Smoki i węże. W jaki sposób reszta świata nauczyła się oszukiwać Zachód
Potęga militarna, jaką dysponują państwa zachodnie, nie jest dziś wystarczająca. Nasz model wojskowy uległ erozji do tego stopnia, że stał się nieadekwatny w wyniku adaptacji naszych wrogów. Jest to poważniejsze zagrożenie, niż można sądzić, a poradzenie sobie z nim będzie wymagało od świata Zachodu opracowania nowego modelu wojskowego – pisze David KILCULLEN
.Ten nowy model powinien zaczynać się od selektywnego uczenia się od wroga, ponieważ wiele technologii i taktyk stosowanych przez naszych przeciwników jest dostępnych dla nas. Absolutnie nie popieram brutalności, fanatyzmu, korupcji czy autorytaryzmu tych przeciwników – zauważam jedynie, że ich metody same w sobie nie są ani dobre, ani złe. Zachodnie demokracje mogłyby przyjąć lub zmodyfikować niektóre z nich bez narażania na szwank naszych wartości i etyki oraz bez niszczenia tego, co sprawia, że warto walczyć o nasze społeczeństwa.
Rosyjskie koncepcje eskalacji w celu deeskalacji, wywierania nacisku politycznego poprzez ograniczone operacje typu coup de main, wykorzystywania środków wojskowych do osiągania celów politycznych i vice versa oraz kładzenia nacisku na kreatywną dwuznaczność, a nie na w pełni tajne działania, miałyby sens dla Zachodu.
Warto przeanalizować rosyjskie postępy w dziedzinie broni hipersonicznej, broni wykorzystującej impulsy elektromagnetyczne, broni termobarycznej itp. Jak na ironię, są to rzeczy, których Rosja, jak widzimy, nie jest w stanie w pełni wykorzystać, podczas gdy my moglibyśmy.
Rozszerzona koncepcja prowadzenia wojny przez Chiny, mobilizująca wiele wymiarów potęgi narodowej, wykraczających daleko poza tradycyjne domeny wojska, jest czymś, co kraje zachodnie już teoretycznie robią, ale co mogłoby zyskać dzięki lepszej konceptualizacji i organizacji.
Nasi wrogowie-terroryści, których brutalne zachowanie słusznie potępiamy, są jednak pionierami technologii (takich jak broń zdalnie sterowana i improwizowane systemy precyzyjnego kierowania ogniem artylerii i moździerzy) i taktyki (takiej jak wykorzystywanie małych, wielozadaniowych, autonomicznych grup bojowych, które poruszają się i walczą w zwinnym, rozproszonym roju bojowym), które także moglibyśmy skopiować. Można by je znacznie usprawnić, wprowadzając pewne zaawansowane technologicznie narzędzia opracowywane obecnie przez wojska zachodnie. Sieciowa, rojowa taktyka miejska tych przeciwników również stanowi cenną lekcję.
Podobnie otwartą kwestią jest dla nas rekrutacja patriotycznych cybermilicji przez Rosję, Chiny, Iran, Koreę Północną i inne kraje (choć w naszym przypadku byliby to raczej defensywni „cyberstrażnicy”). W tej dziedzinie przodują kraje bałtyckie. Jednym z potencjalnych modeli jest estońska jednostka cyberobrony, będąca częścią Estońskiej Ligi Obrony (Eesti Kaitseliit) – ochotniczego stowarzyszenia obrony narodowej, które działa jako rozszerzone uzupełnienie estońskich sił obronnych.
Inną dziedziną, w której kraje bałtyckie także przodują, jest defensywna wojna partyzancka. Również ona przypomina elementy podejścia rosyjskiego, ale stosuje je (zgodnie z ponad stuletnią tradycją bałtycką i skandynawską) w celach obronnych. Podobnie jak bizantyjska obrona partyzancka, ma ona na celu odstraszanie najeźdźców poprzez uświadamianie im kosztów i trudności, z jakimi będą musieli się zmierzyć.
Jeśli odstraszanie zawiedzie, te same metody uniemożliwiają najeźdźcom utrzymanie swojej obecności przy akceptowalnych kosztach. A gdy napastnik ma do wyboru kilka możliwości, obrona partyzancka może pomóc w skierowaniu ataku na te działania, które łatwiej odeprzeć. Lokalne stowarzyszenia obronne (jak te w Finlandii, na Łotwie i w Estonii) w połączeniu z mobilnymi siłami szybkiego reagowania, wspierane przez wyspecjalizowanych rezerwistów, wyszkolonych i wyposażonych do prowadzenia nowoczesnej wojny partyzanckiej w swoich okręgach, wspomagane przez sprawny system rozpoznania terenu i sieci informacyjne, mogą pomóc w budowaniu odporności społecznej i służyć jako trwały i tańszy model wojskowy.
Choć nie jest to, ściśle rzecz biorąc, uczenie się od wrogów, jest to przykład uczenia się od krajów – Finlandii, Skandynawii i państw bałtyckich – które przystosowały się, kopiując swoich głównych przeciwników, Sowietów, w środowisku, w którym nie miały dominacji militarnej.
Techniki te oferują również sposób budowania wspólnego celu w społeczeństwie i łączenia mniejszościowych społeczności na obszarach granicznych. Państwa takie jak Australia i Kanada, z których każde – podobnie jak Skandynawia – posiada ogromne, słabo zaludnione, żywotne gospodarczo, ale strategicznie wrażliwe regiony północne, miały w przeszłości własne nieregularne jednostki obronne (australijskie Regional Force Surveillance Units i kanadyjskie Canadian Rangers) i mogłyby rozważyć, jak mogłyby one działać w przyszłym środowisku operacyjnym.
Partnerstwo z przemysłem prywatnym – zwłaszcza z dostawcami paliwa, elektryczności, żywności, wody i łączności – w celu zmniejszenia ryzyka dla infrastruktury krytycznej i zwiększenia jej odporności na zagrożenia zarówno naturalne, jak i ze strony przeciwników jest kluczowym aspektem odporności obronnej, którą przywódcy NATO określili jako pierwszą linię obrony, a także podejściem przyjętym przez kilku naszych wrogów (zwłaszcza Chiny, Rosję i Iran), choć w bardzo różny sposób.
Możemy od naszych wrogów zapożyczyć także wykorzystanie możliwości komunikacyjnych i zdalnego zaangażowania – które pozwalają terrorystom radykalizować jednostki w naszych społeczeństwach – aby zmobilizować przyjazne jednostki i grupy.
Techniki takie jak opór bez przywództwa, zdalnie zorganizowane operacje partyzanckie, samoorganizujące się komórki ad hoc oraz pojedyncze osoby są dostępne zarówno dla nas, jak i dla naszych przeciwników, choć oczywiście kraje zachodnie wykorzystałyby je do innych celów.
Oprócz selektywnego „kopiowania” naszych wrogów moglibyśmy rozważyć selektywne ukierunkowanie na ich słabe punkty. Na przykład Rosja i Chiny są znacznie bardziej wrażliwe na straty w ludziach, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wykorzystywanie przez Rosję „zielonych ludzików”, ochotników i prywatnych firm na Ukrainie, w Syrii, Wenezueli i innych miejscach naraża Moskwę na ryzyko, kiedy te słabo kontrolowane podmioty parapaństwowe dopuszczają się okrucieństwa (jak w przypadku zestrzelenia samolotu malezyjskich linii lotniczych MH17 w 2014 roku).
Z drugiej strony niechęć Kremla do uznawania takich grup może wywołać poważny odwet, gdy poniosą one straty – tak jak w przypadku Grupy Wagnera, prywatnej firmy wojskowej należącej do bliskiego powiernika prezydenta Putina. Grupa Wagnera mogła stracić nawet 218 ludzi, którzy zginęli podczas walk ze wspieranymi przez Amerykanów siłami kurdyjskimi w Syrii na początku 2018 roku – Rosja nie zdołała wymusić na wagnerowcach ich wycofania i w związku z tym nie była w stanie doprowadzić do odwołania amerykańskich ataków powietrznych mimo istnienia gorącej linii stworzonej właśnie w tym celu.
Z kolei polityka jednego dziecka w Chinach sprawiła, że Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza stała się armią złożoną przede wszystkim z synów pierworodnych. Do 2006 r. jedynacy stanowili ponad połowę sił zbrojnych w porównaniu z zaledwie 20 proc. dziesięć lat wcześniej, co dało Chinom największą w historii armię, w której większość stanowili jedynacy. Nawet po anulowaniu tej polityki w 2016 r. wskaźnik urodzeń w Chinach nadal spada i nie wykazuje oznak powrotu do poziomu zastępowalności pokoleń, co skłoniło chińskich badaczy do stwierdzenia, że to starzenie się społeczeństwa, a nie przeludnienie jest głównym wyzwaniem demograficznym Chin. Całkowicie zrozumiała niechęć chińskich rodziców do utraty swoich „małych cesarzy” nakłada znaczne ograniczenia na to, jak Chiny mogą wykorzystać swoje siły zbrojne, i na to, ile ofiar mogą tolerować. Z czasem starzejąca się populacja może zniechęcić do działań militarnych – chociaż wzrost liczby mężczyzn wśród młodzieży, spowodowany polityką jednego dziecka, może również zapowiadać większą skłonność do angażowania się w wojny.
W każdym razie pomimo krytyki ze strony Qiao Lianga i Wanga Xiangsui w Unrestricted Warfare Chiny mogą dążyć do unikania ofiar tak samo jak Stany Zjednoczone – i rzeczywiście niechęć do akceptowania masowych ofiar w konfliktach może być wewnętrznym lub podświadomym motorem dla „niewojennych operacji wojennych”, za którymi opowiadają się Liang i Xiangsui.
Podobnie szeroko zakrojone przejęcia strategicznych nieruchomości na Zachodzie przez Chiny można postrzegać jako agresywne próby penetracji naszych gospodarek. Gdyby nasze rządy miały znacjonalizować te obiekty należące do Chin lub przejąć ich aktywa w czasach kryzysu, mogłoby to kosztować chińskie przedsiębiorstwa miliardy. Chińskie ataki na zachodnie miasta również mogłyby być kosztowne dla chińskich firm, narzucając Pekinowi ograniczenia. Z pewnością Chiny mogłyby wykorzystać swoją obecność np. w porcie w Rotterdamie, aby zakłócać pracę tamtejszego terminalu kontenerowego, ale ponieważ największy operator kontenerowy w tym porcie (COSCO) jest chińskim przedsiębiorstwem państwowym, byłby to kosztowny „własny cel”.
Nie można przeceniać wpływu współzależności na powstrzymywanie konfliktów – wojny między współzależnymi gospodarczo krajami nie są w rzeczywistości szczególnie rzadkie; zakres chińskiej ekspansji handlowej na Zachód co prawda stwarza większe możliwości ataku, jednak zwiększa ona podatność Chin na sankcje i zagrożenia w przypadku wojny.
Wreszcie wiele mówi się o coraz bardziej wyrafinowanej inwigilacji w Chinach, o ich zdolności do pozyskiwania i przetwarzania ogromnych ilości danych osobowych i behawioralnych dotyczących obywateli chińskich w kraju i poza nim, a także o wykorzystywaniu przez rząd rozpoznawania twarzy, oceny wiarygodności społecznej i obowiązkowych aplikacji na smartfony w celu dokładnego śledzenia każdego ruchu obywateli. Jeśli to prawda, to Chiny stworzyły system na własne potrzeby, do którego zachodnie agencje mogą próbować się włamać i który mogą wykorzystać.
Można by podsumować te elementy nowego modelu wojskowego jako wyjście z pozycji obronnej – wyzbycie się postrzegania operacji hybrydowych jako działań nienormalnych lub problematycznych, wykraczających poza granice dopuszczalnych praktyk wojennych, a zamiast tego przyjęcie ich jako nowego, potencjalnie bardzo korzystnego środowiska operacyjnego. Przypomina mi się czołowy australijski ekspert w dziedzinie wojny w dżungli, brygadier „Ted” Serong, który po przybyciu do Wietnamu w 1962 roku zauważył, że „konwencjonalni żołnierze myślą o dżungli jako o miejscu pełnym czających się wrogów. W naszym systemie to my będziemy się czaić”. W tym sensie przyszłość jest hybrydowa i szara: skupianie się wyłącznie na operacjach antyhybrydowych byłoby błędem, natomiast aktywne wykorzystywanie ich może stanowić część nowego podejścia.
Kolejnym elementem nowego modelu byłoby rozszerzenie naszej koncepcji skutecznej strategii poza dominację na polu bitwy. Jak widzieliśmy, zachodni sposób prowadzenia wojny jest tak naprawdę sposobem prowadzenia bitwy – stylem operacyjnym – a nie systemem strategicznym. Wielokrotnie od czasów zimnej wojny nasze siły zbrojne pokonywały wrogów na polu bitwy, a nasze rządy nie potrafiły przełożyć tych sukcesów na korzystne, trwałe rezultaty strategiczne. Poszerzenie naszego podejścia oznaczałoby stworzenie nowych zdolności w agencjach cywilnych (lub wykorzystanie zdolności wojskowych stworzonych do takich zadań jak walka z rebeliantami), które umożliwiłyby takie przełożenie.
Urzędnicy cywilno-wojskowi – których możemy nazwać wysłannikami – odpowiednio wyszkoleni i przygotowani, zdolni do łączenia narzędzi wywiadowczych, dyplomatycznych, ekonomicznych, informacyjnych i wojskowych w jedną lokalną strategię, posiadający uprawnienia i wsparcie ze strony stolic państw macierzystych, mogący korzystać ze specjalistycznych funduszy i niszowych możliwości, byliby w tym systemie strategicznym niezbędni. Przygotowanie ich wymagałoby zmiany sposobu myślenia wielu (jeśli nie wszystkich) zachodnich służb dyplomatycznych, a także wojskowych. Jeśli jednak system taki zostanie prawidłowo skonstruowany, może doprowadzić do powstania zintegrowanych zespołów zdolnych do płynnego przechodzenia od operacji prowadzonych przez wojsko w czasie kryzysu i wojny do działań prowadzonych przez cywilów w czasie zmagań bez konfliktu.
Jednym z powodów, dla których w przeszłości tak się nie działo, jest fakt, że agencje pomocowe, służby wywiadowcze i organizacje dyplomatyczne są na ogół bardzo małe, ponadto wielokrotnie były tłamszone przez gigantyczne formacje wojskowe, dysponujące przytłaczająco dużym personelem i sprzętem. Na przykład podczas mojego pobytu w Iraku w 2006 i 2007 roku misja USA w Bagdadzie liczyła około 3200 członków personelu, z czego prawie 3000 (w tym 1200 cywilów) pracowało nad wojskowymi operacjami antyterrorystycznymi i antyrebelianckimi, pozostawiając w kraju mniej niż 50 dyplomatów. W wielu operacjach prowadzonych od zakończenia zimnej wojny nasze siły były zatem niezrównoważone i nieskoordynowane, przy czym wojsko wypierało potencjał cywilny, a żołnierze czuli się wykorzystywani, gdy przejmowali obowiązki niewielkich agencji cywilnych, podczas gdy cywile czuli, że ich fachowa wiedza i znajomość warunków lokalnych są niedoceniane.
Przyjęcie strategii w stylu bizantyjskim, kładącej nacisk na operacje o niewielkim zasięgu, zoptymalizowane pod kątem niskich kosztów i długiego czasu trwania, oznaczałoby, że zamiast rozmieszczać maksymalne dostępne siły wojskowe i oczekiwać, że agencje cywilne dostosują się do nich, rozmieszczalibyśmy zrównoważone misje z odpowiednią kombinacją sił cywilnych i wojskowych, co z konieczności oznaczałoby znacznie mniejsze siły wojskowe, dostosowane do elementu cywilnego, a nie odwrotnie. Przykłady historyczne (Oman w latach 70. XX wieku, Salwador w latach 80. XX wieku, Afganistan w 2001 roku i Syria w latach 2015–2018) pokazują, że misje lekkiej piechoty z silnym komponentem cywilnym mogą osiągać wyniki nieproporcjonalne do ich wielkości. Nawet jeśli nie uda się osiągnąć takich rezultatów, ograniczenie zasięgu operacji może znacząco obniżyć koszty i ofiary, pozwalając na kontynuowanie operacji znacznie dłużej, zanim staną się one zbyt kosztowne (lub zbyt kontrowersyjne politycznie), by je utrzymać.
Chciałbym wyjaśnić, że absolutnie nie jest to wezwanie do kontynuowania wojen okupacyjnych w odległych miejscach, takich jak operacje, które rozpoczęliśmy po 11 września. Jak już wcześniej wspomniano, wojujący liberalny internacjonalizm i związany z nim zachodni interwencjonizm okazywały się wyjątkowo złe od lat 90., a gdyby nawet tak nie było, to model dominacji militarnej, który leżał u ich podstaw, stracił wiele ze swojej skuteczności po 2003 roku. Jest to raczej argument za włączeniem większego potencjału cywilnego i mniejszego potencjału wojskowego do polityki stałej obecności w terenie, aby zapobiegać konfliktom u źródła, wykrywać zagrożenia z wyprzedzeniem, ograniczać koszty, a tym samym zwiększać długoterminową stabilność cywilizacyjną. W połączeniu z łącznością elektroniczną, umożliwiającą tworzenie form „wirtualnej stałej obecności”, może to oznaczać, że nawet jeśli nasze siły będą musiały zostać rozmieszczone, nie będą musiały wyruszać „w ciemno”.
Korzyści dla zrównoważonego rozwoju mogą być rzeczywiście znaczące. Na przykład w walce podczas całej kampanii przeciwko ISIS w Syrii w okresie od 2015 do końca 2018 roku śmierć poniosły zaledwie dwie osoby z sił amerykańskich. Kolejne cztery osoby zginęły na początku 2019 roku, co oznacza, że do momentu całkowitego zniszczenia ISIS w Syrii (w kwietniu 2019 roku) Stany Zjednoczone straciły tylko sześciu żołnierzy. Choć każda ofiara śmiertelna rozdziera serce – i oczywiście wiele tysięcy naszych lokalnych sojuszników oraz miliony cywilów zostało tragicznie zabitych, rannych lub zmuszonych do ucieczki w walce z ISIS – tak mała liczba ofiar żołnierzy amerykańskich sprawiła, że konflikt ten nie trafił na pierwsze strony zachodnich gazet, co zwiększyło jego polityczną trwałość. Jak powiedział kolega zajmujący się Syrią w 2016 roku: „Możesz działać długo lub szeroko, ale nie możesz robić obu tych rzeczy”. Strategia bizantyjska – i wspierający ją model wojskowy – byłaby zoptymalizowana pod kątem tego pierwszego. Nie wymagałaby jednak powrotu do wiecznych wojen; raczej zgodnie ze strategią równowagi morskiej, o której mówiłem wcześniej, unikalibyśmy konfliktów, chyba że dotyczyłyby one bezpośrednio naszych interesów, a zamiast tego skupialibyśmy się na budowaniu naszej siły militarnej, a nie na angażowaniu jej w dalekosiężne wojny z wyboru.
Warto zwrócić uwagę na dwa ostatnie aspekty takiej strategii: potrzebę utrzymania selektywnej przewagi w pewnych kluczowych technologiach oraz potrzebę stawiania wrogom wewnętrznych wyzwań, które odwrócą ich uwagę lub uczynią z nich wzajemnych przeciwników. Selektywne technologie w strategii długofalowego zrównoważenia nie byłyby optymalizowane pod kątem doskonałości technologicznej jako takiej, ale pod kątem maksymalnego wykorzystania dźwigni technologicznej w przeliczeniu na koszt jednostkowy. Zasada ta sugerowałaby raczej większą liczbę małych, stosunkowo tanich, wielozadaniowych platform niż niewielką liczbę „latających gór złota” czy ich lądowych i morskich odpowiedników. Platformy powietrzne – zarówno samoloty pilotowane, jak i UAV – byłyby kluczowe w strategii długoterminowej, ale musiałyby być starannie zaprojektowane (i kreatywnie sfinansowane), aby zapewnić stabilność ekonomiczną. To samo dotyczy morza: okręty podwodne, jednostki SEALs i duża liczba przeciwokrętowych pocisków balistycznych mogą mieć większy sens niż na przykład kilka bardzo drogich lotniskowców. Bardzo duża liczba zaawansowanej, przenośnej broni przeciwpancernej może mieć większy sens niż kilka drogich czołgów. Systemy obrony przed rakietami balistycznymi i A2/AD mogą być dla większości państw zachodnich bardziej sensowne, a także tańsze niż rakiety ofensywne. A pewne zaawansowane technologicznie elementy – sztuczna inteligencja jest tu oczywistym przykładem – mogą mieć więcej sensu jako wąskie systemy pokładowe niż jako ambitna „ogólna sztuczna inteligencja” w większości zastosowań.
Kontrolowanie w ten sposób kosztów i ofiar w ludziach pomogłoby nam przygotować się na to, że przeciwnik będzie miał problem z przepustowością – w tym z potencjalnymi wyzwaniami wewnętrznymi, które pochłonęłyby duże koszty, wiele uwagi i wysiłku, a tym samym mogłyby odwrócić uwagę przeciwnika od operacji skierowanych przeciwko nam. Nie jest to miejsce na omawianie tego typu możliwości, ale warto zastanowić się, jak takie operacje funkcjonowałyby w ramach strategii bizantyjskiej.
Długa walka o zmierzch
.Czy opisany model zadziała i czy będziemy w stanie go zrealizować? Jeśli przez „zadziała” rozumiemy odwrócenie tendencji spadkowej skuteczności obecnego zachodniego modelu wojskowego lub zachowanie na zawsze amerykańskiej przewagi, to odpowiedź brzmi: zdecydowanie nie. Jak przedstawiłem w tej książce, środowisko bezpieczeństwa Woolseya, jakie funkcjonowało od końca zimnej wojny do około 2003 roku, już nie istnieje. W latach 2003–2013 trwaliśmy przy woolseyowskim modelu bezpieczeństwa w środowisku, które nie jest już woolseyowskie, i zapłaciliśmy za to cenę w postaci utraty wpływów, imperialnego przeciążenia i chaosu. Począwszy od 2013 roku, wzrost znaczenia konkurentów państwowych – powrót smoków – pokazał, że nasi przeciwnicy nauczyli się z nami walczyć, co w coraz większym stopniu podważa tak bardzo wychwalaną przewagę naszej zimnowojennej dominacji na polu bitwy. Jednocześnie odrodzenie się wrogów takich jak ISIS, którzy nauczyli się walczyć jak państwa (nawet jeśli państwa takie jak Rosja przejęły techniki od podmiotów niepaństwowych), pokazało, że obie kategorie wrogów uczyły się od siebie nawzajem, a jednocześnie dostosowywały się do nas.
.Stworzenie nowego, bardziej realistycznego modelu wojskowego samo w sobie nie rozwiąże problemów Zachodu. Jak pokazał nasz przegląd opcji strategicznych, istnieją poważne polityczne, finansowe i społeczne obiekcje dotyczące każdego wybranego przez nas sposobu działania. Uważam, że strategia bizantyjska ma największe szanse powodzenia. Żadne rozwiązanie militarne nie jest jednak w stanie zaradzić cywilizacyjnym i kulturowym napięciom, które leżą u podstaw utraty przez nas prymatu, ale (w demokracji) żołnierze nie powinni też starać się rozwiązywać problemów, które słusznie leżą w gestii polityków i ich szefów, czyli ludzi, którzy ich wybrali. W tym nowym środowisku myśliciele wojskowi powinni raczej wyjść z naszej strefy komfortu, rozważyć konsekwencje ostatniego ćwierćwiecza dominacji Zachodu i jej wpływu na naszych wrogów, a także opracować realne strategie, które mogą pomóc naszym społeczeństwom w ewolucji i przetrwaniu długiej walki o zmierzch.
David Kilcullen