"Ulice Internetu (2). Rewolucja lajkiem odfajkowana"
Co by było, gdyby nie było Facebooka? Należałoby go wymyślić. A gdyby jakimś cudem go nie wymyślono? To niemożliwe — powie niejeden nastolatek. Bez względu na to, jak bardzo będziemy krytykować ekshibicjonizm tego portalu, to tam toczy się „życie” naszych dzieci.
Jola: – Każdy, kto „mieszka” na jakiejś ulicy w sieci, w jakimś stopniu przyjmuje warunki, które tam obowiązują. Nawet oglądając konkretne strony w Internecie, portale czy blogi, świadomie dokonujemy wyboru ich profilu, sposobu narracji czy interpretacji świata. Społeczności poddają się obowiązującym modom i trendom. Moje pokolenie pamięta początki Naszej Klasy i zachwyt nad tym narzędziem. Nie ma chyba klasy w Polsce, która nie zorganizowałaby spotkania dzięki odnowieniu kontaktów ze szkolnym towarzystwem. Przeważnie było to jedno spotkanie, bo uczestnicy NK przenieśli swoje zdjęcia i dyskusje na Facebook, a zapału do spotkań wystarczyło na chwilę. Ostatnio Komitet Obrony Demokracji podniósł alarm z powodu administracyjnej blokady swoich profili na Facebooku, bo nie mógł skontaktować się ze swoimi lajkowiczami. Uznano to za zamach na demokrację. Jak się okazuje, bardzo łatwo uwierzyć w facebookową potęgę. Do czego służy teraz Facebook, poza zamieszczaniem sweetfoci i gromadzeniem anonimowych znajomych?
Agnieszka: – Facebook już wiele razy udowodnił, że jest czymś więcej niż tylko zwykłą zabawą samotnych ludzi. Gdy w 2011 r. kryzys w Fukushimie ujawnił nieudolność służb rządowych, ludzie właśnie dzięki Facebookowi wiedzieli, kiedy i jak mają się ewakuować. W lecie zeszłego roku uchodźcy organizowali w ten sposób swój marsz, przekazywali sobie informacje dotyczące noclegów i cen. W 2012 r. dzięki temu portalowi w Krakowie odbyła się demonstracja przeciwko ACTA, a po wydarzeniach w Tunezji i Egipcie w 2011 r. pojawiły się teksty mówiące o rewolucji facebookowej — Facebook ułatwia przepływ danych i pozwala łatwo skrzyknąć się masom. Innym wyraźnym przykładem z ostatnich lat są Euromajdan czy wybory w Rumunii z 2014 r. To zaskakujące, kiedy się pomyśli, że genezą tego portalu było ocenianie wyglądu dziewczyn z kampusu studenckiego Marka Zuckerberga.
Jola: – „Lubię to” spodobało się światu, ale też bardzo szybko przybrało mocno wynaturzoną wersję. Bo jak można polubić informację o czyjejś śmierci albo terminalnie chorym dziecku? Nie zauważyć, choć nas to poruszyło, czy zalajkować, choć to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi?
Klikając „Lubię to” dajemy zarobić właścicielom Facebooka. Zarobić na naszym czasie, uwadze i wrażliwości.
.Byłabym niesprawiedliwa, kwestionując ludzką potrzebę pokazywania siebie. Znajdziemy miliony profili służących dobrym sprawom i sensownym akcjom, którym to narzędzie pomogło zaistnieć. Znajdziemy wiele stron wizerunkowych, które sensownie prowadzone są w stanie wygenerować zyski nie tylko dla właścicieli FB, ale i dla siebie. Trzeba to jednak robić z głową. Facebook jest oczywiście na mojej ulicy, ale raczej jako zawodowe narzędzie do kreowania marki.
Agnieszka: – Bardzo chętnie poparłabym przeciwników FB, dezaktywowała konto, zmieniła dane osobowe czy pousuwała zdjęcia, ale wszystko to, co dzieje się w moim instytucie na uczelni — informacje od wykładowców, komunikaty o zmianach sali czy odwołanych zajęciach — na FB będę miała od razu. Dowiaduję się też o konferencjach, filmach i innych wydarzeniach. USOS WEB (strona UJ) jest bardzo kruchym, kiepsko zbudowanym narzędziem z nieintuicyjnym interfejsem. Facebook wymaga ode mnie minimalnego wkładu pracy. Poza tym jest naprawdę użyteczny, umożliwia bardzo różnym ludziom komunikowanie się bez zbędnych ceregieli (myślę tu o podglądanych przeze mnie profilach Za darmo w Krakowie, Panowie, zagrajmy w rpg czy Sprzedam-Kupię-Wymienię).
Można powiedzieć, że traktuję FB użytkowo, ale nie zawsze tak było. Jeszcze w gimnazjum (tak jest zresztą cały czas) można było go traktować jako miejsce rozrywki, często głupiej, i zdjęciowych przekomarzanek zabierających czas.
Jola: – Jakie inne społeczności są na twojej ulicy?
Agnieszka: – Przeprowadzam się regularnie. Kiedy byłam w podstawówce, odkryłam gry przeglądarkowe zawierające animowane zwierzątka, które należy codziennie karmić i odwiedzać, i tak stałam się częścią swojej pierwszej społeczności. Później obracałam się w wielu kręgach. Znam fandomy niskobudżetowych, pikselowych gier, które mają jedno forum i stały skład 40 osób dostarczających sobie od lat opowiadań i obrazków wykorzystujących postaci z uniwersum.
Użytkownicy jednej z moich ulubionych gier przeglądarkowych, Polskiej Legendy Zielonego Smoka, rozpoznali mnie i moją postać po sześciu latach nieobecności.
.Nisze, czy może lepiej: zaułki internetowe są także wewnątrz wielkich, międzynarodowych fandomów. Tworzą je ludzie, którzy patrzą na dany produkt z odrobinę innej perspektywy i, dajmy na to, kibicują innej parze albo chcą innego zakończenia. Reinterpretują bohaterów serii, filmów oraz gier i nazywają to „headcanonami”, czyli dosłownie „kanonami z wnętrza głowy”. Często są to niewielkie założenia, które ubarwiają daną postać i czynią ją bardziej ludzką. Np. popularny headcanon fandomu „Władcy Pierścieni” zakłada, że Legolas, którego ziomkowie z Mirkwood byli znani z pijackich zabaw, udawał przed Gimlim, że nigdy wcześniej nie pił alkoholu z czystej chęci zrobienia sobie z niego żartów (zreblogowało ten post ok. 200 tys. osób).
Tego rodzaju fanowskie teorie łatają także fabularne dziury. Przykładem takiej sytuacji jest początek gry „Dragon Age Origins”, kiedy grając magiem, poruszamy się po wieży, w której byliśmy zamknięci od czasów dzieciństwa, zadając pytania „dlaczego nie mogę wyjść?” czy „skąd się tu wziąłem?”. Fandom tłumaczy to przedawkowaniem lyrium, magicznej substancji pojawiającej się w użytku w pierwszych minutach rozgrywki.
Różne strony internetowe mają własne slangi — wystarczy wejść na margonem.pl, polską grę przeglądarkową mmorpg wzorowaną na Tibii, i przez kilka minut śledzić rozmowy na czacie, żeby się o tym przekonać.
Jola: – Pamiętam początki Twittera w Polsce i swego rodzaju „swojskość” niewielkiej grupki pierwszych entuzjastów. Teraz dla wielkiej rzeszy użytkowników jest gwarancją szybkiego dostępu do newsa czy komentarza. Bo moje pokolenie także potrzebuje „być na bieżąco”. Mam jednak wrażenie, że młodsze pokolenia inaczej interpretują „tu i teraz”.
Agnieszka: – Od lat słychać było głosy, że ludzie na FB zaklinają rzeczywistość, wrzucając wyłącznie „szczęśliwe” zdjęcia, na których dobrze wyglądają, i pozorując tak bardziej interesującą codzienność. Teraz jednak coraz częściej słyszę, że nasze profile generalnie oddają to, czym się interesujemy i zajmujemy. Wynika to z prostego faktu, że lubimy się otaczać ciekawymi rzeczami.
Sam Facebook powoli staje się parodią samego siebie. Słynne wydarzenie „Założę się, że ten ołówek będzie mieć więcej fanów niż profil Platformy Obywatelskiej” zebrał ponad 52 tys. lajków.
.Po nowym roku Facebook był zalewany wydarzeniami w rodzaju „W 2016 roku…”, które mają motywować użytkowników i pokazać ich poglądy, jednak i to szybko zmieniło się w karykaturę, przechodząc gładko z planów przeczytania 52 książek czy ukończenia szóstki Weidera w „w 2016 zjem kanapkę z hajsem” czy „zostanę czekoladową kulką”. Sama osobiście staram się ograniczać liczbę takich lajków do minimum, ale już od długiego czasu jestem fanką „To samo zdjęcie Bogusława Lindy codziennie” czy „Cows are the silent jury in the trial of mankind”.
Jest mnóstwo alternatyw dla Facebooka, ale nie ma ciągle nic tak kompleksowo informującego mnie o wszystkim, co mnie interesuje.
Agnieszka Pawnik
Jolanta Pawnik