Edward LUCAS: Historia jako broń

Historia jako broń

Photo of Edward LUCAS

Edward LUCAS

Brytyjski dziennikarz, europejski korespondent tygodnika „The Economist”. Autor “The New Cold War: Putin’s Russia and the Threat to the West”

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Decydenci niemieccy wielokrotnie ignorowali mnie i inne osoby, kiedy ostrzegaliśmy przed niebezpieczeństwem rosyjskiej taktyki wojny hybrydowej. Podglebiem wszystkich grzechów była chciwość – pisze Edward LUCAS

.O historii może zapomnieć tylko ten, kogo kraj nie wpadł w jej tryby. Pamiętam bardzo dobrze pewne wydarzenie, którego byłem świadkiem w Wilnie na początku roku 1991. Był to czas, kiedy Litwa odpierała naciski Moskwy, która próbowała cofnąć podjętą przez ten kraj decyzję o przywróceniu przedwojennej niepodległości uzyskanej w 1918 r., a zakończonej sowiecką okupacją w roku 1940. Na miejscu pojawiła się wówczas ekipa jednej z amerykańskich telewizji, aby nagrać krótkie wywiady z Litwinami. Producent programu postawił jednak twardy warunek – „żadnych dat!”. Lokalni współpracownicy ekipy byli zrozpaczeni, a osoby udzielające wywiadów zbite z tropu. Czy można zrozumieć teraźniejszość, nie wspominając o przeszłości?

Amerykański dziennikarz nie chciał ustąpić. Znał po prostu swoją publiczność. Jego widzowie nie chcieli słuchać o datach czy, jak to nazwał, „starych dziejach”. Woleli raczej oglądać fotogenicznych młodzieńców machających flagami i wygłaszających banały na temat wolności przy posępnym akompaniamencie gróźb ze strony „tych złych”. Wiadomości telewizyjne to bardziej komiks niż podręcznik.

Zakładam, że mój kolega po fachu nie przeczytał opublikowanej rok później książki Francisa Fukuyamy. Spodobałby mu się jednak jej tytuł, bo faktycznie w powietrzu czuć było koniec historii. Wydarzenia lat 1989, 1990 i 1991 postrzegano z zewnątrz jako powstanie przeciwko przeszłości zdominowanej przez ponurą geopolityczną konieczność, którą zastąpić miała radosna i otwarta przyszłość.

Problem w tym, że w przypadku Litwinów oraz innych zniewolonych narodów Europy Wschodniej sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Niezbędnym krokiem na drodze ku tej świetlanej przyszłości było rozliczenie się z długo tłumioną przeszłością. Piękno Wilna, bohaterstwo demonstrantów, dramat oblężonego parlamentu, nadchodząca tragedia i ostateczne zwycięstwo stanowiły ledwie zwroty akcji wśród historycznej scenografii. Prawdziwą historię tworzono, odkłamując pięćdziesiąt lat łgarstw wymuszanych masowymi morderstwami.

Prawda historyczna przetrwała, ale tylko dlatego, że pielęgnowano ją w tajemnicy i, dużo ryzykując, przekazywano kolejnym pokoleniom w formie niebezpiecznych opowieści, krótkofalowych audycji radiowych i przemycanych książek. I oto w końcu Litwini mieli szansę przedstawić tę historię światu. Wielkie Księstwo Litewskie, Rzeczpospolita Obojga Narodów, międzywojenna republika, pakt Ribbentrop-Mołotow, katastrofa roku 1940, zsyłki, leśna partyzantka, i wiele innych faktów.

Lecz świat powiedział „żadnych dat”.

Myślę, że tę bitwę udało nam się mimo wszystko wygrać. Historia znalazła się w samym centrum debaty na temat bezpieczeństwa i wolności we współczesnej Europie. Co naprawdę wydarzyło się w roku 1991? Upadek kremlowskiego imperium czy tylko politycznego i gospodarczego systemu, który je podtrzymywał? Co Zachód obiecał Gorbaczowowi w sprawie NATO, o ile w ogóle obiecał cokolwiek? Czy Ukraińcy są nazistami? Czy Rosjanie zachowują się jak naziści?

Historia nigdy się nie kończy

.Stwierdzenie, że historia powróciła, jest jednak nie do końca trafne. Należałoby raczej powiedzieć, że nigdy nie zniknęła z pola widzenia tych, którzy się nią interesowali. Wielu mieszkańców krajów sąsiednich zadrżało w 1993 r., słysząc, jak kremlowski doradca Siergiej Karaganow ogłasza doktrynę nazywaną odtąd jego nazwiskiem. Wprowadziła ona nową kategorię „osób rosyjskojęzycznych”, którym należy się ochrona ze strony Kremla. Rok później, 25 lutego 1994 r., wygłaszając wystąpienie w Hamburgu, ówczesny prezydent Estonii Lennart Meri w ostrych słowach potępił rosyjską amnezję wobec przeszłych sowieckich zbrodni.

Dlaczego nowa, postkomunistyczna Rosja, która ponoć zerwała z niechlubną tradycją ZSRR, pytał, z uporem nie chce przyznać, że narody bałtyckie – Estończycy, Łotysze i Litwini – znajdowały się pod okupacją, że zamieszkałe przez nie ziemie zaanektowano wbrew ich woli i prawu międzynarodowemu w roku 1940 i później w 1944, a następnie doprowadzono je na skraj wynarodowienia na skutek pięćdziesięciu lat sowietyzacji i rusyfikacji?

Meri zwrócił również uwagę na to, że wiceminister spraw zagranicznych Siergiej Kryłow oświadczył właśnie publicznie, że Litwa, Łotwa i Estonia przystąpiły do Związku Radzieckiego „dobrowolnie”. Jak zauważył, „niewiele się to różni od stwierdzenia, jakoby dziesiątki tysięcy Estończyków, w tym członkowie mojej rodziny i ja sam, zgodziło się „dobrowolnie” na to, aby Sowieci zesłali ich na Syberię”.

Warto przypomnieć, że ta łagodna reprymenda sprowokowała szefa rosyjskiej delegacji do wyprowadzenia jej członków, zanim mieli szansę zjeść kolację, i demonstracyjnego trzaśnięcia drzwiami. Urzędnik, o którym mowa, był wówczas przewodniczącym komisji ds. międzynarodowych stosunków gospodarczych w Petersburgu, a większy rozgłos zyskał dopiero później. Nazywał się Władimir Putin.

Rosyjskie kłamstwa historyczne a państwa bałtyckie

.W roku 2005 już jako prezydent Federacji Rosyjskiej zareagował ze znamienną nerwowością na proste pytanie estońskiej dziennikarki Astrid Kannel, która chciała dowiedzieć się, dlaczego Rosja nie przeprosiła za okupację krajów bałtyckich w następstwie paktu Ribbentrop-Mołotow. Tracąc coraz bardziej panowanie nad sobą, Putin wyjaśnił, że „w 1918 roku Rosja i Niemcy zawarły układ, na mocy którego Rosja oddała część ziem pod niemiecką kontrolę. Był to początek estońskiej państwowości. W roku 1939 Rosja i Niemcy podpisały kolejny układ i Niemcy oddały te ziemie Rosji, po czym zostały one wcielone do Związku Radzieckiego. Nie mówmy dzisiaj o tym, czy było to dobre, czy złe posunięcie. To po prostu fakt historyczny. Podpisano układ, a małe państwa były w nim kartą przetargową. Taka była wtedy rzeczywistość…”.

„Taka była wtedy rzeczywistość”, ale rzeczywistość dzisiejsza stawia już inne wymagania. Ten sam Putin, który nie chciał „mówić dzisiaj” o historycznych krzywdach, napisał esej na pięć tysięcy słów, w którym posłużył się właśnie historią, aby uzasadnić wojnę na Ukrainie – sięgnął między innymi kilka stuleci wstecz, doszukując się korzeni wspólnej państwowości w Rusi Kijowskiej, a nawet w rzekomo świętym Krymie, który porównał do Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie. Z tego punktu widzenia werdykt historii jest jasny – Ukraina to stworzony przez Zachód fikcyjny podmiot, marionetkowe państwo bez jakiejkolwiek racji bytu.

Drugi historyczny argument, którego użył, nawiązuje do bardziej współczesnych czasów i dotyczy relacji pomiędzy Wschodem a Zachodem w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Otóż Rosja miałaby być systematycznie osaczana przez NATO, które okazało się organizacją zarówno agresywną, jak i niegodną zaufania.

Szerzej rzecz ujmując, upolityczniona interpretacja przeszłości jest taranem putinowskiej ideologii z jej głównym fetyszem w postaci radzieckiego zwycięstwa w 1945 r.

Taka strategia działa jednak w dwie strony. Historia odgrywa również pierwszoplanową rolę w obozie tych, którzy sprzeciwiają się wojnie Putina. Stwierdzenie, że etniczno-narodowa polityka Putina przypomina politykę Adolfa Hitlera, prowadzoną 80 lat temu w stosunku do folksdojczów w Kraju Sudetów, niegdyś szokowało. Dziś jest to powszechnie panująca opinia. W roku 2008 w deklaracji praskiej w sprawie europejskiego sumienia i komunizmu nazistowskie i sowieckie zbrodnie przeciwko ludzkości umieszczono w tej samej kategorii XX-wiecznych nieszczęść niszczących Europę, podkreślając jednocześnie, że każdy oparty na terrorze ustrój powinien być oceniany osobno. Naruszono w ten sposób kilka tabu. Niektórzy byli zdania, że takie podejście umniejsza wagę Holokaustu jako zbrodni wyjątkowej. Według innych była to próba zdyskredytowania polityki lewicowej jako z gruntu totalitarnej. Z kolei ci, którzy sławią radzieckie poświęcenia w walce z Trzecią Rzeszą, odnieśli się do deklaracji, używając ulubionego rosyjskiego słowa: „bluźniercza”.

Mimo to dyskurs deklaracji nie tylko przetrwał, ale i rozkwitł. Każdego kolejnego roku przybywało sygnatariuszy, inicjatyw, uchwał i uroczystości upamiętniających. Kraje, które przez dziesięciolecia widziały w Związku Radzieckim wojennego sojusznika, zaczęły mówić o pakcie Ribbentrop-Mołotow i jego tajnych protokołach oraz rozumieć, że liczba ofiar komunizmu dorównuje liczbie ofiar nazistowskiego bestialstwa, a nawet ją przekracza.

Nie zrozumiały jednak tego, co najistotniejsze. Rosyjska odmowa uznania przeszłych zbrodni była zapowiedzią przyszłej wojny. Najciekawszym chyba pytaniem, z którym przyjdzie się zmierzyć historykom, jest to, dlaczego nie przewidziano i nie powstrzymano motywowanej względami historycznymi wojny Putina przeciwko Ukrainie pomimo tylu starań i ostrzeżeń przed rosyjskim imperializmem pojawiających się już od początku lat 90. XX w.

Po części stało się tak z powodu „braku epistemologicznej równowagi”. Głos zachodnich decydentów znaczył więcej niż głos wschodnich kasandr. Dzięki wysiłkom podejmowanym między innymi przez Meriego oraz jego odpowiedników Václava Havla (Republika Czeska) i Vytautasa Landsbergisa (Litwa) Zachód spojrzał wprawdzie na przeszłość z nowej perspektywy, ale spojrzeć na teraźniejszość z perspektywy przeszłości już nie potrafił.

Nierówność epistemologiczna nie jest jednak sednem problemu. Najbardziej szkodliwa była stojąca za nią mentalność oparta na grzechach niewiedzy, arogancji, naiwności, samozadowolenia, tchórzostwa i chciwości.

Na początku była niewiedza. Jednym ze skutków podziału świata żelazną kurtyną było to, że zachodnioeuropejskie i amerykańskie elity miały mgliste pojęcie na temat języków, historii i kultury zniewolonych narodów. Wiedziały natomiast sporo o Rosji postrzeganej jako niekwestionowane mocarstwo kulturalne. Po przeczytaniu Wojny i pokoju, wysłuchaniu dzieł Czajkowskiego i kontemplacji obrazów Kandinsky’ego trudno było znaleźć chwilę dla wielkiego estońskiego pisarza Antona Hansena Tammsaarego czy litewskiego kompozytora i malarza Mikalojusa Konstantinasa Čiurlionisa. Kraje Europy Wschodniej były zacofane, ubłocone, zimne i wręcz komiczne. Języków, którymi się w nich posługiwano, nie dało się ani zrozumieć, ani wymówić. Szczytowym wykwitem tego typu myślenia jest seria filmów o Boracie, wyśmiewająca język, kulturę, historię i państwowość Kazachstanu.

Niewiedza rodzi arogancję. Kraje zachodnie uwierzyły, że to ich wersja demokracji i kapitalizmu wygrała zimnowojenną konfrontację. Mieszkańcy krajów Europy Wschodniej powinni być wdzięczni zarówno za wyzwolenie, jak i otwarcie drzwi do zachodniego klubu. Poza tym lepiej, żeby siedzieli cicho. Nikogo nie interesują wasze nerwice. Rozdrapywanie historycznych zaszłości prowadzi wyłącznie do pogłębienia resentymentów. Narzekanie na pakt Ribbentrop-Mołotow jest równie bezproduktywne, co domaganie się reparacji i przeprosin za hiszpańską inkwizycję czy kontrreformację.

Arogancja rodzi naiwność. Nie rozumiejąc, co się dzieje, i nie chcąc tego zrozumieć, łatwo dać się oszukać. Apogeum naiwnego podejścia do Rosji był zaproponowany przez rząd Obamy reset z 2009 roku. Potraktujmy tymczasowego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa tak, jakby był poważnym reformatorem. Cóż szkodzi spróbować? Okazuje się, że szkodzi i to bardzo.

Brak reakcji Zachodu na zabójstwa polityczne w Rosji

.Naiwność rodzi samozadowolenie. Zabójstwo Anny Politkowskiej? Wewnętrzna sprawa Rosji. Otrucie Aleksandra Litwinienki? Samowolna operacja wywiadu. Dziesiątki innych morderstw w europejskich stolicach? Nie ma co panikować. Cyberatak na Estonię w 2007 roku? Jednostkowy przypadek. Wojna w Gruzji w roku 2008? To Saakaszwili zaczął.

Im więcej sygnałów alarmowych, tym bardziej decydenci zachodni upierali się, że ogólnie rzecz biorąc, nadal nie ma powodu do obaw. Rosję postrzegano jako kłopot, ale nie zagrożenie. Można tam było nadal zarabiać. Potrzebujemy Rosjan w sprawie polityki nuklearnej i klimatycznej, mówiono. Nie naciskajcie na nich zbyt mocno. Za tym uporem kryło się intelektualne i moralne tchórzostwo. Przyznanie, że zachodnia strategia wobec Rosji była przez dziesiątki lat katastrofalna, oznaczałoby wzięcie odpowiedzialności za własne błędy. Wymagałoby to poza tym kosztownych korekt prowadzonej polityki oraz wydatków ponoszonych na obronę i bezpieczeństwo energetyczne. Trzeba by może nawet za coś przeprosić.

Podglebiem wszystkich tych grzechów była chciwość. Trudno jest przekonać kogoś, kto woli nie wiedzieć, aby zarabiać. Większość ludzi prowadzących interesy z Rosją po upadku Związku Radzieckiego była zainteresowana bezproblemowymi relacjami finansowymi. Wojowniczość lub pesymizm oznaczały koniec kariery. Uwodziciele tłumów sami byli uwodzeni pieniędzmi. Za późnego Jelcyna pracowałem w Moskwie jako korespondent „The Economist” i nazbyt dobrze pamiętam zachodnich bankierów, prawników, księgowych i dyplomatów, którzy besztali mnie za cynizm i sianie paniki. Ciekawe, gdzie są teraz.

Podejście Niemiec do Rosji

.Najbardziej uderzającym przykładem takiego podejścia są chyba Niemcy, które wyniosły chciwość, świętoszkowatość i sentymentalizm na nieznany dotąd poziom. Starsi Czytelnicy zapewne pamiętają zadziwiające zauroczenie „gorbimanią” w późnych latach 80. Potem było tylko gorzej. Niemcy unikały kontaktów z nowymi wschodnimi demokracjami na rzecz lukratywnych, dwustronnych transakcji z Moskwą, których symbolem są dwa gazociągi Nord Stream na Morzu Bałtyckim. Decydenci niemieccy wielokrotnie ignorowali mnie i inne osoby, kiedy ostrzegaliśmy przed niebezpieczeństwem rosyjskiej taktyki wojny hybrydowej, będącej mieszanką dezinformacji, gospodarczego przymusu, działań wywrotowych, szpiegostwa i gróźb użycia siły stosowanych przez Rosję w stosunku do jej sąsiadów. Tymczasem rosyjscy szpiedzy, oszuści i zabójcy mogli działać w Niemczech swobodnie, kradnąc tajemnice, mordując krytyków i budując bastiony wpływu.

Podejście Niemiec to wynik nałożenia się problemów ze zrozumieniem różnych powiązanych ze sobą aspektów historii, geografii i geopolityki. Zrażeni do nacjonalizmu z powodu złego użytku, jaki zrobili z niego naziści, Niemcy krzywili się na rolę patriotycznych uczuć w obaleniu komunizmu. Wschodni Europejczycy to nacjonaliści, mruczeli pod nosem z dezaprobatą (choć o wiele większy i groźniejszy rosyjski nacjonalizm wygodnie im było ignorować). Wmawiali sobie, że zakończenie zimnej wojny to tak naprawdę zasługa ich własnej Ostpolitik (polityki wschodniej) z lat 70. i 80., której osią było zbliżenie z blokiem sowieckim i zdobycie jego zaufania. Związek Radziecki dał poza tym zielone światło dla zjednoczenia Niemiec i wycofał swoje wojska z byłych Niemiec Wschodnich. Właściwą reakcją była zatem wdzięczność, a nie sceptycyzm.

We współczesnym świecie, nauczali pobożnie niemieccy spece od polityki, problemy należy rozwiązywać na drodze dialogu, a nie pokrętnej konfrontacji. Sposobem na uniknięcie konfliktów jest nasilenie kontaktów handlowych i inwestycji. Rosja nie zaatakowałaby nigdy swoich klientów. Dziś widzimy, ile były warte te zapewnienia.

Niemcy biczują się za zbrodnie nazizmu, ale są w zasadzie nieświadomi, że sowiecka Ukraina ucierpiała podczas II wojny światowej niepomiernie bardziej niż sowiecka Rosja. Twierdzą, że wyciągnęli odpowiednie wnioski z historii swojego kraju, ale w swoim samozadowoleniu nie wiedzą, jak zastosować je do innych zbrodni i zagrożeń. Są tak zafiksowani na wyjątkowości własnej historii, że nie stosują w praktyce tego, czego podobno ona ich nauczyła.

Grzechy to poważna rzecz, ale cnotom też warto się przyjrzeć. Dotyczy to szczególnie prawości, która może łatwo wyrodzić się w nieproduktywne, zadufane przekonanie o własnej nieomylności. Cierpieliśmy. Historia przyznała nam rację. Nie zadawajcie nam teraz pytań. To oczywiście dobrze znane zagrywki reżimu Putina, którego fetyszem jest radzieckie zwycięstwo nad nazizmem. Nie znaczy to jednak, że nie uciekają się do nich inne kraje. Selektywne podejście do przeszłych błędów, krzywd i występków jest niestety cały czas obecne w narodowym dyskursie niegdyś zniewolonych państw. Pamiętam bardzo dobrze stosunek do międzywojennych przywódców krajów bałtyckich – Konstantina Pätsa (Estonia), Kārlisa Ulmanisa (Łotwa) i Antanasa Smetona (Litwa) – we wczesnych latach 90. Ci ludzie są bohaterami i męczennikami – upierali się moi lokalni znajomi. Dość się nasłuchaliśmy o ich błędach, prawdziwych lub urojonych, podczas radzieckiej okupacji. Nie traćmy teraz czasu na krytykowanie ich decyzji.

Analogie historyczne: Putina jak Hitler, Rosja jak III Rzesza

.Narracja oparta na przekonaniu o własnej prawości jest szczególnie kusząca, kiedy posługuje się analogią. Takie eksperymenty myślowe mają wykazać, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii, są skazani na popełnianie tych samych błędów. Pokażę ten mechanizm na przykładzie dwóch analogii, które pojawiają się często w dyskusjach na temat relacji między Wschodem a Zachodem. Pierwszą z nich sam się dawniej chętnie posługiwałem, szczególnie w czasach, kiedy chciałem ostrzec pogrążony w samozadowoleniu świat przed niebezpieczeństwem grożącym mu ze strony Kremla. Analogia ta przedstawia się następująco.

Wyobraźmy sobie, że Trzecia Rzesza nie rozpadła się na polach bitew w 1945 r., ale istniała przez kolejne dziesięciolecia. Wyobraźmy sobie, że Hitler zmarł na początku lat 50., tak jak Stalin, po czym zastąpił go ktoś na wzór Chruszczowa i nastała „odwilż”, podczas której uznano zbrodnie Holokaustu. Wyobraźmy sobie jeszcze, że po okresie odwilży nastąpił długi okres stagnacji pod rządami jakiegoś niemieckiego Breżniewa, prowadzący do ostatecznej dezintegracji Trzeciej Rzeszy w późnych latach 80., kiedy to „nazista reformator” (na potrzeby tego przykładu nazwijmy go Michael Gorbach) starał się zreformować niereformowalny system za pomocą polityki łączącej „Öffenheit” i „Umbau” (Rosjanie powiedzieliby „głasnost” i „pierestrojka”).

Wyobraźmy sobie teraz, że Trzecia Rzesza upada w roku 1991, a niegdyś zniewolone narody Danii, Holandii i Austrii pojawiają się ponownie na mapie świata, z której zostały wymazane w latach 1938–1940. Pojawia się poza tym okrojone państwo – Federacja Niemiecka – którym nadal rządzi nazistowska partia, ale które ogłasza wszem wobec, że jest demokratyczne i przyjaźnie nastawione do swoich sąsiadów. Tak to sobie trwa przez prawie dziesięć lat, do momentu, kiedy były pułkownik SS (nazwijmy go Waldemar Puschnik) zostaje najpierw kanclerzem, a potem prezydentem.

Świat mógłby poczuć się z tym trochę nieswojo, szczególnie jeżeli nowy przywódca zabrałby się szybko do ograniczania wolności prasy i przejmowania kontroli nad aparatem władzy. Moglibyśmy jednak również pomyśleć, że mieszkańcy Federacji Niemieckiej potrzebują w gruncie rzeczy stabilności, a my nie powinniśmy się wtrącać. Moglibyśmy stwierdzić, że SS lat 70. i 80. (kiedy to płk Puschnik wstąpił do tej formacji i służył w jej szeregach) to w końcu nie to samo co SS lat 30. czy 40. Moglibyśmy nawet utrzymywać, że płk Puschnik był członkiem elitarnej służby wywiadowczej SS działającej za granicą, a zatem nie był odpowiedzialny za wykroczenia popełniane przez SS w kraju. W taki mniej więcej sposób Zachód zareagował na wybór byłego podpułkownika KGB Władimira Putina na urząd prezydenta Rosji.

Idźmy jednak dalej. Wyobraźmy sobie, że nasz Oberst Puschnik oświadcza, iż Anschluss i układ monachijski były „legalne” (jak powiedział Putin o pakcie Ribbentrop-Mołotow), a Polacy, Holendrzy i Duńczycy powinni być wdzięczni narodowi niemieckiemu za niepodległość, utrzymać niemiecki jako drugi język urzędowy i automatycznie przyznać obywatelstwo wszystkim osadnikom, którzy przyjechali na ich ziemie podczas okupacji.

Wyobraźmy sobie, że w niemieckiej rządowej gazecie czytamy, iż w Auschwitz nie było żadnych komór gazowych. Poważnie by nas to zaniepokoiło, a nawet przyprawiło o mdłości (dokładnie tak czuli się Polacy, czytając w pięciu głównych rosyjskich serwisach informacyjnych w 2008 roku, że mord katyński był dziełem nazistów, a nie NKWD). Wyobraźmy sobie w końcu, że Oberst Puschnik pisze długi artykuł poświęcony historycznej jedności Niemiec i Austrii, w którym potępia austriacką państwowość jako wymysł Zachodu.

Mamy tu wszystko. Putin jest jak Hitler. Rosja przypomina nazistowskie Niemcy. My jesteśmy jak Czechosłowacja, a może nawet jak Żydzi. My jesteśmy prawi, oni są podli. Teraz świat na pewno zwróci uwagę na nasze cierpienia!

Druga analogia zabrzmi dla Czytelników tego pisma bardziej kontrowersyjnie. Budują ją ci, którzy uważają, że Rosja nie została przez Zachód potraktowana uczciwie. Oto ona.

Wyobraźmy sobie, że zimna wojna zakończyła się nie zwycięstwem Zachodu, lecz jego upadkiem. To nie komunizm, lecz kapitalizm okazał się zabójczo niewydajny. W rozsypkę poszedł nie Układ Warszawski, lecz sojusz NATO; rozpadł się nie Związek Radziecki, lecz Ameryka. Wyobraźmy sobie, że w Waszyngtonie zawiązuje się nowy rząd, który chce za wszelką cenę wprowadzić u siebie najlepsze rozwiązania socjalizmu i wyciągnąć wnioski z popełnionych w przeszłości błędów. Co więcej, większość Amerykanów postrzega Związek Radziecki jako przyjazne państwo.

Wyobraźmy sobie teraz, że zamiast wykorzystać tę epokową zmianę nastawienia, Kreml utrzymuje Układ Warszawski jako sojusz wojskowy i, łamiąc złożone wyraźnie obietnice, przyjmuje do niego najpierw Meksyk i Kanadę, a potem stany Nowej Anglii. Bombarduje poza tym Nikaraguę, aby usunąć niewygodny rząd. Zastanawia się obecnie, czy Teksas i Floryda również nie powinny dołączyć do sojuszu. Jak łatwo przewidzieć, po takich działaniach życzliwość narodu amerykańskiego znika, a rząd w Waszyngtonie rewiduje przychylną Związkowi Radzieckiemu politykę z lat 90. i znacznie zaostrza kurs w stosunkach z Moskwą.

Tak mniej więcej Zachód postąpił z Rosją. Pod koniec zimnej wojny mieliśmy historyczną szansę pojednania. Postanowiliśmy jednak poszerzyć naszą strefę wpływów i utrzymać NATO, którym posłużyliśmy się, bombardując sojusznika Rosji, Serbię. Następnie przyjęliśmy do NATO kraje Europy Środkowej, a potem byłe radzieckie republiki bałtyckie. Chcieliśmy nawet przyjąć Ukrainę i Gruzję. Co za głupota! Jaka hipokryzja! Czy można się dziwić, że sprawy potoczyły się później tak, a nie inaczej?

Wady i zalety historycznych analogii

.Po pierwsze, każda z tych historycznych analogii ma swoje wady i zalety. Zaznaczmy jednak od razu, że wbrew temu, co powiedział George Santayana, ci, którzy nie pamiętają historii, nie są wcale skazani na powtarzanie przeszłych błędów. Nie pamiętamy przecież o całych rozdziałach przeszłości i nie ma to absolutnie żadnego wpływu na teraźniejszość. Takie traumatyczne wydarzenia, jak wojna stuletnia, wojna Dwóch Róż czy wojna o sukcesję hiszpańską, są nieznane ogółowi społeczeństwa, i bardzo dobrze. Przekonanie o tym, że jakiś zazdrosny bóg Historii dyscyplinuje swoich nieuważnych uczniów, każąc im przepisywać na nowo lekcje, przypomina raczej fabułę filmu Dzień świstaka, ale z prawdziwym życiem ma niewiele wspólnego.

Na dodatek pamięć o historii nie oznacza automatycznie, że wyciągane z niej wnioski są oczywiste i przyjemne. Hitler dobrze pamiętał o masakrze Ormian i stwierdził na tej podstawie, że ludobójstwa szybko popadają w zapomnienie. Pewien chiński czytelnik „The Economist” napisał do mnie kiedyś, że błędem, który jego kraj popełnił w sprawie Tybetu, była zbyt daleko posunięta łagodność. Gdybyśmy potraktowali ich jak Brytyjczycy aborygenów tasmańskich, pisał, problem byłby dawno rozwiązany.

Po drugie, historyczne analogie porywają ludzi po naszej stronie barykady, ale mogą zrazić osoby, które staramy się za ich pomocą przekonać. Przy wszystkich swoich wadach putinowska Rosja nie jest Trzecią Rzeszą i nie był nią również Związek Radziecki. Trzeciej Rzeszy nie można oddzielić od osobowości Adolfa Hitlera. Radzieccy apologeci potrafili natomiast odciąć się od Stalina, nie przestając wielbić Lenina. Za obydwiema tymi postaciami stała wcześniejsza ideologia oparta na wybiórczej lekturze pism Marksa i Engelsa. Trudno wyobrazić sobie, aby nazistowski odpowiednik Chruszczowa miał potępić Holokaust, chwaląc jednocześnie zasady narodowego socjalizmu. Putin nazwał wprawdzie upadek Związku Radzieckiego „geopolityczną katastrofą XX wieku”, ale żaden z niego neokomunista.

Każdy temat można przegrzać. Zamrożone postkomunistyczne konflikty w Naddniestrzu, Południowej Osetii, Abchazji i Donbasie są o wiele bardziej złożone niż przyszłość Kraju Sudetów. Jeżeli już mamy posługiwać się historycznymi analogiami, wybierzmy raczej takie, które byłyby pomysłowe i dawały do myślenia, zamiast uciekać się do oklepanych uproszczeń.

Doppelgedächtnis

.Po trzecie, nie zapominajmy o kontekście moralnym. Stany Nowej Anglii, odgrywające w mojej proputinowskiej analogii rolę państw bałtyckich, nie zostały przyłączone do Stanów Zjednoczonych pod lufami karabinów, a ich elity nie zostały zesłane w bydlęcych wagonach na Alaskę. Rząd amerykański nie wywołał w latach 30. XX w. sztucznego głodu w Teksasie, który kosztował życie milionów ludzi. Aby zbudować bliższą prawdzie analogię, musielibyśmy wyobrazić sobie Hawajczyków, którzy uciekli tysiącami przed amerykańskim imperializmem do Rosji, szukając tam wolności i schronienia, a następnie, już po upadku Ameryki, wykorzystali okazję do odzyskania niepodległości swojego kraju. Nastawienie takiego wyobrażonego niepodległego państwa do zwycięskiego Paktu Warszawskiego mogłoby być bardzo pozytywne.

Przekonanie o własnej nieomylności może wzmacniać patriotyzm, ale jednocześnie osłabia siłę naszych argumentów. Wielką pokusą w przypadku tego typu politycznej narracji jest wybieranie sobie konkretnego zbiegu polityczno-geograficznych okoliczności, który przedstawia naszą stronę w dobrym świetle, podczas gdy ci, których nie lubimy, wychodzą na ludzi potwornych, głupków lub potwornych głupków. Niemcy nazwaliby to Doppelgedächtnis: moja historia to moja sprawa, ale twoja historia to mój polityczny poligon.

Dobrze jest zatem wyjść z założenia, że istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, aby jakiś kraj lub naród był wyłącznie ofiarą i nigdy się nie splamił. Polacy na przykład są mistrzami w przypominaniu o swoich cierpieniach, szczególnie że pamięć ta musiała zmagać się nieustannie z komunistyczną machiną kłamstw. Trudno jest im jednak czasem zrozumieć, że ich wschodni sąsiedzi – Ukraińcy czy Litwini – postrzegają historię trochę inaczej.

Estończycy i Łotysze chętnie wspominają o własnych traumatycznych doświadczeniach pod rosyjskimi i niemieckimi rządami, niewiele uwagi poświęcając historii brutalnych, a czasem morderczych wywłaszczeń bałtyckich Niemców na początku lat 20. Życie w międzywojennej Europie i krajach bałtyckich było być może rajem w porównaniu z tym, co nastąpiło później, ale nie był to raj dla wszystkich. Szczególnie Żydzi, komuniści i działacze związków zawodowych mogą wspominać te lata z mniejszą nostalgią niż ludzie wywodzący się z innych politycznych obozów czy warstw społecznych. Wyrównanie jednych krzywd zazwyczaj powoduje inne, zwłaszcza jeżeli robi się to w pośpiechu. Dobrym tego przykładem jest trwająca na Węgrzech, Słowacji i w Republice Czeskiej debata na temat dekretów Benesza.

Historyczny „wet za wet” nie ma sensu. W potoku historii próżno szukać wygodnych punktów odcięcia przypominających początek meczu piłkarskiego, kiedy jeszcze nie padły żadne gole i można łatwo stwierdzić, kto strzelił pierwszy, a kto popełnił więcej przewinień. Równie błędne byłoby oczywiście przyjęcie postawy zakładającej skrajny moralny symetryzm, zgodnie z którym wszyscy są tak samo winni wszystkiemu, a rachunki krzywd się wyrównują. Takie podejście przeradza się szybko w retoryczny zabieg „odbijania piłeczki”, stanowiący niegdyś oś sowieckiej dialektyki. Na pytanie o konkretną rzecz odpowiada się pytaniem o inną. Ucieleśnieniem tej sztuczki jest słyszane w czasach radzieckich rosyjskie zdanie „a у вас негров линчуют” (a u was biją Murzynów). Ta sama taktyka jest jak najbardziej obecna w retorycznym arsenale współczesnej Rosji – wystarczy wspomnieć o pakcie Ribbentrop-Mołotow, żeby jakiś rosyjski propagandysta od razu zwrócił uwagę na to, że inne kraje też podpisywały pakty o nieagresji z nazistowskimi Niemcami. Dlaczego mielibyśmy wyróżniać Związek Radziecki, nie krytykując Polski, Wielkiej Brytanii czy, skoro już przy tym jesteśmy, Estonii?

Rosyjski kolonializm

.Modę na składanie publicznych przeprosin za przeszłe przewiny można krytykować jako zaledwie pustą retorykę, ale moim zdaniem jest to rozwiązanie lepsze niż całkowity brak skruchy. Panująca obecnie w większości Europy tendencja do umniejszania każdego aspektu epoki imperiów i tłumaczenia wszelkich problemów współczesnej Afryki dziedzictwem niewolnictwa, kolonializmu i wyzysku idzie czasami zbyt daleko. Lepsze jednak to niż powtarzana przez wielu Rosjan opinia, jakoby imperialne rosyjskie rządy „cywilizowały” podległe im ziemie. Polityka Nowej Zelandii i ostatnio Australii w stosunku do ludności aborygeńskiej jest zupełnie nie do pomyślenia w przypadku Rosjan i takich republik jak Mari El, Czukotka czy Chanty-Mansyjsk.

Z brytyjskiej czy nawet angloamerykańskiej perspektywy oznacza to w szczególności potrzebę trzeźwego spojrzenia na sentymentalne i niedopuszczające dyskusji podejście do pamięci o II wojnie światowej. Łatwo czasami odnieść wrażenie, że transatlantycka świadomość historyczna odnajduje się świetnie w politycznych ramach takich filmów jak Casablanca i Dźwięki muzyki. Radziłbym jednak raczej poczytać rewizjonistycznych historyków, takich jak na przykład Norman Davies.

Pokrzepiający obraz wojny jako zgranej w czasie jednowymiarowej walki pomiędzy dobrem i złem, ilustrowanej odpowiednio podanymi scenami bombardowań w ramach kampanii Blitz, bitwy o Anglię i lądowania w Normandii, jest toksyczny i mylący. Nie ma w nim miejsca na niewygodne pytania. Dlaczego wypowiedzieliśmy wojnę Finlandii? Do jakiego stopnia Zarząd Operacji Specjalnych (SOE) i MI6 były zinfiltrowane przez komunistycznych agentów oraz jaki miało to wpływ na naszych niekomunistycznych sojuszników na Bałkanach i nie tylko? Czy potraktowaliśmy honorowo Polskę w 1939 r. i pod koniec wojny? Dlaczego wydaliśmy Kozaków i czetników? Czy potępiając sprawiedliwie i słusznie pakt Ribbentrop-Mołotow, Brytyjczycy pamiętają również o fatalnym niemiecko-brytyjskim układzie morskim z 1935 roku, na mocy którego brytyjska marynarka wojenna wycofała się z Bałtyku, pozostawiając państwom regionu wybór pomiędzy młotem a kowadłem?

Nie twierdzę, że mój kraj nie miał zupełnie racji, podejmując podobne decyzje. Nie twierdzę nawet, że istniały inne atrakcyjne rozwiązania, z których nie skorzystano. Chodzi tylko o to, że bez gruntownej i kompetentnej analizy ciemnych stron wojennej historii Zachodu wszelkie próby podważenia interpretacji XX-wiecznych wydarzeń, serwowanej dziś przez takie kraje jak Rosja, będą trącić hipokryzją i stronniczością.

.Biorąc pod uwagę pilną potrzebę odrzucenia rosyjskich argumentów dokładnie w tej sprawie oraz konsekwencje niepowodzenia naszych starań, musimy koniecznie przedstawiać nasze racje z maksymalną precyzją i poczuciem moralnej słuszności. Tak jak w przypadku wielu innych aspektów rzeczywistości – którą w 2007 roku opisałem w mojej książce jako nową zimną wojnę – największą i najtrudniejszą pracę mamy do wykonania w domu.

Edward Lucas
Tekst ukazał się w nr 51 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>>]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 maja 2023
Fot. Reuters / Forum