Ed WEST: Brexit. Czy było warto?

Brexit. Czy było warto?

Photo of Ed WEST

Ed WEST

Zastępca redaktora naczelnego brytyjskiego portalu informacyjnego UnHerd. Ostatnio wydał: „Small Men on the Wrong Side of History” („Mali ludzie po niewłaściwej stronie historii”) w wyd. Little, Brown.

Choć byłem żarliwym eurosceptykiem, dochodzę do wniosku, że opuszczenie Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię było straszną pomyłką – pisze Ed WEST

Niczym niekończący się serial telewizyjny, który należało zdjąć z anteny lata temu, brexit wraz z końcem okresu przejściowego dochodzi w tym miesiącu do finalnego odcinka kolejnego sezonu. To było jak przejażdżka kolejką w wesołym miasteczku, od czasu do czasu lekko przerażająca, w której na dodatek uczestniczyło mnóstwo histeryków.

W dniu referendum, cztery i pół roku temu, gdy wiozłem dzieci do szkoły, przydarzyła mi się dziwna rzecz. W gazetach pojawiła się wtedy seria artykułów, w których przytaczano rzekomo głębokie wypowiedzi dzieci, które tak naprawdę po prostu papugowały swoich rodziców, przeświadczonych o słuszności wygłaszanych tez: „Płeć to tylko słowo, którym opisujemy rzeczy” albo „Żaden człowiek nie może być nielegalny, mamusiu”.

Miałem ubaw z tych absurdalnie pompatycznych publikacji w „New York Timesie”, lecz rano w dniu głosowania moja siedmioletnia wówczas córka powiedziała do mnie: „Tato, ja nie chcę opuszczać Unii Europejskiej”. Uśmiechnąłem się krzywo. Ode mnie na pewno tego nie usłyszała. Pomyślałem, że powtarza coś, co powiedział któryś z jej nauczycieli.

To był jednak połowiczny uśmiech. Przez wiele lat byłem eurosceptykiem, ale w tym momencie miałem już wątpliwości. Natomiast wraz z „postępami” na froncie brexitu wątpliwości te przeradzały się w żal.

Często dziwimy się, że ludzie niechętnie zmieniają zdanie w kwestiach politycznych, ale tym sterują hormony. Po boleśnie nudnym finale mistrzostw świata [w piłce nożnej – przyp. tłum.] w 1994 roku, kiedy to Włosi przegrali z Brazylią w rzutach karnych, naukowcy odkryli, że poziom testosteronu u Włochów oglądających mecz spadł o prawie 27 proc. Dlatego kibice często płaczą po przegranej swojej drużyny – to reakcja obronna organizmu na szok wywołany porażką. Myślę, że coś podobnego ma miejsce w świecie polityki. Uświadomienie sobie, że przekonania, przy których od dawna trwamy, są błędne, jest niepokojące i wyczerpujące emocjonalnie, dlatego niewielu z nas zmienia zdanie w sprawach wielkiej wagi.

Mój eurosceptycyzm zasadniczo wynikał z tego, że uważałem (i nadal uważam) państwo narodowe za najlepszy sposób organizacji społeczeństwa. Jestem z natury podejrzliwy wobec organizacji pozostających poza kontrolą wyborców – nie dlatego, że wierzę w mądrość ludzi, ale dlatego, że ludzie są interesowni. Technokratyczne elity są skłonne do „gromadomyślenia” – tworzą własne ortodoksje, a ponieważ są istotami społecznymi, ich przekonania stają się wyznacznikami przynależności i statusu.

Myślałem również, że demokracja w tak dużym organizmie jak Unia Europejska jest niemożliwa z powodu braku demos. Wspólna waluta euro okazała się katastrofą dla krajów takich jak Włochy i Grecja, a rządzący Unią (potomkowie Karola Wielkiego) nie uznali Greków za swoich rodaków.

Byłem rozeznany w sprawach europejskich. Czytałem kiedyś, że eurosceptycy mają dużo większą wiedzę na temat Europy niż ogół społeczeństwa, i uznałem to za potwierdzenie słuszności moich przekonań – jak się miało później okazać, ten wniosek był całkowicie błędny.

Nie mogłem się doczekać, kiedy Wielka Brytania opuści Unię Europejską, i szczerze myślałem, że dzięki brexitowi nasze stosunki z sąsiadami się poprawią. Koniec ze sprzeczkami, jak to było w latach 90., kiedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę ze znaczenia polityki. Głosowałem na UKIP [United Kingdom Independence Party – Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa – przyp. red.] w wyborach europejskich, co jak na ironię dało ludziom spoza głównego nurtu najdonośniejszy głos w polityce, znacznie donośniejszy niż głos Westminsteru [siedziba brytyjskiego parlamentu – przyp. red.]. Cztery miesiące przed referendum zacząłem pracować dla posła Owena Patersona, konserwatysty, eurosceptyka. Moim pierwotnym zadaniem była pomoc przy tworzeniu przez niego think tanku, lecz referendum dotyczące brexitu przyćmiło wszystkie sprawy, zresztą podobnie jak całą brytyjską politykę. Skończyło się na tym, że dużo czytałem o Unii Europejskiej i pisałem na jej temat.

W rezultacie zacząłem mieć coraz poważniejsze wątpliwości.

Trochę później zauważyłem, że np. denialiści klimatyczni również wiedzą nieco więcej o zmianach klimatu niż ogół społeczeństwa – obszerniejsza wiedza zwykle koreluje z większym przekonaniem o własnej racji, ponieważ człowiek uczy się tego, czego chce się nauczyć. Tak samo jest z eurosceptycyzmem. W rzeczywistości temat był znacznie bardziej skomplikowany, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Nie chodziło tylko o to, że brytyjskie gazety przez lata kłamały na temat UE – wszyscy słyszeliśmy o normatywnej krzywiźnie bananów.

Zobaczyliśmy karykaturalne przedstawienie systemu, który mimo wszystko naprawdę był śmieszny. Co więcej, zdarzały się też poważniejsze przekręcenia faktów – tak więc Brukselę obwiniano o wiele rzeczy, które nie były w istocie niczym innym jak nieuniknionymi siłami rynkowymi, wynikały z rozwoju technologii czy globalizacji.

Podobnie politycy w Westminsterze używali Unii jako wymówki, byleby tylko nie zmierzyć się ze sprawami, którymi nie chciało im się zająć.

Oczywiście opuszczenie Wspólnoty ma swoje zalety natury regulacyjnej i legislacyjnej. Wszyscy wiedzieliśmy, że osiągnięcie suwerenności odbędzie się kosztem krótkoterminowej niepewności gospodarczej. Ale im więcej o tym czytałem, tym bardziej docierało do mnie, że forma opuszczenia UE, która nie niosłaby ze sobą ogromnych niedogodności (przeważających nad korzyściami), nie istnieje.

Problem polegał na tym, że zwolennicy brexitu w istocie oczekiwali sprzeczności. Niektórzy z nas chcieli zahamować globalizację i stworzyć bardziej egalitarne społeczeństwo o wysokich płacach. Inni zaś oczekiwali większej wolności gospodarczej. Te dwie rzeczy są wyraźnie ze sobą sprzeczne. Części z nas marzyło się członkostwo w europejskim wspólnym rynku, a jeszcze inni chcieli całkowicie uniezależnić się od wszystkich.

W demokracji nieciekawa prawda jest taka, że instytucje międzynarodowe muszą być zdystansowane i niedemokratyczne. Ponieważ handel światowy stał się bardziej skomplikowany, zasady i organy, które za nim stoją, musiały stać się bardziej tajemnicze. Tak samo rządzenie i prawodawstwo w XXI wieku muszą być niezrozumiałe dla większości ludzi (włączając w to dziennikarzy).

Przestałem wierzyć w te wszystkie argumenty, których wcześniej używałem, uzasadniając brexit, w szczególności nadzieję na będące półśrodkiem dołączenie Wielkiej Brytanii do EFTA. Pozostała mi jedynie emocjonalna analiza sytuacji. Jeździec spał, a koń pędził dalej.

Jak powiedział kiedyś Kevin Phillips, doradca prezydenta USA Richarda Nixona: „W polityce chodzi o to, by wiedzieć, kto kogo nienawidzi”. Kwestię europejską napędzał społeczny antagonizm.

W moim przypadku – jak i wielu innych osób – ta niechęć nie była wymierzona w UE, jej emblematy czy nawet osławionych „eurokratów”. Flaga UE była mi obojętna i nadal taka jest. Superpaństwo, do którego dążyli kontynentalsi, prawdopodobnie odpowiada Lombardczykom, Alzatczykom i innym ludom przeróżnych prowincji starej Europy, w których wszelkie odcienie języka i kultury istnieją w jednym kontinuum. Nam zaś ten pomysł nie odpowiadał z powodów geograficznych i historycznych.

Z tym że antagonizm ten dotyczył tego konkretnego gatunku londyńskiego polityka, który zaczytuje się w jednej z czterech gazet („The Guardian”, „The Economist”, „Financial Times” lub „The Times”), któremu wydaje się, że stoi po właściwej stronie historii, ale mylił się co do euro, prawdopodobnie mylił się co do Iraku, utożsamia się z radykalizmem, ale obnosi się ze swoim snobizmem w stosunku do ludzi z prowincji i bez wyższego wykształcenia, a na sercu leżą mu tylko interesy czysto klasowe. To typ człowieka, który kocha Europę, ale w rzeczywistości o wiele bardziej interesuje go polityka amerykańska, prawie na pewno studiował w Oxfordzie lub w Cambridge i lubi tweetować o „braku różnorodności na [mojej] Alma Mater”.

Odpycha mnie również pewien typ torysów, eurosceptyków – zgredów w klubach golfowych, o gębach czerwonych od alkoholu, którzy ględzą o tym, „czego potrzebuje ten kraj” i że „już nic nawet nie można powiedzieć”. A im więcej słuchałem, co mówili brexitersi, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że chyba z choinki się urwali i zamierzają zatopić gospodarkę, a ponadto stanowią zagrożenie dla konserwatyzmu, którego odbudowa będzie trwać przynajmniej jedno pokolenie.

Ta społeczna niechęć urosła od tamtego czasu do poziomu niespotykanego w Anglii od pokoleń. I nawet teraz, gdy dotarło do mnie, że „remainersi” [przeciwnicy brexitu, od angielskiego „to remain” – pozostawać; przyp. tłum.] cały ten czas od samego początku mieli rację, nie lubię ich jeszcze bardziej niż przedtem. Ten nieznośny typ londyńczyka, który wie, że zna odpowiedzi na najważniejsze pytania, ale ma w poważaniu przyczyny nieszczęścia innych ludzi czy to, jak imigracja ludzi o niskich kwalifikacjach przyczyniła się do zerwania umowy społecznej, stał się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Oczywiście wolność przemieszczania się przynosi korzyści, ale pod względem klasowym i dochodowym koszty i korzyści są bardzo nierówne.

Tak więc irytujący czy nieprzyjemni ludzie mogą mieć rację. W istocie często tak właśnie jest.

Od czasu tego referendum nasza polityka stała się bardziej emocjonalna i oparta na pierwotnych instynktach, dając początek nowemu rodzajowi osoby publicznej, ludziom takim jak Arron Banks, Jolyon Maugham i całej tej pozostałej tłuszczy politycznych celebrytów, bez których codziennej obecności wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi i żyłoby się nam lepiej.

Charakterystyczni dla takiej polityki są tacy parlamentarzyści, jak Mark Francois, plotący androny o D-Day (lądowanie w Normandii – przyp. tłum.) – ci ludzie rozumują tylko w kategoriach wojny – czy David Lammy, niegdyś pozornie zrównoważony człowiek, który przeobraził się w kompletnego histeryka, porównującego brexitersów do nazistów, podczas gdy (dobre sobie!) pisze książkę o niebezpieczeństwach „trybalizmu”.

Bez wątpienia jesteśmy bardziej podzieleni, a referendum doprowadziło do tego, że zaczęliśmy identyfikować się w sposób plemienny. Podział na remainersów i brexitersów jest zakorzeniony znacznie głębiej niż polityczne sympatie do laburzystów czy torysów. Paradoksalnie okazało się to zaściankową hecą i nawet flagi unijne powiewające z niektórych londyńskich okien należy w tym kontekście postrzegać jako symbol określonej brytyjskiej tożsamości.

Niemniej do pewnego stopnia to referendum sprawiło, że wielu Brytyjczyków po raz pierwszy w pełni poczuło się Europejczykami, włączając moją osobę. Podczas zeszłorocznych wakacji okrutnie pożałowałem rozłąki z innymi Europejczykami, zwłaszcza podczas pobytu w Holandii, z którą Wielką Brytanię naprawdę wiele łączy.

Poczułem się Europejczykiem także w obliczu zagrożeń ze strony reżimów panujących w Chinach, Rosji czy Turcji, które teraz są wyraźniej dostrzegalne. Przede wszystkim jednak zdaliśmy sobie w tym roku sprawę z tego, jak nieodwracalnie niszczącym i niebezpiecznym żywiołem jest amerykańska kultura polityczna.

Kiedy odbywało się referendum, odpowiedziałem córce, że to skomplikowana sprawa i że wyjaśnię jej to, gdy będzie starsza. Teraz jest licealistką, osobą wystarczająco dorosłą, by już rozumieć sprawy świata, lecz ja – jeśli mam być szczery – nie czuję się ani trochę mądrzejszy.

.Być może można było to zrobić lepiej. Ale eurosceptycy nie mogą narzekać, że nie udało im się doprowadzić do takiego brexitu, jakiego chcieli. Nie jest też pocieszeniem obwinianie remainersów o próbę przechylenia szali na swoją stronę. Ostatecznie, jeśli brexit okaże się błędem, brexitersi sami sobie będą winni. Bo jakkolwiek patrzeć, przejęcie kontroli oznacza także wzięcie odpowiedzialności za własne czyny.

Ed West

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 grudnia 2020
Hannah Mckay / Reuters / Forum