweł w Liście do Galatów (3:28) pisze: „Nie ma Żyda ani Greka, nie ma niewolnika ani wolnego, nie ma mężczyzny ani kobiety; wszyscy bowiem jedno jesteście w Chrystusie Jezusie”. To dziwne przekonanie. Czy wyraża jakieś wzniosłe złudzenie, że o swym osobistym losie powinniśmy zapomnieć, czy jest początkiem jakiejś nowej religii, czy nową wersją starej, czy może zapowiedzią powszechnej antropologii, psychologii, socjologii i polityki? Nie wiadomo.
Może dlatego właśnie, że nie wiadomo, nie mamy jasnej odpowiedzi na pytanie, czy jesteśmy bezwolnym pionkiem w społeczeństwie, które nas otacza, czy niezawisłą jednostką, która ma szanse zrealizować własny los wbrew naciskom wrogiej i bezdusznej zbiorowości. A może jest jeszcze inaczej? Może istnieją dwa rodzaje egoizmu – indywidualny i zbiorowy – i dziewiętnastowieczni twórcy socjologii widzieli to jaśniej niż ludzie naszej epoki? Spencer, Marks i Weber widzieli, że zbiorowości mają własne cele, których większość społeczna wcale nie popiera. W każdym społeczeństwie dochodzą do władzy jednostki wymykające się spod publicznej kontroli, działające z zaskoczenia, sprawiające wrażenie reformatorów, gdy w rzeczywistości są jedynie intrygantami i szczególnie aroganckimi manipulatorami: oligarchowie, ideolodzy, prowokatorzy i spryciarze. Nikt ich nie zatrzyma, bo znają granice bezpiecznej bezkarności. Wzniecają zamęt i znikają w tłumie, który rządzi się własnymi prawami. Jakie to są prawa? Wczesna socjologia miała w tej sprawie jasne przekonania, choć dość zróżnicowane.
Herbert Spencer pisał, że jesteśmy albo częścią społeczeństwa produkującego, albo wojowniczego. Karol Marks twierdził, że determinuje nas klasa społeczna, do której należymy (lub tylko udajemy, że należymy, gdy przyswajamy sobie zafałszowaną świadomość). Max Weber był zdania, że albo steruje nami religia, która uczy nas dyscypliny i uczciwości, albo zdajemy się na przypadek i pozwalamy, by nasze życie przebiegało chaotycznie, tak jak zdecyduje przypadek.
To były trzy, zasadniczo odmienne, ale wyraźne perspektywy. Spencer argumentował, że czeka nas los zaprzątniętego ciężką pracą Holendra albo los imperialnego najemnika – może pruskiego, może rosyjskiego. Marks przedstawiał nasz los jeszcze inaczej – albo czeka nas harówka, na którą skazany jest cały proletariat, albo możemy się wybić na pozycję, w której całą pomysłowość wykorzystamy na znalezienie najbardziej intratnego wykorzystania czyjejś pracy najemnej, tak jak to robią wszyscy kapitaliści. Weber natomiast uważał, że mamy do wyboru albo życie pogodne i lekkie, jak ptaki niebieskie, o które sam Pan się troszczy, co chętnie wykorzystują katolicy i prawosławni, albo jak kalwini musimy przeznaczyć większą część swego życia na żmudną pracę, by spłacić kredyt, którego wprawdzie nie musieliśmy brać, ale postanowiliśmy inaczej, ponieważ chcieliśmy mieć nad sobą bat przymuszający nas do wysiłku i zapobiegliwości.
Od XIX wieku mamy do wyboru trzy socjologiczne scenariusze, trzy drogi, z których każda wiedzie do jakiegoś rozwidlenia. To jest praca albo walka (Spencer), wymuszone poświęcenie albo stosowanie bezwstydnego wyzysku (Marks), zastój albo rozwój (Weber). Odpowiedni wybór musi być dokonany kolektywnie, ale to, jaki się okaże najbardziej popularny, zależy od każdego z nas w jakimś stopniu. I potem od tego wyboru zależy wszystko. Bo za każdym rozwidleniem czeka nas sukces lub porażka. Socjologia nas zachęca, byśmy nie dali się zaskoczyć, tylko wybrali taką drogę życiową, która najbardziej się zgadza z naszym temperamentem, i starali się nakłonić innych do podobnego wyboru. Wspólne decyzje nie jest jednak łatwo wynegocjować i ich realizacja też nie jest prosta.
Koncepcja Spencera mówi: trzeba walczyć albo trzeba ugrzęznąć w nudnej pracy na całe życie. Wybór nie jest prosty. Spencer wierzył, że rozwój społeczny jest poprawnie opisany i przez Darwina, i przez Lamarcka, ale – niestety – tych teorii nie da się pogodzić, ponieważ Darwin był ewolucjonistycznym deterministą, a Lamarck był woluntarystycznym kreacjonistą. Pierwszy wierzył, że świat organizmów żywych jest sterowany przez rutynę i przypadek, drugi, że przez celowość i działania adaptacyjne – czyli mamy szczęśliwą zdolność dopasowywania własnych organizmów do warunków życia. Ponadto obie strategie są „suboptymalne” – praca się nie opłaca i walka się nie opłaca. Od walki zaczynać nie można, bo to prymitywne, głupie i zgubne. Lepiej już zacząć od ciężkiej pracy. Ale ci, którzy zgodzą się ciężko pracować, łatwo stają się ofiarami wydrwigroszy i naciągaczy. To budzi w nich opór i niezgodę, wolą więc walczyć, niż żyć jak niewolnicy. By uciszyć ten dylemat, przytacza się budujący, ale niewiarygodny przypadek Lucjusza Kwinkcjusza Cyncynata.
Przez całą młodość Cyncynat obrabiał swoje pole i o innym życiu nie myślał. Był sprawny i zadziorny, ale spokojny. Gdy jednak Ekwowie – pierwotni mieszkańcy Italii – wyruszyli zbrojnie przeciw osadnikom rzymskim, rada starszych orzekła, że nikt ich lepiej nie obroni od tubylców niż Cyncynat. Wysłali po niego giermków z wykutą naprędce zbroją i z prośbą, by natychmiast przerwał pracę, wdział rynsztunek i walczył. Cyncynat w lot zrozumiał grozę sytuacji i pospieszył z pomocą. Stanął na czele uzbrojonych osadników i wydał bitwę Ekwowom. Pokonał napastników, zachował swą zbroję na pamiątkę (i na wszelki wypadek) i wrócił do pracy na polu. Stał się patronem rozmaitych pionierów osiedlających się na obcych terenach (stąd notabene nazwa miasta Cincinnati). Pozostał symbolem niezależności politycznej i ekonomicznej. Spencer jednak słusznie podkreślał, że cnoty pokojowe i wojenne wymagają zupełnie odmiennego rodzaju treningów. Ponadto trudno je praktykować jednocześnie, a bez ćwiczeń mało kto potrafi wykazać się równą sprawnością w pracy i w walce. Więc trzeba wybierać i wtedy problem wraca. Kto wybiera rolę wojownika, z góry zabiera sobie czas potrzebny do wykonania ciężkiej pracy. Kto ciężko pracuje, utrudnia sobie przygotowania do udziału w wojnie. Los narzuca więc nam cele nieosiągalne. Żąda, byśmy ćwiczyli się w pokojowych zajęciach i jednocześnie dozbrajali się. Spencer przestał być czytany po 1900 roku („całkiem nieoczekiwanie” – pisze Talcott Parsons), by dziś stać się nieświadomym swej roli patronem UE i prezydenta Donalda Trumpa (trzeba się zbroić na poziomie co najmniej 5 proc. PKB). Spencer mógłby powiedzieć: Nescimus futurum nostrum.
Marksowi powiodło się trochę lepiej, choć jego wyznawcy w Międzynarodówce komunistycznej zdołali kompletnie przekręcić jego teorię i przyjąć ją za pełne kompendium wiedzy historycznej, politycznej i socjologicznej. Tę przemianę dobrze opisuje Anthony Giddens i przypomina, że rozpoczął ją sam Marks w 1844 roku, gdy stwierdził, że „we Francji częściowa emancypacja jest podstawą pełnej emancypacji, choć w Niemczech stopniowa emancypacja okazała się niemożliwa”. Jak to możliwe? I co na to teoria Marksa? Kapitalizm musi upaść, czy nie musi? Odpowiedź jest dialektyczna, czyli wykrętna. Historyczny rozwój Niemiec stawia ten kraj w tyle za Francją, ponieważ we Francji arystokracja była leniwa, bezduszna i politycznie bezmyślna, natomiast w Niemczech, gdzie kasta junkrów, którzy przejęli słowiańskie ziemie na wschód od Łaby, czuła się zagrożona, klasa rządząca pilnie strzegła swej pozycji. Marks miał oczywiście rację, gdy pisał jak historyk i socjolog. Po wojnach napoleońskich polityka Francji była niekonsekwentna i chaotyczna. Natomiast polityka Prus była agresywna i nieustępliwa. Tylko że teoria Marksa przewidywała coś zupełnie innego. To nie junkrzy mieli zwyciężyć, tylko fabrykanci, jak we Francji. Junkrzy byli formacją feudalną, a nie przemysłową, więc ich zwycięstwo było historycznie bez znaczenia i można je pominąć. Tylko że teoria Marksa mówiła coś zupełnie innego. Po feudalizmie następuje kapitalizm, a nie feudalizm po kapitalizmie. Czyżby w Niemczech historia biegła wstecz? Marks udawał, że nie widzi tego paradoksu, i postanowił czekać. Jacyś naciągacze podpowiadali mu, że historia może dopuszczać krótkotrwałe nawroty do przeszłości – i będzie to coś podobnego do „wstecznego ruchu planet”. Marks rozumiał aluzję do Kopernika, ale ją słusznie przemilczał.
Natomiast Ferdinand Lassalle i Eduard Bernstein dostrzegali tę niekonsekwencję i z teorii Marksa próbowali uratować tylko tyle, ile ich zdaniem dawało się uratować – czyli jakąś opowieść o postępowych zmianach. To ich doprowadziło do wniosku, że w realnym biegu historii sprawdza się teoria ewolucyjna, a nie rewolucyjna. Czyli sami prosili się o to, by ich nazwać rewizjonistami. Radzili, by proletariat walczył o powszechną emancypację, a nie o proletariacką rewolucję. Z tym już Marks nie zamierzał się godzić. Po co komu emancypacja podtrzymywana przez liberalne zasady równości? Po co komu demokratyczny parlament, który ze swej natury jest ugodowy i niepewny? Czy władzę bierze się po to, by ją oddać w przypadku utraty poparcia? To byłaby przecież jawna zdrada polityczna. Marks nie protestował tak jasno i dobitnie, tylko pozwalał rewizjonistom mówić, co chcą, i potem skreślał ich z listy. W ten sposób udało mu się przekonać swych zwolenników, że nieustępliwość stosowana przeciw dobrym argumentom może być bardzo skuteczną polityką. Może być nawet podstawą nowego systemu organizacji społecznej, wyznaczanego przez bieg historii. Tak w socjaldemokracji niemieckiej powstała koncepcja strategicznej adaptacji, doskonale wykorzystywana później w Rosji podczas rewolucji.
Realnymi patronami SPD nie okazali się Liebknecht i Bebel, tylko kanclerz Otto von Bismarck. Jak pisze Giddens, „polityczną integrację osiągnięto nie przez zrewolucjonizowanie burżuazji, tylko przez zastosowanie Realpolitik, czyli stosowanie władzy zorganizowanej odgórnie”. Marks miał rację, że system rozparcelowanych księstw i autonomicznych miast był w Niemczech przestarzałą konstrukcją polityczną, którą koniecznie trzeba było zmienić. Ale jak się wkrótce okazało, kraju nie zjednoczyła jego teoria nieuchronnego nadejścia komunizmu, ale wojsko pozostające pod rozkazami kanclerza Bismarcka. „Socjaldemokracja uparcie trzymała się katechizmu, który coraz mniej przystawał do realnych warunków społecznych i ekonomicznych w przemysłowych Niemczech”.
Socjologiem, który wyraźnie dostrzegł i zrozumiał, jakie przeciwstawne siły polityczne starały się zmienić Niemcy pod koniec XIX wieku, był Max Weber. Dwiema naczelnymi siłami były: „konserwatywny liberalizm” i „rewolucyjny socjalizm”. Jednak Weber odrzucił zarówno mistyczne wyobrażenia o przeznaczeniu, jakie stoi przed państwem niemieckim, jak i utopijne komunistyczne żądania wysuwane rzekomo w interesie proletariatu. W 1895 roku wygłosił we Fryburgu apel zatytułowany Państwo narodowe i społeczna polityka gospodarcza. (Der Nationalstaat und die Volkswirtschaftspolitik). Zgodził się z Marksem, że „niemiecki proletariat jest politycznie niedojrzały”, lecz twierdził, że to jest zrozumiałe, naturalne i nieuniknione, a nie zagadkowe. Klasa politycznie bezczynna, jeśli nie musi się zmieniać, to pozostaje politycznie bezczynna i nie staje się „siłą przewodnią historii”. Czy może być inaczej? Jak praca ponad siły i produkowanie „wartości dodatkowej” ma wytwarzać w umyśle robotnika chęć przyspieszenia rzekomo nieuchronnych procesów historycznych? Jak i dlaczego?
Odpowiedź Marksa była zdecydowana, choć księżycowa: przecież taki bieg wypadków jest przewidziany przez prawa „materializmu historycznego”. Warunki życia się zmieniają na lepsze, praca staje się coraz bardziej efektywna, techniczne wyposażenie jest coraz lepsze, organizacja pracy coraz sprawniejsza, sprzedaż coraz większa i ceny mogłyby spadać dla wspólnego dobra. A jednak nie spadają. Czyli ktoś przechwytuje cały zysk i tym szkodnikiem muszą być kapitaliści, bo kto inny? Jednak niebawem musi nastąpić globalna nadprodukcja i cały system runie. Robotnicy nie muszą nawet strajkować. Kapitaliści sami się uduszą swą żądzą zysku. Globalna nadprodukcja przyniesie wszystkim uwolnienie od kapitalizmu. Czemu jednak nic takiego się nie dzieje? Marks miał tylko jedną odpowiedź: „Trzeba czekać”. Ale ile można czekać?
Weber powiedział coś bardziej rozsądnego: „Trzeba jeszcze raz pomyśleć”. Bismarck też wszystkich problemów nie rozwiąże. Jego rządy zadławi biurokracja urzędnicza. Zanim dojdzie do nadprodukcji, dojdzie do zatoru biurokratycznego. Niemcy potrzebują nie globalnej rewolucji, tylko reformy systemu zarządzania polityką. Rządy Bismarcka skazują Niemcy na niekontrolowalną dominację biurokratów. Potrzebna jest zatem reorganizacja w zarządzaniu, a nie rewolucja w produkcji. Zagrożeniem są zarówno romantyczny mistycyzm polityczny, jak i komunistyczny plan oddania władzy postrewolucyjnej biurokracji. Bo planowana gospodarka musi okazać się największą biurokracją ze wszystkich możliwych. Będzie przypominać „socjalizm” w wydaniu „Nowego Państwa” w starożytnym Egipcie.
Przeciwko romantykom i komunistom Weber pisze książkę Etyka protestancka a duch kapitalizmu. I to jest jego największe teoretyczne osiągnięcie – aktualne do dzisiaj. Nie chcemy żyć w państwie, które zarządza obywatelami jak kukiełkami. Chcemy żyć w wolności i decydować o własnym losie. Ale w jaki sposób możemy zdobyć taki status? Weber opisuje wspólnotę ludzi wspierających się nawzajem i jest to rozwiązanie znane od stuleci. Dobrze żyło się w greckim polis – gdzie wszyscy znali się nawzajem co najmniej z widzenia i gdzie wyznając podobną religię, ufnie poddawali się dyskretnemu nadzorowi przez sąsiadów w sprawach obyczajowych, inwestycyjnych i bankowych. Człowiek uczciwy nie boi się długów, lecz odwrotnie, boi się własnej swobody finansowej, która go może skłonić do hazardu lub do rozrzutności. Człowiek uczciwy chce być nadzorowany i uzależniony, ponieważ chce zasłużyć na wiarę i na zaufanie. Chce żyć w poczuciu przynależenia do pewnej wspólnoty i gotów jest poświęcić się dla swojej rodziny i dla swego państwa. Człowiek uczciwy to nie liberał i rozrzutnik, tylko ojciec rodziny i dobry obywatel. W takim właśnie środowisku zaczyna panować „duch kapitalizmu”. To określenie wywołało silne protesty. Czym jest duch kapitalizmu – mamy być bankowcami, inwestorami, chciwymi ciułaczami i skąpcami? Oczywiście nie o to chodzi Weberowi, ale jeśli nie o to, to właściwie o co?
Weber zaczyna swe wyjaśnienie od cytatu z Benjamina Franklina. Franklin twierdzi, że jeśli ktoś zarobił szylinga, dał tym samym dowód tego, że jakąś część swego życia zamienił na wysiłek, wysiłek na pracę i pracę na zarobek. „Pamiętaj, że czas to pieniądz; czyli ten, kto mógłby przez dzień zarobić dziesięć szylingów, lecz pół dnia sobie spaceruje lub leży w swoim pokoju, nie może tego sam oszacować, choćby na swoje przyjemności wydał tylko sześć pensów, że jednocześnie pozbawił się, czyli zmarnował, pozostałych pięć szylingów”.
To może nawet zabawne, ale Marks i Weber pozostawali pod urokiem tych samych słów: „Czas można zamienić na pieniądz i pieniądz można zamienić na czas”. Tylko Marksa ta równoważność prowadzi do teorii „pracy społecznie niezbędnej”, a Webera do „ducha kapitalizmu”. Gdy Marks zaczął rozważać koncepcję „ceny sprawiedliwej”, to jak wszyscy autorzy poruszeni tym tematem, musiał odróżnić „wartość rynkową” od „wartości użytkowej”. Na każdym bazarku widać tę różnicę na co dzień. Na straganach leżą warzywa i owoce: pęczki rzodkiewek i porów, torebki fasoli i brukselki. Patrzymy i oceniamy, co warto kupić, jeśli ma się ileś tam złotych. Brukselka nam się wydaje za droga, fasolka w dobrej cenie. Poza tym ja wolę jaśka raczej niż brukselkę, choć ktoś inny wybiera odwrotnie. To, co ja wolę, wyznacza dla mnie cenę użytkową towaru. I każdy poza mną też ma jakąś własną cenę użytkową na towary wystawione na sprzedaż. Natomiast to, co sprzedawca ustala, jest ceną rynkową. Ponadto istnieje jeszcze rzekomo trzecia cena, bezstronna i sprawiedliwa. Tak w każdym razie twierdzi marksista. Skoro za Franklinem umiemy zamienić czas na pieniądz, to możemy też powiedzieć, że cena sprawiedliwa jest to społecznie niezbędna ilość pracy potrzebnej do wykonania jakiegoś produktu. Może para butów jest warta 20 godzin pracy, uszycie spodni 10 godzin pracy, wytworzenie paczki papierosów 5 godzin pracy, pęczka porów 2 godziny pracy. Cała produkcja może być oszacowana i wyceniona przez biurokratów. Jak więc marksiści mogli lub mogą mówić o ograniczaniu zabiegów biurokratycznych – jeśli cały ich system polega na biurokracji. Bardziej niż rządy Bismarcka i dziewiętnastowiecznych fabrykantów.
Pod koniec życia Marks już nie dbał o rewolucję. Spędzał czas w Karlsbad. Czy dostrzegał, że jego teoria wartości realnej stanowiła tylko pomysłowe wykorzystanie przestrogi Franklina, że czas to pieniądz? Nie wiadomo też, czy widział, że jest to system arbitralny od początku do końca, ociężały, niepewny i pozbawiony trwałego oparcia w faktach. Choć na swój sposób uczciwy. Przestał pisać książkę zatytułowaną Kapitał. Jego matce jej tytuł od początku się nie podobał (podobnie jak żonie Marksa, z domu von Westphalen).
Weber lepiej wykorzystał myśl Franklina niż Marks. Brał ją serio, ponieważ nie zwracał uwagi na fragment dotyczący ceny, ale skupiał się na fragmencie dotyczącym kredytu: „Odgłosy twojej pracy, które twój wierzyciel słyszy o piątej rano czy o ósmej wieczór, zadowalają go na pół roku; ale jeśli zobaczy cię przy stole bilardowym lub usłyszy twój głos w gospodzie w czasie, gdy powinieneś pracować, to już następnego dnia cię poprosi o zwrot pieniędzy i zażąda ich, zanim zbierzesz potrzebną sumę. Poza tym taka pracowitość oznacza, że pamiętasz o swoich długach, i pokazuje, że jesteś uczciwym człowiekiem, a to pomnaża twój kredyt”.
Marks wierzył, że potrafimy żyć jak zombies. Będziemy podejmować decyzję tylko na temat tego, co będziemy produkować, a później będziemy już tylko mierzyć czas i mnożyć każdemu przepracowane godziny przez stawkę godzinową. Reszta się sama ułoży. Weber wierzył, że trzeba postępować całkiem inaczej. Nie opierać się na ciągu: praca → produkcja → sprzedaż → dochód, tylko na ciągu: kredyt → pożyczka → inwestycja → produkcja → sprzedaż → zysk. Czynnikiem, który będzie pobudzać w nas pomysłowość i wysiłek, nie musi być pragnienie zdobycia wielkiego dochodu. Wystarczy upodobanie do dobrze zorganizowanej pracy i lęk przed uwięzieniem za długi. Ten styl myślenia sweet and sour nie jest może zbyt atrakcyjny, ale jest obiecujący i realistyczny. Skłania do wysiłku, do uczciwości i do planowania życia w dłuższej perspektywie. I to najczęściej wystarczy.
Racjonalny kapitalizm nie polega na tym, że inwestor szuka okazji do wykorzystania posiadanego kapitału. Taka metoda jest krótkowzroczna i prowadzi do nieracjonalnego działania. Inwestuje się w złoto lub markową whisky. Mądry inwestor szuka okazji do zaangażowania się w korzystną działalność finansowo i jednocześnie szuka ludzi, którzy by chcieli taką działalność podjąć na własną odpowiedzialność, choć niekoniecznie na własną rękę i za własne pieniądze. Mądry kapitalizm to nie Elon Musk, tylko franczyza. Taki kapitalizm działa przez stworzenie zadłużenia i zorganizowanie metody jego przyjaznego spłacania. Egzekwuje spłatę długów przyjętych na realnie dających się spełnić warunkach. Ryzykują obie strony: kredytodawca i kredytobiorca. Ale ryzyko można rozsądnie ograniczać, opierając się na dobrej linii terminowej spłacalności długów w przeszłości i pamiętając, że do złego można namówić nawet banki odpowiedzialne za wartość szwajcarskiego franka. Nawet hackerów z Korei Północnej, którzy nabili w butelkę inwestujących w bitcoiny.
.Duch kapitalizmu – ta enigmatyczna postać tytułowa z najlepszej książki Webera – to nic innego niż tradycyjna „uczciwość kupiecka”. To określenie, dziś przestarzałe, piętnuje oligarchów, kredytobiorców o wątpliwej reputacji, fałszerzy dokumentów i nieodpowiedzialnych polityków z niefrasobliwością W.W. Putina, Donalda Trumpa i Urszuli von der Leyen. Może gdybyśmy znów nauczyli się używać go w pierwotnym sensie, spostrzeglibyśmy, że mamy dość chaosu tworzonego przez współczesne elity.
Tekst ukazał się w nr 70 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].