Eryk MISTEWICZ: Dlaczego Mateusz Szpytma zawsze przegra ze stażystą z „Haaretz”?

Dlaczego Mateusz Szpytma zawsze przegra ze stażystą z „Haaretz”?

Photo of Eryk MISTEWICZ

Eryk MISTEWICZ

Prezes Instytutu Nowych Mediów, wydawcy "Wszystko co Najważniejsze".  www.erykmistewicz.pl

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Mateusz Szpytma jest wiceszefem IPN i od dnia pamiętnego wystąpienia w muzeum w Auschwitz Anny Azari, ambasador Izraela w Polsce, działa, podobnie jak duża część administracji centralnej, w trybie alarmowym. Dwoi się i troi, jest wszędzie i wspomaga tak prezydenta, jak i premiera w przekonywaniu, że najważniejsza jest Prawda.

Niestety, dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane.

I aby było jasne: Mateusz Szpytma jest dla mnie jedynie przykładem. Przykładem urzędnika państwowego o ogromnej wiedzy, szczególnie historycznej, o dużym zaangażowaniu i cechującym się zupełnym, ale to zupełnym niezrozumieniem zasad współczesnej masowej komunikacji.

Najkrócej: Mateusz Szpytma z historii ma piątkę (obecnie: szóstkę), z zaangażowania i WOS podobnie, natomiast z marketingu i komunikacji niestety dwóję (obecnie: jedynkę, by nie nazwać tego gorzej).

Skąd tak ostra opinia? Oto kolejna wypowiedź wiceszefa IPN podczas obrad Senatu w sprawie ustanowienia Narodowego Dnia Pamięci Polaków Ratujących Żydów pod okupacją niemiecką, zrelacjonowana przez PAP pod tytułem: „Mateusz Szpytma: Nigdy nie będziemy wiedzieli, ilu Polaków ratowało Żydów” [LINK]. W środku depeszy PAP tłumaczenie Szpytmy, które przypomina tłumaczenie bardzo dobrze przygotowanego do lekcji ucznia.

Są więc różne szacunki – tłumaczy Szpytma. „Te szacunki, które mówią o ratowaniu Żydów, zależą od tego, jak definiujemy pojęcie »Polacy ratujący Żydów«; rzeczywiście szacunki oscylują pomiędzy kilkudziesięcioma tysiącami, najczęściej pada liczba około 300 tys., natomiast największą liczbę, z jaką w takim obiegu publicznym mamy do czynienia, podaje pan prof. Jan Żaryn, obecnie senator RP, mówi, że tych Polaków ratujących Żydów mogło być milion”.

Gdyby na tym poprzestał, strat zbyt wiele by nie było. Poszłaby w świat informacja o kilkuset tysiącach, może o milionie Polaków ratujących Żydów. Informacja w miarę prawdziwa, nieprzynosząca nam ujmy.

Jednak podejrzewam, że Mateusz Szpytma był zawsze dobrym uczniem, przygotowanym do każdej lekcji, dodającym do wypowiedzi słabiej przygotowanych kolegów to, co wyczytał w książkach, aby ich wypowiedzi były pełniejsze, prawdziwsze, głębsze. Bo oto dodaje w Senacie takie oto słowa: „My w IPN przez kilka lat próbowaliśmy z nazwiska ustalić – to, co się da na podstawie źródeł i na podstawie literatury, gdzie ktoś się odwołuje do kwestii ratowania i po tych badaniach, które można by jeszcze pogłębić, mamy nazwisk 10-11 tys. Z nazwiska Polaków ratujących Żydów. Ale bardzo często są wzmianki, że pomógł nam człowiek, pomógł nam mężczyzna, który się nazywał Adam, więc to jest po prostu nieweryfikowalne” (oryginalna pisownia PAP).

Niepytany, niezachęcany, rzuca więc liczbę 10 – 11 tys. Polaków ratujących Żydów. Już nie milion, nie trzysta tysięcy, ale ledwie dziesięć tysięcy. Dla wszystkich, którzy dmuchają pod kotłem polskiego antysemityzmu (mniej lub bardziej wydumanego), dziesięć tysięcy Polaków to jest to. Jakże daleko od lasu drzew Sprawiedliwych, „lasu o nazwie Polska” (cytat z Mateusza Morawieckiego).

Co robi druga strona? Od miesiąca czytam we francuskich mediach o 300 tysiącach Żydów zamordowanych przez Polaków, zadenuncjowanych przez Polaków, wydanych przez Polaków. Liczby przemawiają do światowej opinii publicznej. To perfekcyjne opowieści, perfekcyjne story. Gdy danych jest za dużo, gdy kakofonia informacji dotyczących tak wielu tematów i spraw jest tak wielka, że nie sposób zrozumieć świata, właśnie liczby je porządkują. Pisałem o tym nie raz, polecam „Marketing narracyjny”. Liczba 300 tys. Żydów wydanych przez Polaków jest łatwa do zapamiętania. I robi wrażenie.

Skąd się wzięła liczba 300 tys. Żydów zamordowanych lub zadenuncjowanych przez Polaków, dosyć dobrze wiadomo: jeden pan czytał w książce innego pana, który powoływał się na świadectwo trzeciego pana, który twierdził, że takie jest jego zdanie. Czyli na poziomie faktów liczba ta jest nie do udowodnienia. Rzucona od niechcenia. Bo przecież nie fakty są tu ważne.

Nie fakty są ważne w tej operacji, ale zaserwowanie zrozumiałej, prostej, porywającej narracji, opowieści o złych Polakach, na co dowodem są liczby. Choćby najbardziej wydumane.

Bo co robi – nieprzymuszany do takiej wypowiedzi w żaden sposób – Mateusz Szpytma? W trakcie obrad senatu powtarza to, co przeczytał: „Według niektórych badaczy uciekinierów z gett było nie 250 tys., jak szacuje prof. Jan Grabowski z Ottawy, (…) tylko było około kilkudziesięciu tysięcy tych, którzy szukali schronienia. Część z nich rzeczywiście zginęła z rąk Polaków czy zginęła po donosach”.

Patrzę, słucham, nie wierzę własnym oczom i uszom. W warstwie komunikacyjnej popełnione wszelkie możliwe błędy. Ledwie dziesięć, może jedenaście tysięcy Polaków ratujących Żydów. I przypomnienie, nagłośnienie, bez żadnej potrzeby, liczby kilkuset tysięcy Polaków, którzy zabijali lub denuncjowali Żydów. Liczby, na którą nie ma dowodów. I nie ma najmniejszej potrzeby, aby tę liczbę powtarzać, nawet z nią polemizując.

Nie zmienia niczego dodawanie przez Mateusza Szpytmę zdania: „Musimy zawsze zaznaczać i to mówić wszędzie, że tę indywidualną odpowiedzialność za te zbrodnie ponoszą ci, którzy się do tego przyczynili, czyli ten Polak, ten który doniósł, ale generalnie odpowiedzialność też zawsze spoczywa na tym, który wywołał II wojnę światową, spoczywa na Niemcach”.

Każdy dziennikarz ma prawo to pominąć, skupiając się na liczbach i faktach, które padły w Senacie z ust wiceszefa IPN. Polski urzędnik zna historię, jednak nie panuje nad przekazem, nie rozumie podstaw komunikacji i nijak nie rozumie operacji, która trwa. Operacji, w której wygrywającym jest i długo będzie stażysta z „Haaretz”, „Jerusalem Post”, „Libération”, „Le Monde”, inkrustujący liczbami padającymi w polskim senacie teksty, które mają pokazywać zbrodnie Polaków.

.Nie, nie namawiam do kłamstwa i przeinaczeń faktów. Ale do zrozumienia, jak bardzo każde słowo jest dziś ważne. Jakkolwiek będziemy definiować „drugą stronę”, jest ona o wiele lepiej przygotowana do tej batalii. I na pewno nie ma skrupułów.

Eryk Mistewicz

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 marca 2018