Eryk MISTEWICZ: "Dyktatura Retwittu. Przekaż dalej"

"Dyktatura Retwittu. Przekaż dalej"

Photo of Eryk MISTEWICZ

Eryk MISTEWICZ

Prezes Instytutu Nowych Mediów, wydawcy "Wszystko co Najważniejsze".  www.erykmistewicz.pl

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Nicholas Carr napisał książkę o tym jak czytamy. O tym, że po łebkach. O tym, że skanujemy tekst tak, jakbyśmy omiatali go na ekranie komputera. O tym że się męczymy już nie tylko przy dłuższych akapitach, nie mogąc zatrzymać uwagi, ale nawet po kilku stronach. Nie dajemy rady czytać. Nie potrafimy wejść głębiej. Tracimy zdolność zrozumienia. To o czytaniu. [Tu więcej: Nicholas CARR: „Co Internet robi z naszym mózgiem”]. Czy jednak Internet zmienia wyłącznie naszą zdolność czytania? A przecież także inaczej zaczynamy precyzować myśli przekładane w formę udostępnianą innym.

.Inaczej piszemy. Formy krótkie. Zdania zwarte. Treści porywające.

Wydaje się, że pisanie dziś stało się – albo raczej staje się, mówimy bowiem o procesie – wyłącznie zarządzaniem emocjami Czytelnika. Z podaniem niezbędnego minimum faktów. Wybranych w sposób, w których teza – mocna, jak najsilniejsza, wzmocniona buciorem, kopem, uderzeniem obucha – wręcz woła o pomstę do nieba. Zamknięta całość nie pozostawiająca miejsca na interpretację.

Inny jest już bowiem cel pisania.

To nie poznanie, pogłębienie, zrozumienie problemu, we wszystkich niuansach, odcieniach. To nie wyważenie racji. To nie próba dojścia do sedna w długim tekście, w którym rozważamy wszystkie za i przeciw, przedstawiając w zgodzie z zasadami czy to dobrego dziennikarstwa czy też dobrej pracy naukowej tyle stron sporu, ile występuje; wyważając ich rację i na koniec pozostawiając czytelnika (z szacunku dla jego intelektu także) z racjami stron, niechaj sobie wybierze.

Lecz powoli okazuje się, że sedno nie jest najważniejsze. Prawda nie jest najważniejsza. Racje nie są najważniejsze. A jeśli, to najważniejsze stają się racje i potrzeba Czytelnika. Autor staje się jego niewolnikiem bardziej, niż kiedykolwiek.

I musi się autor dziś nauczyć nowego języka; tego którym posługuje się jego Czytelnik. Z wolna przestaje być to już język niedomówień, subtelnych gierek, wyczytywania treści z interlinii. Tekst nie jest już prowadzeniem linią melodyczną, nie pieści, nie masuje części mózgu odpowiedzialnych za poznanie, za intuicję, za wyobraźnię… Autor powinien się przemóc, złamać i dostarczyć Czytelnikowi to, czego on najbardziej pożąda.

Pośpiech.

* * *

.W epoce nowych mediów najważniejszym staje się takie napisanie tekstu, aby został on przekazany dalej. Aby wkurzył, wzburzył emocje, i powędrował dalej. W jak najkrótszym czasie. Jak najmniej zajmując miejsca. Jak najmniej miejsca w mózgu. Jak najmniej miejsca na tablecie. Na smartfonie. W gazecie. Na ekranie telewizora czy monitora. Gdziekolwiek. (Tak, aby obok zmieściło się to co dla niektórych najważniejsze, a więc reklama. To nic, że już nikt jej nie widzi. Jak nigdy popularyzowane jest zdanie, że kłamstwo, informacja, propaganda, reklama podana tysiąc razy, sto tysięcy razy, milion razy jednak jakiś efekt odniesie, choćby kątem oka, choćby minimalnie, szczególnie jeśli wyrazista, krwista, zabójcza…).

Coraz trudniej Autorowi stworzyć dla Czytelnika taki tekst, którego słowo przedrze się przez harmider świata, przez wrzask, przez szum, dystraktory. I dotrze.

A jeśli, to musi to być tekst w formie – gdyż treść jakby przestaje być najważniejsza –  dostosowującej się do świata nowych mediów: migoczącej, nielinearnej, upstrzonej hiperlinkami, nagraniami wideo, konkursami, wybiciami, właczającą się nagle muzyką albo pokazem slajdów. Przerywającymi lekturę, aby – o ironio – utrzymać zainteresowanie. „Karafka La Fontaine’a” Melchiora Wańkowicza, mój niegdyś elementarz tego, jak pisać, aby być czytanym, z wolna przestaje się sprawdzać.

Coś się wydarzyło.

Jeśli czasami mówię, że Radosław Sikorski wydaje dziś największą gazetę w Polsce to nie dlatego, aby zrobić mu przyjemność. Ale dlatego, aby uhonorować i wskazać kierunek także innym. Niezależnie bowiem czy i jak długo będzie Sikorski szefem MSZ, komisarzem europejskim, szefem takiej czy innej instytucji, na zawsze pozostanie reporterem wojennym. Z precyzją słowa, z każdym słowem opłacanym na dalekopisie gdzieś w Afganistanie. Z perfekcyjnym angielskim, który dodatkowo wymusza na nim precyzję słowa. Z siłą przekazu, który retwittowany rozchodzi się i jak ostatnio – dociera do 3,8 miliona ludzi na całym świecie. [Tu więcej].

Najważniejsze – powtórzę – staje się dziś takie napisanie tekstu, aby poruszył, wkurzył, aby był przekazany dalej. Niewiele więcej.

Napisanie – przeczytanie. Przeczytanie – przekazanie. Bodziec – reakcja.

* * *

.„Przekazane dalej” zaczyna formatować umysły twórców. „Przekazane dalej” zaczyna wyrastać do rangi najważniejszego wskaźnika jakości w świecie nowych mediów. Liczba lajków, retwittów, polubień, plusów i ulubień, numerków przy tekście i przy autorze zaczyna determinować przyszłość twórców, ich miejsce na mapie intelektualnej kraju, ale także określać ich przyszłość zawodową, jeśli pracują w zawodach granicznych takich jak dziennikarstwo.

Ot, choćby ich zdolność kredytową.

Kiedyś żartowałem, że nadejdzie czas, gdy od CV dziennikarza, jego dorobku, nagród, napisanych książek, ważnych, istotnych tekstów ważniejsze będzie dla zatrudniającej go redakcji (czy raczej kolektywu twórców) liczba śledzących go na Twitterze, obserwujących na Facebooku czy Google Plus, osób pozostających z nim w relacji na Linkedin, Goldenline, na Instagramie, Pintereście. Ale głównie na Twitterze.

Ten czas już nadszedł.

„Przekazane dalej” zaczyna wyrastać do rangi najważniejszego wskaźnika jakości w świecie nowych mediów. Liczba lajków, retwittów, polubień, plusów i ulubień, numerków przy tekście i przy autorze zaczyna determinować przyszłość twórców, ich miejsce na mapie intelektualnej kraju, ale także określać ich przyszłość zawodową.

.„Przekazane dalej”. Budowanie swojej grupy odbiorców, grupy fanów, grupy idącej za „Informacyjnym Siri” [Tu więcej: „Czas Informacyjnych Siri”] stało się głównym zadaniem twórcy, jeśli chce przetrwać on w świecie informacyjnej rywalizacji, kakofonii dźwięków, tekstów, informacji, opinii.

I pośpiechu.

„Przekazane dalej” to takie formułowanie myśli, aby – coraz częściej – uderzały obuchem w głowę. To – dyktatura Retwittu (Retwitt – przekazanie dalej opublikowanego przez inną osobę wpisu na Twitterze).

* * *

.Obserwuję jednego z byłych ambasadorów, mistrza protokołu dyplomatycznego, który dwa czy trzy miesiące temu założył konto na Twitterze. Wcześniej wiedziałem o nim tyle tylko, że napisał parę książek, był ambasadorem tu czy tam, nie jest już dyplomatą, ale pozostaje mistrzem stylu i elegancji właśnie. Jeśli poranne i wieczorne programy informacyjne zapraszają go do oceniania innych, jeśli poważne periodyki cytują jego zdanie, trudno abym nie dodał jego wpisów do obserwowanych. Początkowo – z ciekawości.

Potem – z coraz większym przerażeniem. Przerażeniem, bowiem sposób w jaki swoimi wpisami zaczął walczyć o „przekazanie dalej”, o zbudowanie jak największej, liczącej się grupy followersów na Twitterze, był po prostu niesmaczny.

Nie, nie chodzi o politykę. Chodzi o klasę, o elegancję, a raczej ich brak. Czego jak czego, ale po byłym ambasadorze i mistrzu elegancji i stylu mogłem tego oczekiwać. A jeśli i on,  jeśli i jego dotknął syndrom „przekazane dalej”, jeśli i on poddał się „dyktaturze Retwittu”, to jak jest z innymi…?

Jakiś śmieszny radny, który zaczyna wyzywać innych. Poseł dużej partii, jednej z dwóch największych, … I jeszcze jeden poseł, w stanie upojenia wykrzykujący na Twitterze, co on tu z nami wszystkimi zrobi. Czasami alkohol, czasami jednak – mam wrażenie – wyłącznie chęć walki o „przekazanie dalej” i budowanie zasięgu. Tak, zdecydowanie, chęć „przekazania dalej”. Uleganie dyktaturze Retwittu.

I – sprawdzam po kilku dniach – to na swój sposób niestety działa. Radny wyzywający sympatyków konkurencyjnej partii w sposób poniżej jakichkolwiek standardów – notuje większy przypływ obserwujących go, niż minister administracji i cyfryzacji po powołaniu go na ten urząd.

* * *

.Prawo Metcalfe’a, przełożone z maszyn na ludzi, tłumaczy (a być może także usprawiedliwia) „dyktaturę Retwittu”. Prawo Metcalfe’a mówi o tym, że użyteczność sieci rośnie wprost proporcjonalnie do kwadratu liczby urządzeń bądź użytkowników do niej podłączonych.

Użyteczność słów, informacji, opinii rośnie więc wprost proporcjonalnie do kwadratu liczby użytkowników, do których ta informacja, opinia dotarła.

Zgodnie z nim należy więc budować za wszelką cenę grupę odbiorców jak największą, jak najbardziej mocarną. Stąd tak wiele zdjęć kotków w sieciach społecznościowych, pytań zatrącających infantylnością prowadzących serwisy („jaki mamy dzień tygodnia?”, „pada u was?”, „wolicie omlet czy jajecznicę”), ale przede wszystkim tekstów mających wkurzyć i wygenerować „hejt”. „Hejt” całkowicie świadomy. Budujący wizerunek działającego w ten sposób nadawcy. Czasami – jak w przytoczonym powyżej przypadku „ambasadora stylu” – przyczyniający się do upadku pozycji wypracowanej wcześniej przez lata, przez dziesięciolecia.

A przecież – co tak często powtarzam – nie jest ważna w nowych mediach liczba odbiorców. Ten, kto sfotografował i opisał lądujący na rzece Hudson samolot pasażerski miał… 14 odbiorców. Ważniejsza jest siła narracji, siła opowieści. I siła zbudowanych, także dzięki sieci, relacji. Ich jakość. Prawo Metcalfe’a może być po prostu mylne, jeśli wedle niego wartość każdego połaczenia sieci, każdej relacji, każdego punktu, każdego odbiorcy jest taka sama, będąc łatwą do określenia funkcją liniową liczby dostępnych dla danego użytkownika połaczeń.

.W pogoni za akceptacją dla tekstów i dla nas, poddając się „dyktaturze Retwittu”, zrażamy do siebie tym co publikujemy najbardziej wartościowych odbiorców, liderów opinii świata nowych mediów chętnie i często przekazujących wartościowe treści dalej, stanowiących swoiste punkty referencyjne, latarnie morskie rozchwianej i przeładowanej wszystkim sieci. Tracimy. Nawet jeśli w tym samym czasie zyskujemy wielokrotnie więcej innych, pobudzonych chwilowo naszym wpisem, rozbawionych, roześmianych.

.Jeśli traktować dojrzale, poważnie nowe media, to nie liczby są w nich najważniejsze, ale budowanie i pogłębianie relacji. Angażowanie się w kontakt z realnymi ludźmi. Poznawanie ich odczuć, potrzeb. Często inspirowanie, kształtowanie, przekazywanie im ważnych, naszym zdaniem najważniejszych treści (nie tylko zresztą swoich). Tak widzą swoją role dziś dojrzali twórcy nowych mediów, którzy nie muszą kupować Filipińczyków czy Nigeryjczyków w pakietach fanów Facebooka, aby dodać ich do obserwujących. Szanują siebie i swoich Czytelników.  Nie biegną. Z nikim się przecież nie ścigają.

Wartościowych ludzi przyciągną wartościowe treści. Nie warto ulegać dyktaturze Retwittu. Nie warto obniżać lotu. Nie warto lądować.

Eryk Mistewicz

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 stycznia 2014