Arkadiusz KUTKOWSKI: Polskie rehabilitacje. Wybrane zagadnienia polityki karnej władz PRL

Polskie rehabilitacje.
Wybrane zagadnienia polityki karnej władz PRL

Photo of Arkadiusz KUTKOWSKI

Arkadiusz KUTKOWSKI

Historyk. Doktor Polskiej Akademii Nauk. Pracownik pionu edukacyjnego IPN. Autor prac m.in. o podziemiu niepodległościowym, protestach robotniczych i wymiarze sprawiedliwości w komunistycznym państwie polskim.

Fot. IPN

George F. Kennan, amerykański politolog i historyk, napisał, że trzy tylko rzeczy mogą położyć kres nowoczesnym totalitaryzmom: zwieńczona sukcesem zewnętrzna interwencja militarna, słaba pamięć i brak czujności samych totalitarnych władców oraz załamanie się jedności grupy rządzącej. Zwracając uwagę na trzeci z tych elementów, Kennan dodał: „totalitaryzm z pewnością cechuje pewna wrodzona podatność na uzależnienie od pojedynczego dyktatora i brak jakichkolwiek instytucjonalnych transferu władzy między jednostkami”.

.Myśl ta, jak sądzę, doskonale streszcza sens polskich doświadczeń z lat 1953-1957. Budowany od 1944 r. system totalitarnej kontroli nad Polakami i towarzyszący mu terror aparatu bezpieczeństwa zaczęły ulegać stopniowej erozji już w 1953 r., niemal bezpośrednio po śmierci Stalina. Był to proces złożony, wywołany czynnikami zewnętrznymi, przede wszystkim modernizacyjnym i antystalinowskim kursem nowego kierownictwa sowieckiego, ale nie wolny od uwarunkowań wewnętrznych, choćby wspomnianej przez Kennana dezintegracji obozu władzy, którego kolejne odsłony mogliśmy obserwować pod koniec 1954 r. (ucieczka Józefa Światło na Zachód), na początku 1955 r. („rozliczeniowe” III Plenum KC PZPR) i zwłaszcza w 1956 r. (XX Zjazd KPZR, śmierć Bieruta, „Polski Październik” i triumfalny powrót Władysława Gomułki do władzy). Sprzyjał tym zmianom specyficzny polski kod kulturowy. Budowany przez przywiązanie dużej części Polaków do kościoła katolickiego czy przez tradycje insurekcyjne, tak mocno zaakcentowane w czasie II wojny światowej i w okresie powojennym, pozostawał w oczywistej sprzeczności z oficjalną ideologią marksistowsko-leninowską, która stanowiła jedno ze spoiw totalitarnej rzeczywistości, a którą przeciętny Polak uważał po prostu za symbol podporządkowania Polski „ruskiemu” – Związkowi Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Opisany przez nas fenomen polskich rehabilitacji w sposób oczywisty wpisywał się w te tendencje. Ba – był ich detonatorem, jednym z najważniejszych. W każdym akcie rehabilitacyjnym przecież stopniowo ewoluujące komunistyczne państwa polskie samo siebie sadzało na ławie oskarżonych, nawet jeśli czyn ów skrywało za eufemizmem „przywracania ludowej praworządności” czy  „rozliczaniem okresu błędów i wypaczeń”. I na dodatek – informowało o tym w masowo nakładanej prasie, wzbudzając sensację wyjątkowo licznych czytelników. Było to zjawisko bezprecedensowe i nigdy już nie powtórzone w historii Polski Ludowej. W tym i w okresie „Solidarności”, gdy posierpniowe kierownictwa partyjne próbowały pociągnąć do odpowiedzialności karnej Edwarda Gierka i jego współtowarzyszy, ale wyłącznie w oparciu o zarzuty natury gospodarczej, i mało skutecznie na dodatek.

Czy fenomen ów oznaczał wyrównanie rachunków krzywd wyrządzonych przez komunistyczny aparat terroru? Z pewnością – nie. Z kilku co najmniej powodów.

Po pierwsze: rozliczenia z lat 1953-1957 miały swoje granice. „Systemowe”, można rzec kolokwialnie. Początkowo wyznaczał je swoisty „interes grupowy” rządzącej Polską elity komunistycznej, która – być może po części w trosce i o własne głowy – gotowa była wsadzić do więzienia Fejgina czy Różańskiego, czyli funkcjonariuszy identyfikowanych z terrorem uderzającym także w nie bezpośrednio, a zarazem zrehabilitować ich ofiary, owych słynnych „wrogów wewnętrznych”: Komara, Lechowicza czy oficerów ze sprawy „konspiracji w wojsku”. Z czasem lista uwolnionych od zarzutów rozszerzała się o kolejne grupy represjonowanych, członków Kościoła Świadków Jehowy, byłych PPS-owców i wreszcie – po sprawie Moczarskiego – także byłych żołnierzy Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Gwałtownie zmieniające się po VIII Plenum KC sądy i prokuratura gotowe były pewnie i na ustępstwa dalej jeszcze idące, ale trafiły na opór – skuteczny jak się okazało – aparatu partyjnego, dla którego nawet sprawa Moczarskiego okazała się zamachem na „zdobycze socjalizmu” w Polsce i rehabilitacją „obozu reakcji”. Tej granicy Gomułka przekroczyć nie pozwolił. W ten sposób szansy na powrót do normalnego życia nie otrzymali na przykład żołnierze antykomunistycznego podziemia, ci oczywiście, którzy przeżyli okres terroru.

Po drugie: poza sprawiedliwym osądem pozostało właściwie całe środowisko sędziowsko-prokuratorskie, w tym sprawcy ewidentnych mordów sądowych. I tutaj kluczowe okazało się stanowisko Gomułki, który już na początku 1957 r. ogłosił odwrót od polityki rozliczeń z przeszłością i kazał „wybrać przyszłość” (cytat nie przypadkowy), czyli skupić się na walce chuligaństwem, bandytyzmem i przestępczością gospodarczą. Co w praktyce zaowocowało kilka lat później kolejnym mordem sądowym w tzw. aferze mięsnej. A także bardzo wątpliwymi karierami stalinowskich sędziów (Stępczyński, Roszkowski, Bafia) i prokuratorów (Kosztirko) awansowanych na bardzo wysokie stanowiska w PRL-owskim wymiarze sprawiedliwości już za czasów Gomułki.

Po trzecie: samo procedowanie spraw rehabilitacyjnych okazało się przedsięwzięciem dalekim od doskonałości. Prokuratorzy z Grup Rehabilitacyjnych poddawani byli naciskom politycznych (i środowiskowym – vide przypadek Kukawki), podobnie sądy, w tym i Sąd Najwyższy, którego wytyczne z drugiej połowy 1957 r. skutecznie „uratowały” PRL-owski budżet przed roszczeniami osób starających się o odszkodowanie na podstawie przepisów ustawy o odpowiedzialności państwa za czyny funkcjonariuszów państwowych. Nie do końca jasna była też sama definicja rehabilitacji. Efekt: z procedur rehabilitacyjnych skorzystało w sposób efektywny (czyli zakończonych prawomocnymi wyrokami sądowymi) niespełna 7000 byłych represjonowanych. Niedużo, jeśli zważyć na ogólną ilość ofiar powojennego terroru, obejmującego przecież – co starałem się podkreślać – także osoby karane skandalicznymi orzeczeniami Komisji Specjalnej, rolników bezprawnie pozbawianych ziemi czy robotników represjonowanych na podstawie drakońskich (i absurdalnych równocześnie) przepisów o dyscyplinie pracy.

Przebieg rehabilitacji więc z pewnością dalece odbiegał od oczekiwań społecznych. Ale czy daje się sprowadzić do prostej formuły widzącej w „odwilży” tylko chwilowy reset totalitarnych praktyk politycznych, ową „ludzką twarz starej przemocy”, by odwołać się do cytowanych już słów publicysty pisma „Kronos”? Praktyk, które w kolejnych latach przyniosą pełne odtworzenie nadzoru partii komunistycznej nad społeczeństwem i w chwilach krytycznych dla tej partii wyrażą się stosowaniem przemocy? Otóż moim zdaniem – nie. Rehabilitacje, sam ich fakt, delegitymizowały komunizm w jego wersji „rewolucyjnej”. Tej znoszącej przymus stosowania prawa i gotowej zastępować go „dyktaturą proletariatu”, którą niejaki kapitan Popiołek, jeden z bohaterów relacji Waszkiewicza zdefiniował w jakże prostej, żołnierskiej (a może milicyjnej?) formule: „dyktatura proletariatu to, ja, mój kolega i pistolet”.

Wersja ta odchodziła po 1956 r. w przeszłość. Kapitan Popiołek i jego kolega, owszem, pozostawali wciąż w służbie partii, ale pistoletu używali już znacznie rzadziej i z reguły tylko w sytuacjach dla aparatu władzy wyjątkowych. Zazwyczaj źle zdiagnozowanych, zawsze przez ten aparat sprowokowanych, tym niemniej pozbawionych już rewolucyjnego „rozmachu” i jego konsekwencji: wszechobecnego i dławiącego całe życie polityczne terroru.

I argument drugi: to właśnie procedowanie spraw rehabilitacyjnych walnie przyczyniło się do krystalizowania postaw opozycyjnych w poststalinowskiej Polsce. Nie kto inny przecież niż mec. Aniela Steinsbergowa, tak wspaniale broniąca praw Kazimierza Moczarskiego do pełnej rehabilitacji, znalazła się w gronie osób współtworzących Komitet Obrony Robotników. I nieprzypadkowo wśród współpracujących z komitetem adwokatów znalazł się Jan Olszewski, który w 1956 r. swoim piórem dziennikarza „Po Prostu” wspierał tendencje odwilżowe w sądach i prokuraturze. W 1976 r. Edward Gierek mógł wywołać  bezprawne represje wobec zbuntowanych robotników Radomia, Płocka i Ursusa. Mógł pozbawić ich prawa do rzetelnego sądu i dobrego imienia. Ale nie mógł już działać poza kontrolą samoorganizującego się społeczeństwa, które poprzez swoje elity, ludzi takich jak Steinsbergowa, Olszewski i dziesiątki innych współpracowników KOR, potrafiło zmusić go do relatywnie szybkiego wycofywania się drakońskiej, poczerwcowej polityki karnej, i równocześnie przynieść skuteczną pomoc jej ofiarom. Bez doświadczeń Polskiego Października, szerzej: „polskiej odwilży”, polska rzeczywistość w kolejnych latach wyglądałaby zupełnie inaczej. Być może jak w Czechosłowacji, gdzie proces destalinizacji przesunął się o kilkanaście lat, a być może jak w komunistycznej Rumunii, gdzie nie było go w ogóle, i w rezultacie rozliczenia z przeszłością – te prawdziwe – rozpoczęły się dopiero wraz z makabryczną egzekucją Nicolae Ceauseascu i jego małżonki w grudniu 1989 r.

Sumując – powtórzę słowa A. Walickiego: „PZPR pod przewodnictwem Władysława Gomułki obroniła wprawdzie swój monopol na władzę polityczną, ale wycofała się z zamiaru upolitycznienia i bezpośredniego podporządkowania sobie wszystkich dziedzin życia. Było to klęską totalitaryzmu, odwrotem od komunistycznej ofensywy ideologicznej, faktycznym zastąpieniem komunistycznej legitymacji systemu legitymacją narodową”.

Tak, Polski Październik był klęską totalitaryzmu. Wywołaną także przebiegiem akcji rehabilitacyjnej. Nawet jeśli ułomnej i posiadającej swoje granice.

*   *   *

Dnia 11 marca 1957 r. Marian Rybicki, już wtedy Prokurator Generalny PRL (i poseł ziemi bydgoskiej) otrzymał list od Anny i Andrzeja Białych z Bydgoszczy. Byli oni rodzicami niespełna 20-letniego Leszka Białego, żołnierza Armii Krajowej, aresztowanego na początku 1945 r. i najprawdopodobniej zamęczonego w podziemiach siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Markwarta w Bydgoszczy. Rodzice prosili o pomoc w odnalezieniu zwłok syna i zamordowanego wraz z nim innego AK-owca, w czasie wojny partyzanckiego łącznika. Jak pisali: „Oni razem zostali aresztowani w naszym mieszkaniu, razem cierpieli i ponieśli śmierć męczeńską i we wspólnym dole zostali zagrzebani. Mamy zatem moralny obowiązek pochować zwłoki nie tylko syna, lecz i jego współtowarzysza niedoli”.

Myślę, że prośba ta wpisać się powinna w opis trwającej jeszcze wówczas akcji rehabilitacyjnej. Zderzać się ona musiała i z takimi tragediami. Z jakim efektem – nie potrafię powiedzieć. Ale z całą pewnością i rodzice Leszka Białego, i tysiące im podobnych matek i ojców w innych zakątkach Polski na satysfakcjonującą ich odpowiedź liczyć wtedy nie mogli. Polska „odwilż” miała swoje granice i uwarunkowania, swoje – jak już wspomnieliśmy – „hamulce” i stojących za nimi bardzo wpływowych „hamulcowych”. Granice te mogły być przekroczone dopiero wraz z przemianami ustrojowymi w Polsce i ostatecznym rozstaniem się z totalitarnymi pokusami w głównym nurcie polskiej debaty publicznej.

I tak też stało: 29 lutego 1991 r. Sejm RP przyjął ustawę o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego. Umożliwiła ona kontynuowanie rehabilitacji, tyle że już na zupełnie innej podstawie  aksjologicznej i prawnej niż znana nam z lat 1956-1957 akcja. W jaki sposób i z jakimi skutkami to już temat na odrębne i nie mniej obszerne niż przedstawiane Państwu opracowanie.

Arkadiusz Kutkowski
Fragment książki „Polskie rehabilitacje. Wybrane zagadnienia polityki karnej władz PRL w latach 1953–1957”, wyd. IPN, Lublin–Radom 2021, [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 12 kwietnia 2022