"Polemika. #TWITTER nie zmienia polityki"
Gdyby czytać tylko Nowe Media Eryka Mistewicza, można by odnieść wrażenie, że oto trafiliśmy w ten piękny okres, gdy demokracja ma więcej wspólnego z władzą ludu, niż kiedykolwiek przedtem. Polityków spotykamy już nie tylko w telewizji i radio. Politycy są z nami nie tylko przy obiedzie, przy odpoczynku z gazetą, czy w drodze samochodem do pracy. Politycy trafili do naszych łóżek, idziemy z nimi spać i z nimi się budzimy. Lajkujemy ich i hejtujemy. Wreszcie mamy na nich wpływ. Każdemu możemy zadać pytanie, możemy obserwować jego profil publiczny w serwisie społecznościowym, wreszcie możemy z nim dyskutować, jak równy z równym.
.Piękny to czas. Władza ludu. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takich możliwości interakcji z wybrańcami narodu. A perspektywy na przyszłość są przecież jeszcze lepsze: zmierzamy bowiem do czasów, gdy to nie głos polityka będzie słyszalny w każdym domu, ale głos każdego wyborcy będzie słyszalny u polityka. Nie raz na cztery lata, nie raz na kadencję, gdy poseł odwiedzi swój okręg wyborczy. W każdej chwili będziemy mogli skomentować profil parlamentarzysty na Facebooku, będziemy mogli wysłać do niego tweeta, będziemy mogli share’ować jego treści. Polityka wreszcie będzie dla nas.
Chociaż w zasadzie to już jest – dalej będzie tylko lepiej. Takie mniej więcej rysują się przede mną perspektywy, gdy czytam Nowe Media. Pismo z pewnością intrygujące i inspirujące, wyławiające trendy i pierwsze, choć zapewne nie ostatnie, które tym tematem się zajęło. Przyznajcie, że taka perspektywa jest pociągająca. Na łamach Nowych Mediów mówi się o twitterodemokracji, Radosław Sikorski uprawia – i zachwala – twitterodyplomację, Adam Bielan stwierdza, że nowe media wymuszają zmianę generacyjną w polityce.
I może nawet coś w tym jest. Wizja, którą Nowe Media przed nami roztacza jest pociągająca i całkiem egalitarystyczna. Ale zejdźmy na ziemię. Zastanówmy się naprawdę, czy – a jeśli tak – to jak nowe media zmieniły politykę? No, słucham.
Możemy zacząć na przykład tak: profil Radosława Sikorskiego na Twitterze obserwuje ponad 150 tysięcy osób. Osób, instytucji, organów władz. Minister spraw zagranicznych jest najpopularniejszym polskim politykiem na Twitterze. Na drugim miejscu jest Donald Tusk, choć tutaj mamy jeszcze profil Kancelarii Premiera. Oprócz nich w czołówce jest Ryszard Kalisz, jest Janusz Korwin-Mikke i kilkudziesięciu innych z pierwszych stron gazet. Dość powiedzieć, że profil trzeciego w zestawieniu (przyjmuję profil Donalda Tuska i Kancelarii Premiera za jeden) Ryszarda Kalisza obserwuje grubo ponad 100 tysięcy użytkowników mniej, niż przewodzącego Radosława Sikorskiego. Szósty w kolejce, Janusz Korwin-Mikke ma niewiele ponad 10% followersów Sikorskiego.
Najpopularniejszy polski profil na Twitterze zgromadził ok. 560 tysięcy odbiorców i jest to profil niezbyt polityczny – możecie go odnaleźć jako @joannakrupa. Dla przykładu, czy wiecie, ile osób poparło Hannę Gronkiewicz-Waltz w ostatnich wyborach na prezydenta Warszawy? Blisko 350 tysięcy.
.Ilu użytkowników ma w Polsce Twitter? To źle postawione pytanie. Powinniśmy zapytać, ilu aktywnych i świadomych swojego głosu wyborców ma w Polsce Twitter? Nawet, gdybyśmy założyli, że tylko połowa z żywotnie zainteresowanych polityką twitterowyborców obserwuje profil Radosława Sikorskiego, dałoby nam to liczbę ok. 330 tysięcy (zakładamy przy tym, że Radosława Sikorskiego obserwują tylko polscy wyborcy, co, jak wiemy – jest nieprawdą). Jest to i tak liczba mniejsza, niż ilość osób, które oddały w 2010 roku głos na Hannę Gronkiewicz-Waltz. A ona otrzymała „tylko” 54% głosów, przy około 50-procentowej frekwencji. ¼ wyborców Warszawy. Gdyby przyjąć jednak, że gros tych, którzy się polityką interesują, obserwuje naszego pierwszego dyplomatę, wynik ten należałoby podzielić przez dwa. 1/8 warszawskich wyborców. Oto wynik najpopularniejszego polskiego polityka na Twitterze. To wynik polskiej polityki w mediach społecznościowych.
W takim zestawieniu Radek Sikorski nie robi wrażenia. Może jednak – mogą argumentować zwolennicy nowej polityki – nie ilość się liczy, a jakość. Może i tak, choć pamiętajmy, że w wyborach nie liczy się jakość głosu, a właśnie ilość. Nikogo nie interesuje (może poza badaczami zjawisk społecznych i takimi freakami, jak ja), czy studenci głosują raczej na PiS, czy na PO. Nie interesuje nikogo, jak rozkładają się głosy niebieskich, a jak białych kołnierzyków. Geografia jeszcze nas zainteresuje, bo tutaj dostrzegamy najwyraźniej wpływ głosów na politykę regionalną. Ale to robimy bez nowych mediów.
.Nowe media nie zmieniły polityki. Powiem więcej, nowe media polityki nie zmienią. Czego nowego możemy się dowiedzieć o politykach z nowych mediów? Czy Leszek Miller nam powie coś nowego na Twitterze? Zaskoczy nas poglądem, którego byśmy wcześniej nie znali? Jest tylko jeden polityk, który zaskakuje swoimi tweetami. Tym politykiem jest warszawski burmistrz Ursynowa, Piotr Guział. Pisanie o kozojebcach, wyzywanie rozmówców i szydzenie z ofiar przestępstw są wspaniałym i żywym dowodem na to, że nie każdy polityk powinien korzystać z narzędzi, jakie daje XXI wiek.
Leszek Miller sypnie jakąś sprośną, dwuznaczną, ciętą uwagę, jakimi sypie w telewizyjnych setkach, Patryk Jaki poinformuje, że będzie w takiej i takiej telewizji, Janusz Palikot znowu nakrzyczy na biskupów, albo pochwali palenie marihuany. Adam Hofman będzie się czepiał PO, Andrzej Halicki będzie się czepiał PiS, Jarosław Gowin i Przemysław Wipler będą chwalić siebie nawzajem. Nowe media nie zmieniły polityków – one sprawiły tylko, że przekaz polityków trafi do nas nawet, gdy wyłączymy telewizor. Ale przekaz ten nie będzie się niczym różnił, od telewizyjnego.
By realnie zdobyć głosy i tak swoje będzie trzeba wychodzić, pościskać dłoni i pouśmiechać się do ludzi. Nie zmieniło tego radio, nie zmieniła tego telewizja, nie zmieni tego Twitter i Facebook. Mogą to być narzędzia, dzięki którym polityk nie pozwoli o sobie zapomnieć, brak jednak większych szans na przekonanie do siebie nowych wyborców w tych mediach. Wynika to z prostej obserwacji: im więcej polityka w mediach społecznościowych, tym większy jego front obrońców i – co szczególnie w Internecie widoczne – hejterów. Polski polityczny Twitter zamienił się w bokserski ring, gdzie drużyny jednej, bądź drugiej opcji są na siebie napuszczane (nie twierdzę, że celowo) i młócą się na prawo i lewo.
.Internet wypacza i spłyca spór polityczny. W Internecie mało jest miejsc rzeczowej debaty. W Internecie obowiązuje zasada „najpierw strzelaj, potem pytaj”. Wystarczą jeden, dwa tweety, by być w stanie przyporządkować do konkretnej opcji politycznej 90% politycznych użytkowników. Nie mówię tu oczywiście o dziennikarzach, którzy są a priori uznawani za strony sporu politycznego. Sama przynależność do jednej, lub drugiej redakcji szufladkuje dziennikarza. Mówię przede wszystkim o anonimowych wyborcach, użytkownikach, których pasją (?) jest polityka, i którzy dają temu wyraz na swoich timeline’ach.
Nowe media mogą być o tyle zwodnicze, że pod pozorem szumu, jaki zdajemy się dostrzegać, ginie nam z pola widzenia prawdziwy kryzys obywatelskości.
.Twitter nie zmienił wyborców – a z pewnością nie na lepsze – więc jak miałby niby zmienić polityków? Twitter jest elitarną zabawką, nie jest narzędziem masowym i jeszcze bardzo wiele czasu upłynie, nim się takim stanie. Twitter jest dla polityków możliwością łatwiejszego dotarcia do wyborców, do osób, które i tak żywotnie są zainteresowane odbiorem treści politycznych. Owszem, wszyscy korzystamy z Facebooka. Ale ilu z nas lajkuje tam profile polityków? Ilu z nas udostępnia dalej publikowane przez nich treści? Wreszcie: ilu z nas umożliwia osobom niezainteresowanym zobaczenie komunikatu danego polityka? I jeszcze: do jak wielu potencjalnych wyborców polityk zdoła dotrzeć? I nie mówię tu o wyborcach, którzy się polityką interesują, oni i tak są odbiorcami treści politycznych. Czy nowe media umożliwiają politykowi dotarcie do osób, które się polityką nie interesują?
Tak, umożliwiają. Ale w minimalnym stopniu. Pod tym względem nowe media nie są skuteczne – i nie mogą być. Nowe media nie są żądną odpowiedzią na kryzys zaangażowania politycznego. Powiem więcej: nowe media mogą być o tyle zwodnicze, że pod pozorem szumu, jaki zdajemy się dostrzegać, ginie nam z pola widzenia prawdziwy kryzys obywatelskości. Czy Twitter w jakikolwiek sposób wpłynie na zachowanie wyborców? Czy w jakikolwiek sposób wpłynie na frekwencję? Oczywiście, nie, bo niby jak miałby to zrobić?
Czy Twitter wpłynie na podejmowanie decyzji politycznych? Oczywiście nie, bo decyzje zapadają poza Twitterem. Radosław Sikorski chwali się, że jego tweet o tym, że Polska nie udzieli azylu Snowdenowi (doprawdy, wielki mi powód do chwały) cytowały media zagraniczne. Przywołuje casus rzekomej dymisji Rostowskiego i dementi premiera na Twitterze. Ale – o czym nie możemy zapominać w tym hurraoptymizmie – przecież to nie na Twitterze decyzje zapadły. Ba, to nikt na Twitterze nie wykreował tych zdarzeń. Decyzje zapadły w gabinetach, Twitter służył tylko za nowy nośnik, który te informacje powielił. Czy to zmienia politykę? Czyni ją – owszem – szybszą. Ale czy zmienia coś w jej istocie?
.Wyobrażam sobie, czekam wręcz na ten czas, gdy politycy staną się interaktywni. Czekam na ten czas, gdy konferencje będą live transmitowane na YouTube i gdy komentarz, lub wpis na Twitterze będzie odczytany jako pytanie na owej konferencji. Czekam na czas interakcji polityka z wyborcą live, nie w wolnych chwilach między głosowaniami, ale właśnie w momencie pracy. W końcu politycy pracują dla nas, o czym zbyt często zapominamy i my, i oni.
Nie mam jednak złudzeń, że ten czas – gdy wreszcie nastąpi – będzie nową erą w polityce. Polityka zostanie taka, jaką jest teraz. Tylko my będziemy nią bardziej zauroczeni.
Filip Paszko