Wietnam prześladuje Amerykę. Traumatyczna porażka sprzed 50 lat
Nawet teraz wielu Amerykanów nie chce pamiętać, jak zakończyła się wojna. W tej historii kryje się również sporo sygnałów tego, co miało nadejść – pisze Dominic SANDBROOK
.W trakcie swojej burzliwej prezydentury Richard Nixon czternaście razy przemawiał do Amerykanów, poruszając kwestię wojny w Wietnamie. To właśnie w jednym z tych przemówień ukuł zwrot „milcząca większość”. Podczas innych wystąpień wywoływał przerażenie i oburzenie przeciwników najdłuższej wojny prowadzonej przez Amerykę. Jednak spośród wszystkich telewizyjnych przekazów żaden nie spotkał się z cieplejszym przyjęciem niż przemówienie z 23 stycznia 1973 roku, w którym Nixon ogłosił, że sekretarz stanu Henry Kissinger osiągnął przełom w paryskich rozmowach pokojowych z Wietnamem Północnym. „Wreszcie” – powiedział prezydent – „wojna się skończyła”.
Przedstawienie dobiegło końca. Kosztowało pięćdziesiąt osiem tysięcy amerykańskich istnień i około stu czterdziestu miliardów dolarów, nie wspominając o ponad dwóch milionach zabitych Wietnamczyków. Ostatnie amerykańskie oddziały miały nareszcie zostać sprowadzone do domu. Wietnam Południowy zdobył prawo do decydowania o swojej przyszłości, podczas gdy komunistyczna Północ zobowiązała się do „budowania pokoju i pojednania”. Zdaniem Nixona Amerykanie mogli być dumni z „jednego z najbardziej bezinteresownych przedsięwzięć w historii narodów” pomimo jego wysokiej ceny. To nie Nixon rozpoczął wojnę, ale zdominowała ona jego prezydenturę, zapewniając mu dozgonną wrogość tych, którzy uważali, że Stany Zjednoczone powinny się z konfliktu wycofać. Lecz według niego walka była tego warta, gdyż zapewniła „właściwy rodzaj pokoju, dzięki któremu ci, którzy zginęli, i ci, którzy cierpieli, nie zginęli i nie cierpieli na próżno”. Nazwał to „honorowym pokojem”.
Pięćdziesiąt lat później proklamowany przez Nixona honorowy pokój ma gorzko-ironiczny wydźwięk. Jak wiemy, spora część jego wypowiedzi z tamtej nocy była myląca, nieszczera lub po prostu nieprawdziwa. Republika Wietnamu nie była w stanie się obronić i upadła zaledwie dwa lata później. Północni Wietnamczycy nie mieli zamiaru składać broni i w ciągu kilku tygodni wznowili ofensywę. Nixon i Kissinger nigdy nie mieli złudzeń, że udało im się zapewnić trwały pokój. Wiedzieli, że komuniści będą dalej walczyć, i zamierzali interweniować z użyciem potężnych sił powietrznych natychmiast po wznowieniu działań przez skonfliktowane strony. Lecz na drodze stanęła afera Watergate. Gdy Nixon został pozbawiony sprawczości, Kongres zabronił dalszego angażowania się Stanów w wojnę i obciął fundusze dla rządu w Sajgonie. 30 kwietnia 1975 roku północnowietnamskie czołgi przebiły się przez bramy pałacu prezydenckiego i nastąpił faktyczny koniec starć.
Czy pół wieku później blizny po Wietnamie naprawdę się zagoiły? Była to nie tylko najdłuższa wojna Ameryki, ale też jeden z najbardziej dzielących kraj konfliktów – pod względem zapalającego wpływu na kulturę i politykę porównywalny jedynie z wojną secesyjną. Zasadnicza trajektoria narracyjna późnych lat 60. – zwrot od lśniącego optymizmu kosmicznej epoki Technicoloru do surowego, zgorzkniałego i antytechnologicznego przygnębienia – byłaby niezrozumiała, gdyby nie codzienne obrazy cierpienia i rzezi w wieczornych wiadomościach. Wietnam zniszczył zaufanie do rządu, instytucji, porządku i autorytetów. W 1964 roku, zanim Lyndon Johnson wysłał oddziały bojowe do Wietnamu po incydencie w Zatoce Tonkińskiej, trzy czwarte Amerykanów ufało rządowi federalnemu. W 1976 roku, rok po upadku Sajgonu, nie ufał mu nawet co czwarty obywatel.
To właśnie w wietnamskim tyglu powstało wiele napięć, które obecnie definiują amerykańską politykę. Być może najwyraźniejszym przykładem są wydarzenia z maja 1970 roku, które nastąpiły po tym, jak Nixon najechał nominalnie neutralną Kambodżę, aby zlikwidować położone w dżungli sanktuaria należące do armii północnowietnamskiej. Czwartego maja czterech studentów zostało zastrzelonych przez Gwardię Narodową podczas demonstracji na Uniwersytecie Stanowym w Kent (Ohio). Ósmego maja kilkuset robotników budowlanych wymachujących amerykańskimi flagami zaatakowało setki studentów pikietujących przed nowojorską giełdą.
Zamieszki robotników budowlanych (ang. hard hat riot) stanowiły idealne ucieleśnienie patriotycznego, populistycznego oburzenia wobec wszystkiego, co reprezentowali „gadatliwi krezusi negatywizmu (…). Zniewieściały oddział bezczelnych snobów uważających się za intelektualistów” – jak określił ich Spiro Agnew, wiceprezydent Nixona i czołowy entuzjasta łapówkarstwa. Dziś wydarzenia te wydają się niemal przewidywalne, ot, kolejny epizod w ciągnących się od dawna wojnach kulturowych. Ale wtedy były one autentycznie szokujące. Nixon, ze swoim genialnie bezwzględnym wyczuciem taktycznej przewagi, dostrzegł potencjał tej sytuacji. Kiedy dwa tygodnie później zaprosił przywódców robotników do Białego Domu, doskonale wiedział, co robi. „Kask ochronny wraz z naszą wspaniałą flagą staną się symbolem wolności, patriotyzmu i naszego ukochanego kraju” – powiedział.
Nawet teraz wielu Amerykanów nie chce pamiętać, jak zakończyła się wojna. Lecz w tej historii kryje się również sporo sygnałów tego, co miało nadejść. Za przykład niech posłuży nam los ponad miliona Wietnamczyków z Południa, którzy w obliczu porażki uciekli do Stanów Zjednoczonych. Na początku wielu z nich zakwaterowano w bazach lotniczych i koszarach wojskowych, jednak z przeprowadzonych sondaży wynikało, że większość sąsiadów żywiła do Wietnamczyków urazę i chciała, żeby się wynieśli. Ośmiu na dziesięciu mieszkańców miasteczka na Florydzie o niezbyt trafnej nazwie Niceville [ang. nice – miły, uprzejmy – przyp. tłum.], gdzie w Bazie Sił Powietrznych Eglin ulokowano ponad tysiąc wietnamskich uchodźców, powiedziało, że chce usunięcia przybyszów. „Żółtki do domu” – głosiły transparenty w Arkansas. „Nie potrafią mówić po angielsku, więc trafią na zasiłek, zanim wysiądą z samolotu” – powiedział stolarz z Los Angeles. – „A kto za to zapłaci? My”.
Można zrozumieć, dlaczego tak wiele osób żywiło niechęć do wietnamskich imigrantów. Czasy były ciężkie, amerykańska gospodarka znajdowała się w recesji, a w przeciwieństwie do innych uchodźców Wietnamczycy stanowili symbol porażki i przypominali o wyjątkowo upokarzającym, bolesnym rozdziale w najnowszej historii narodu. Nawet lewica miała dla nich zaskakująco mało współczucia.
Choć dziś może się to wydawać niewiarygodne, krwawy upadek Wietnamu Południowego – który doprowadził do egzekucji tysięcy byłych amerykańskich sojuszników lub uwięzienia ich na długie lata w komunistycznych obozach koncentracyjnych – wywołał wybuch radości w części starego ruchu pokojowego. 11 maja 1975 roku, niecałe dwa tygodnie po upadku Sajgonu, pięćdziesiąt tysięcy osób świętowało w Central Parku. Jeden z reporterów nazwał to „radosnym, trwającym cały dzień i skąpanym w słońcu karnawałem przemówień i śpiewu”. Dwie kongresmenki z ramienia demokratów, Elizabeth Holtzman z Brooklynu i Bella Abzug z Manhattanu, wygłosiły porywające przemówienia. Śpiewano utwory Pete’a Seegera, Joan Baez, Paula Simona i innych twórców reprezentujących stare dobre czasy. „W niejednym oku zakręciła się łza” – powiedział reporterom jeden z gapiów – „To niesamowite. Dziś po raz pierwszy dotarło do mnie, że wojna się skończyła”. Trudno było uwierzyć, że Amerykanie przegrali. A może wcale nie?
Jednak większość Amerykanów odczuwała przede wszystkim upokorzenie, smutek i miała poczucie winy. „Moim zdaniem spisaliśmy się fatalnie” – powiedział Thomas Polgar, szef CIA w Sajgonie. „Lepiej byłoby dla nich [Wietnamczyków z Południa – przyp. tłum.], gdybyśmy nigdy tam nie pojechali”. Rzeczywiście, niektórzy nie tylko uznali, że amerykańska interwencja w Wietnamie była błędem, ale że wszystkie interwencje zagraniczne są z zasady bezprawne lub niesłuszne. Amerykański izolacjonizm ma długą historię, ale jego największy rozkwit przypadł na początek lat 70.
W dodatku wizerunek Ameryki został poważnie nadszarpnięty. Brytyjski historyk John Plumb zapytany o reakcję na klęskę w Wietnamie opłakiwał „redukcję Ameryki do rozmiarów człowieka”, holenderski krytyk Rob Kroes stwierdził, że Stany Zjednoczone „tracą charyzmę”, a francuski socjolog Michel Crozier oświadczył, że Ameryka nie jest już „punktem odniesienia dla innych społeczeństw”. I być może po raz pierwszy nawet proamerykańscy komentatorzy zaczęli się zastanawiać – jak zresztą robią to również dziś – czy narody Europy powinny przygotować się na życie bez tarczy najpotężniejszego sojusznika. „Przez dwadzieścia lat cieszyliśmy się złotym wiekiem bezpieczeństwa pod amerykańskim parasolem” – czytaliśmy w „Daily Mail”. – „Teraz musimy nauczyć się dbać o siebie na własny rachunek”. To było prawie pół wieku temu. Co się zmieniło? Ironia polega oczywiście na tym, że cała wojna była nadaremna. Henry Kissinger nieustannie podkreślał, że trzeba było podjąć walkę, aby powstrzymać postęp komunizmu w Azji Południowo-Wschodniej. Ale teoria domina okazała się brednią. Wietnam i Kambodża padły wprawdzie ofiarami komunizmu, ale nie przewróciło to innych kostek układanki, ponieważ kraje te natychmiast zaczęły ze sobą walczyć. Później do akcji wkroczyli także Chińczycy. Dziś Wietnamem nadal rządzi autokratyczna partia komunistyczna, ale jest to również szybko rozwijająca się gospodarka globalna cechująca się ogromnymi nierównościami, korupcją i niezdrowym uzależnieniem od zachodniej turystyki.
Co do Stanów Zjednoczonych, to trzeba więcej niż pięćdziesięciu lat, aby wygasło poczucie tej traumatycznej porażki. Najgłębsze blizny noszą oczywiście ci, którzy ucierpieli najbardziej. „Wróciłem z wojny do domu z osobliwym poczuciem, że jestem starszy od swojego pięćdziesięciojednoletniego ojca” – pisze Philip Caputo we wstępie do swojego memuaru A Rumor of War. „Widzieliśmy w Wietnamie najszlachetniejsze i najpodlejsze z ludzkich zachowań, każdy rodzaj przemocy oraz okropieństwa tak groteskowe, że wywoływały raczej fascynację niż obrzydzenie. Pewnego razu widziałem świnie jedzące nadpalone napalmem zwłoki. Był to pamiętny widok – świnie jedzące pieczonych ludzi”.
Można też powiedzieć, że szok po porażce fundamentalnie wypaczył amerykańską politykę. Przekonanie, jakoby „syndrom wietnamski” zmniejszył skłonność Stanów Zjednoczonych do podejmowania zagranicznych krucjat, jest chybione. Rzeczywistość wygląda zupełnie odwrotnie: kolejni prezydenci rozpaczliwie usiłowali pozbyć się skazy. Czy Ronald Reagan wysłałby amerykańskie wojska na Grenadę w 1983 roku, gdyby nie chciał pokazać, że może odnieść sukces tam, gdzie John F. Kennedy, Lyndon Johnson i Nixon ponieśli porażkę? Czy George Bush senior wkroczyłby do Panamy? Czy George Bush junior tak ochoczo zapewniałby o męskości swojego narodu w Afganistanie i Iraku, gdyby jego lata studenckie nie przypadły na szczytowy okres wojny wietnamskiej, kiedy to każda noc przynosiła nowe materiały filmowe o amerykańskich udrękach w dżungli? Być może we wszystkich tych przypadkach odpowiedź jest twierdząca – ingerencja jest wszak nieuniknioną pochodną bogactwa i władzy. Ale na pewno pytania te warto zadawać.
Nawet ostatnich prezydentów gnębiła kwestia wojny wietnamskiej. Barack Obama określił kiedyś sposób traktowania weteranów z Wietnamu „błędem, którego nigdy nie można powtórzyć”, lecz jasne jest, że miał na myśli również całą wojnę. W istocie trudno o lepsze podsumowanie postwietnamskiej mentalności niż motto „Nie rób głupstw”, które było naczelnym hasłem polityki zagranicznej Obamy i wyjaśniało jego niechęć do podjęcia działań w Syrii. Joe Biden to kolejny polityk postwietnamski: w jednym z pierwszych istotnych głosowań, w których brał udział jako młody senator w 1975 roku, na kilka dni przed upadkiem Sajgonu, opowiedział się za odcięciem funduszy dla Wietnamu Południowego.
Jest oczywiście wyjątek – były amerykański prezydent, który nie służył w Wietnamie, ponieważ pięć razy uniknął poboru i nigdy tak naprawdę nie zmagał się z moralnymi i strategicznymi dylematami dotyczącymi wojny, zawsze uważał ją za fatalny pomysł. Nigdy nie rozumiał, dlaczego innym młodym mężczyznom chciało się w niej walczyć. „Co im z tego przyszło?”. Być może Donaldowi Trumpowi można wybaczyć, że nie traktował Wietnamu poważnie, bo miał ważniejsze sprawy na głowie. Jak powiedział Howardowi Sternowi, nigdy nie czuł się winny, że uchylił się od wojny. „Mamy swój własny Wietnam” – stwierdził. – „Jest nim randkowanie”. Wyjaśnił, że z powodu chorób przenoszonych drogą płciową randki są rzeczywistym niebezpieczeństwem. Waginy kobiet określił „potencjalnymi minami lądowymi”, w których czyha „prawdziwe niebezpieczeństwo”.
.Niektórzy mogą tę analogię uznać za niebywałą. Ale czterdziesty piąty prezydent czuł się prawdziwie pobłogosławiony faktem, że wyszedł z tego placu boju bez szwanku. „To niesamowite, właściwie nie mogę w to uwierzyć” – powiedział. – „Miałem wiele szczęścia (…). To mój osobisty Wietnam. Czuję się jak wielki i bardzo dzielny żołnierz”.
Już nigdy nie spojrzycie na Czas apokalipsy tak samo.
Dominic Sandbrook
Tekst ukazał się w nr 51 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze”
[PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]