

Right or wrong, my country. Albo dlaczego zbrodnią jest atakowanie swego kraju za granicą.
Akceptacja tego, że istnieje pewne minimum poczucia wspólnoty, jest warunkiem samego istnienia państwa. Jeśli tego minimum nie ma, pod znakiem zapytania staje w ogóle możliwość organizacji narodu w formie państwa – pisze Dariusz LIPIŃSKI
Wydarzenie sprzed paru tygodni przypomniało mi moją kilkuletnią przygodę z Radą Europy. W latach 2007–2012 byłem delegatem Rzeczypospolitej Polskiej do Zgromadzenia Parlamentarnego tej organizacji, przez dwa i pół roku – przewodniczącym delegacji, pełniłem także funkcję wiceprzewodniczącego całego Zgromadzenia. Moja aktywność w Radzie Europy obejmowała dwie kadencje Sejmu: piątą (kiedy rządziło Prawo i Sprawiedliwość) i szóstą (za rządów Platformy Obywatelskiej). W Polsce oba ugrupowania – sieroty po niedoszłym POPiS-ie – wojowały ze sobą już na całego, ale nie przypominam sobie sytuacji, by przedstawiciele partii w danym okresie opozycyjnej atakowali polski rząd tam, w Strasburgu. Przed każdą pięciodniową sesją Zgromadzenia spotykaliśmy się wszyscy przy 2 rue Geiler, w siedzibie Stałego Przedstawicielstwa RP przy Radzie Europy, aby zapoznać się z najnowszymi informacjami dotyczącymi spraw będących przedmiotem obrad.
Nie było żadnych wytycznych, jednak w istotnych sprawach posłowie z obu zwalczających się w kraju ugrupowań często współpracowali ze sobą i podobnie głosowali. Tak było w strategicznych kwestiach polityki zagranicznej, np. tych dotyczących Ukrainy lub Gruzji, tak było też w sprawach mogących wpływać na polski porządek prawny, jak próba przeforsowania w Zgromadzeniu skrajnie lewicowej rezolucji, zmierzającej do ograniczenia klauzuli sumienia lekarzy.
Nie musieliśmy się wśród reprezentantów Polski umawiać. Każdy rozumiał, że skutecznym forach międzynarodowych można być tylko wówczas, gdy mówi się jednym głosem. Tak to kiedyś wyglądało.
Wspomnienia te naszły mnie w kontekście najzupełniej współczesnym. W dniu 28 stycznia 2020 r. w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy grupa opozycyjnych parlamentarzystów z Polski aktywnie poparła projekt rezolucji nr 2316 (2020), „Funkcjonowanie instytucji demokratycznych w Polsce”. Skutkiem tej rezolucji jest objęcie Polski – jako jedynego państwa członkowskiego Unii Europejskiej – tzw. procedurą monitoringu, co pod tym względem stawia nas w jednym rzędzie między innymi z Rosją, Azerbejdżanem i Turcją.
Pomińmy nawet fakt, że to oczywiste kłamstwo: sytuacja w Polsce w niczym nie przypomina tego, co dzieje się w tych trzech krajach, z represjonowanymi mediami, więźniami politycznymi, nie mówiąc już o politycznych morderstwach. Pomińmy też ponurą groteskowość sytuacji, w której skutkiem „zaangażowania” polskich parlamentarzystów, dopiero co wybranych w wyborach, których prawidłowości nikt nie kwestionuje, oceny „funkcjonowania instytucji demokratycznych w Polsce” dokonują, w dyskusji czy w głosowaniu, między innymi przedstawiciele tych trzech (a także innych, niekoniecznie nam przyjaznych państw). Gorzej, że jest kilka negatywnych – nie, wcale nie dla rządu, tylko dla kraju – skutków tego incydentu.
Pierwszym jest czarny PR. Stawianie Polski w jednym szeregu z wymienionymi państwami sugeruje, że zalicza się ona do tej samej grupy „państw podwyższonego ryzyka politycznego”. Nie da się wykluczyć, że może to przynieść wymierne szkody, na przykład w dziedzinie inwestycji czy turystyki. Jeszcze bardziej szkodliwe jest demonstrowanie na forum międzynarodowym głębokości politycznych podziałów w Polsce.
Aby polityka zagraniczna jakiegokolwiek państwa była skuteczna, musi istnieć elementarne minimum wspólnych, uznawanych przez wszystkie barwy politycznego spektrum celów.
Informacja o tym, że taka wspólnota celów państwowych istnieje, musi być znana poza granicami tego państwa. Tylko wtedy nie będzie ono „rozgrywane” przez tych, których interesy nie są zbieżne z jego interesami. Nie przeceniając roli Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, elementarna spójność „narodowej reprezentacji” w takim gremium jest warunkiem koniecznym tego, by ta reprezentacja miała jakiekolwiek znaczenie. Teoretycznie może ona mieć, i kiedyś faktycznie miała, swoją wagę, wynikającą po prostu z arytmetyki.
W Zgromadzeniu Parlamentarnym pięć krajów (Francja, Niemcy, Rosja, Wielka Brytania i Włochy) dysponuje osiemnastoma głosami każdy, cztery dalsze (Polska, Hiszpania, Turcja i Ukraina) – dwunastoma, pozostałe kraje, odpowiednio, mniejszą liczbą, z grubsza uzależnioną od liczby ludności. Tych dwanaście głosów to dużo. Wprawdzie w Strasburgu nie ma czegoś takiego jak „narodowa dyscyplina” w głosowaniach, ale w większości spraw można było uzgodnić wspólne stanowisko i wówczas liczebność delegacji stanowiła atut. Nie ukrywajmy: polityka to także sztuka wymiany negocjowalnych przysług. Byliśmy atrakcyjnym partnerem do rozmów o naszym poparciu dla projektów, do których mieliśmy stosunek neutralny, w zamian za co mogliśmy liczyć na rewanż w neutralnych dla naszych partnerów sprawach, na których zależało nam.
Opisany schemat jest, rzecz jasna, bardzo uproszczony, nie działał z precyzją matematyczną, zamiast dwunastoma głosami dysponowaliśmy czasem ośmioma, czasem dziesięcioma, bo kogoś nie było albo ktoś z Polski miał zdecydowanie odmienne zdanie w danej kwestii, ale z grubsza to funkcjonowało. (Ważne było już samo to, że funkcjonowało potencjalnie). Otóż z delegacją tak podzieloną jak dzisiejsza nikt rozmawiał nie będzie, bo ona de facto nie istnieje.
Trzeci skutek prowadzenia polityki opozycyjnej za granicą jest trudniejszy do wychwycenia, ale prawdopodobnie najważniejszy, bo najbardziej szkodliwy. Przed dwustu laty amerykański admirał Stephen Decatur zasłynął toastem: „Right or wrong, my country”, co można przetłumaczyć: „Ma rację czy błądzi, to moja ojczyzna”. (W wersji bardziej rozbudowanej: „Our Country! In her intercourse with foreign nations may she always be in the right; but right or wrong, our country!” – „Nasza Ojczyzna! Oby w stosunkach z innymi narodami zawsze miała rację, ale ma rację czy błądzi, to nasza ojczyzna”). Sentencja ta jest często interpretowana jako ilustracja anglosaskiego podejścia do własnego kraju, który można krytykować u siebie, ale nie robi się tego na zewnątrz.
Dyskutowanie spraw krajowych za granicą szkodzi temu krajowi zawsze. Nawet jeśli – tak jak współcześnie – tą zagranicą jest Unia Europejska, która – oczywiście – jest wspólnotą wartości, ale jest także areną rywalizacji interesów.
Jest przy tym Unia Europejska organizacją, z którą jesteśmy związani prawem wspólnotowym, ale to prawo dotyczy tylko niektórych – co należy podkreślać: niektórych – dziedzin. Tym bardziej jest to szkodliwe, gdy forum, na którym toczy się spór z rządem własnego kraju, niekoniecznie składa się wyłącznie z państw przyjaznych, a tak jest w przypadku Rady Europy.
Sprawa ma wymiar jeszcze szerszy. Akceptacja tego, że istnieje pewne minimum poczucia wspólnoty, jest warunkiem samego istnienia państwa. Jeśli tego minimum nie ma, pod znakiem zapytania staje w ogóle możliwość organizacji narodu w formie państwa. Społeczeństwo (trafniej byłoby wtedy napisać: zbiorowisko ludzi zamieszkujących pewne terytorium) staje się areną walki wzajemnie nienawidzących się plemion. Jeżeli państwo już istnieje, lecz cofa się do tej przedpolitycznej fazy, przestaje być zdolne do prowadzenia skutecznej i aktywnej polityki zagranicznej. Może być tylko biernym „postawem czerwonego sukna, za które ciągną” – niczym u Sienkiewicza – „kto żyw naokoło”. Oznaki tego widać już od dawna. Wątpliwe jednak, czy bohaterom styczniowego incydentu chodziło o zwrócenie uwagi na fakt, że brzmi już ostatni dzwonek, by to szaleństwo zatrzymać.
.Nade wszystko zaś stosowanie się do słów Stephena Decatura podniosłoby choć trochę poziom debaty publicznej w Polsce. Czyż nie warto?
Dariusz Lipiński