Francuskie ambicje i polskie wybory
Podważanie efektywności artykułu piątego Paktu Północnoatlantyckiego i całego zachodniego systemu sojuszy, jak czyni Emmanuel Macron, jest przejawem skrajnej nieodpowiedzialności – pisze Marcin GIEŁZAK
Trzy rzeczy stanowią dziś groźbę dla NATO: amerykański zwrot na Pacyfik, rosyjski rewizjonizm oraz francuska ambicja. O dwóch pierwszych czynnikach ryzyka napisano już właściwie wszystko; o trzecim dowiedzieliśmy się zaś niemało z lektury wywiadu z Emmanuelem Macronem w „The Economist”.
„Jarzmo wielkości Francji” ciąży prezydentowi Republiki. Chciałby mieć rozmach Ludwika XIV, Napoleona czy de Gaulle’a, ale nie ma ani ich zasobów, ani talentów politycznych. W tej mierze bliżej mu do Napoleona III – rozpaczliwie zabiega o sukcesy i poklask opinii publicznej, a im mniejsze szanse, że uzyska je w kraju, tym bardziej awanturnicza jego polityka zagraniczna. Gdy czytam wywiad, w którym właściwie w każdym zdaniu Macron czuje potrzebę odwołania się do Europy, mimowolnie przypomina mi się sławna wymiana zdań między ostatnim francuskim monarchą a Bismarckiem. Bonaparte strofował człowieka, którego odbierał jako młodszego brata w mocarstwowości: „Europa nie będzie tolerować okupacji Polski”. Kanclerz odrzekł tylko: „A co to jest Europa”?
Pytanie pozostaje w mocy. Wspólna polityka zagraniczna, energetyczna, obronna, a nawet wypracowanie wspólnego stanowiska w odniesieniu do 5G, przy tak silnie rozbieżnych interesach, jakie mamy w UE, jest mrzonką. Armii europejskiej nie ma, Niemcy i Wielka Brytania w tej mierze nie pomogą. Dla obydwu tych państw sojusz ze Stanami Zjednoczonymi pozostaje priorytetem, nawet jeśli nie odpowiadają im styl Trumpa bądź konkretne decyzje podejmowane przez jego administrację.
Innymi słowy, prezydent Republiki planuje politykę w oparciu o cudze zasoby. Można odnieść wrażenie, że w jego oczach Unia Europejska to niemal przedłużenie Unii Francuskiej innymi metodami: z euro jako frankiem afrykańskim, ze wspólną armią jako wielką Legią Cudzoziemską, z polityką koordynowaną tak, jak zwykło się rozmawiać na szczytach Francja – Afryka. Omar Bongo, dawny prezydent Gabonu, powiedział swego czasu, że „Afryka bez Francji jest jak samochód bez kierowcy, a Francja bez Afryki jak samochód bez paliwa”. Wydaje się, że Macron podobnie myśli o Europie.
„Dajcie mi swój gospodarczy i demograficzny potencjał – zdaje się mówić Emmanuel Macron – a ja dam wam europejskie mocarstwo”.
Jako przywódca państwa, które ma najsilniejszą w Unii armię, trzeci w świecie arsenał nuklearny, szóstą (niebawem piątą) co do wielkości gospodarkę, znaczny obszar wpływów poza Europą i miejsce stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, Macron czuje się naturalnym liderem Wspólnoty. Istotnie, mógłby nim być, zwłaszcza po brexicie, ale do tego musiałby jeszcze mieć zdolność budowy koalicji i porozumień. Tymczasem jego kolejne posunięcia wyglądają na nieuzgodnione z kimkolwiek – nawet z najbliższym aliantem, Niemcami. Ilekroć dziennikarze brytyjskiego pisma wskazują na to, że inne państwa europejskie nie podzielają jego perspektywy i nie utożsamiają się z jego celami, Macron odpowiada, że będzie rozmawiał z partnerami, a jego plan rozpisany jest na lata. A co do zaoferowania ma tu i teraz?
Rzecz w tym, że w takiej sytuacji podważanie efektywności artykułu piątego Paktu Północnoatlantyckiego i całego zachodniego systemu sojuszy otwartym tekstem jest przejawem skrajnej nieodpowiedzialności. Luksus posiadania własnego zdania i swobodnego jego ogłaszania ma dziennikarz czy analityk, a nie głowa państwa. Gdy prezydent stacza się w publicystkę, można odnieść wrażenie, że Pałac Elizejski nie jest zarządzany do końca profesjonalnie, nawet jeśli część z jego uwag i przemyśleń jest faktycznie zajmująca. W istocie sytuacja, gdy główny gwarant wolnego handlu i swobodnych przepływów wybiera protekcjonizm, to rzecz nowa; nikt też nie zakładał, że mocarstwo zapewniające spójność zachodniej architektury bezpieczeństwa samo będzie ją podważało ustami swojego przywódcy. Warto też, jak to czyni Macron, zadawać sobie pytanie o to, czy jeśli teraz al-Asad odpowie na agresję Erdoğana, to czy jako sojusznicy tureccy będziemy wszyscy zobowiązani pójść na wojnę w Syrii po stronie reżimu, z którym nie łączą nas wspólne wartości. Publicysta ma prawo i obowiązek takie kwestie rozważać. Polityk zapytany o artykuł piąty musi natychmiast odpowiedzieć, że jest on bezwzględnym i nienegocjowalnym fundamentem naszego systemu sojuszy.
Warto nadmienić, że nawet jeśli czarny scenariusz przejścia od NATO do systemu sojuszy regionalnych będzie trwałym, a nie właściwym administracji Trumpa przesunięciem w amerykańskiej polityce, to przecież Francja może się w tej konstrukcji dobrze odnaleźć. Tego chciał Sarkozy, do pewnego stopnia również Hollande.
Na odcinkach dla Republiki krytycznych, jak walka z islamizmem w Afryce i na Bliskim Wschodzie, tylko Anglosasi mogą być realnym wsparciem. Pewniejsi z nich alianci niż Rosja. Wiedzą to francuska armia i dyplomacja, które opornie podążają śladem swojego pryncypała.
Innymi słowy: francuski establishment ma opory przeciw zastąpieniu układów, które lepiej albo gorzej działają, zupełną niewiadomą w postaci wspólnej polityki obronnej Unii czy nowego rozdania w relacjach z Rosją.
Ta ostatnia kwestia nas jako Polaków oczywiście interesuje najbardziej, bo ten lont tli się u naszego buta. Z wywiadu udzielonego „The Economist” wynika, że prezydent Macron ma poczucie, że może rozmawiać z Kremlem z pozycji siły. Prezydent ze znawstwem wylicza rosyjskie problemy z gospodarką, demografią, z trudnym sąsiedztwem, tak chińskim, jak i muzułmańskim. Przypomina, że ten kraj wielkości kontynentu ekonomicznie ma potencjał równy Hiszpanii, a zatem dwukrotnie mniejszy od Francji. Jego zdaniem rosyjska machina państwowa jest też zbyt autorytarna, zachowawcza i po prostu niewydolna, aby skutecznie reagować na szanse i zagrożenia. Macron stwierdza wreszcie, że Rosja zaangażowała się w więcej konfliktów, niż jest w stanie obsłużyć, zatem okoliczności będą na niej wymuszać skrócenie frontu.
Na koniec dnia w optyce Macrona Putin, jak każdy car i gensek przed nim, będzie musiał wybrać: porozumieć się ze Wschodem i wojować z Zachodem albo szukać kompromisu z Zachodem, aby móc przeciwstawić się presji idącej ze Wschodu. Prezydent Republiki ocenia, że Putin nie pogodzi się z rolą chińskiego wasala, stąd bliżej mu będzie to porozumienia z Wolnym Światem. Macron zastrzega, że nie należy być naiwnym, że trzeba się kierować zasadą ograniczonego zaufania, że efekty takiej polityki nie będą widoczne za rok, dwa czy nawet pięć. Podkreśla jednak, że kiedyś należy ją zacząć.
W tym punkcie francuski przywódca chyba zapomina o ważnym dictum: Rosja nigdy nie jest tak silna, jak się wydaje, ale nigdy też nie jest tak słaba, jak się może wydawać. W czasach zimnej wojny analitycy z Pentagonu zwykli liczyć siłę państwa, posługując się wzorem, który był sumą m.in. populacji, PKB, wydatków na zbrojenia itd. Na końcu wzoru znajdował się jednak mnożnik – była nim wola.
Na papierze Europa góruje nad Rosją, na papierze prezydent Macron ma rację – byłaby ona w stanie się obronić. Rzecz w tym, że Europa cierpi na paraliż woli i decyzyjności.
Jako przywódca państwa, które często boksuje w nieswojej wadze, które zdecydowaniem w sięganiu po siłę zbrojną, asertywną dyplomacją, odruchowym gospodarczym i kulturowym nacjonalizmem nadrabia swoje braki, prezydent Macron powinien rozumieć, w czym tkwi rosyjska przewaga. Putin się nie zawaha, gdy nadejdzie kolejny kryzys przypominający gruziński lub ukraiński. Nie będzie też miał oporów przed nieczystą grą w relacjach z partnerami zachodnimi: destabilizacja to główny rosyjski towar eksportowy, a Francja zmagająca się z „żółtymi kamizelkami”, ze wzrostem popularności ruchów skrajnych na prawicy i lewicy może okazać się jednym z głównych importerów.
Macron celnie stwierdza, że wojna na Ukrainie miała miejsce, bo Zachód był słaby. Co jednak proponuje w zmian? Jeśli po kolejnym akcie agresji proponuje znieść sankcje wobec Rosji, włączyć ją znowu do koncertu mocarstw, to wskazuje w ten sposób, że taka polityka Kremlowi popłaca. Gdy zaś na tym samym oddechu mówi o „martwicy mózgu” NATO i podważa faktyczną realizowalność artykułu piątego, możemy już niemal wprost mówić o podżeganiu do zbrodni.
I tu dochodzimy do sedna: Macrona nie zajmuje to, czy Rosjanie są na Krymie – byleby się trzymali z dala od Czadu; zrozumie rosyjskie interesy w państwach bałtyckich, gdy Kreml uzna jego racje w krajach Lewantu; na armię Putina będzie patrzył nie jak na potencjalnego wroga, ale jak na dobrego klienta i możliwe wsparcie w walce z ISIS. Zresztą, słowa francuskiego przywódcy o tym, że nie dotrzymano słowa danego Rosji w latach 90. o tym, że z jej dawnego imperium zewnętrznego wykroi się strefę buforową, zdają się sugerować, jakby na krawędzi zdania, że w ogóle uznaje on rozszerzenie NATO za błąd. Pobrzmiewa też w tym ton właściwy wielu zachodnim politykom, którzy mówiąc o Europie Środkowo-Wschodniej, prawią o „terytoriach” i „populacjach”, a nie o państwach i narodach. Marnym pocieszeniem jest tu deklarowana w wywiadzie przez Macrona gotowość do dialogu z Polską i zapewnienie o rozumieniu jej historii oraz geograficznego i politycznego położenia.
.Wyalienowanie połowy Wspólnoty jest jednak słabym początkiem owego dialogu i marnym przejawem zrozumienia. Wszystko to sprawia wrażenie, że Macron pragnie nie tyle Europy, która mówi jednym głosem, ile kontynentu, który mówi głosem Francji. Gdyby pójść drogą, którą Emmanuel Macron wytycza Wspólnocie, unilateralizm amerykański zamienilibyśmy na francuski. Z dwojga złego, biorąc pod uwagę nasze położenie i priorytety, zdecydowanie lepiej pozostać przy Waszyngtonie.
Marcin Giełzak