
Rok z COVID-19. Przeciwko czemu buntują się przedsiębiorcy?
Bunt przedsiębiorców w Polsce ograniczony jest do sektorów, których część będzie dotknięta trwałą zmianą strukturalną spowodowaną pandemią, podczas gdy reszta odrodzi się w sposób naturalny – pisze Jan Filip STANIŁKO
Komunikacja rządu z przedsiębiorstwami w rozwiniętych gospodarkach kapitalistycznych odbywa się na dwa sposoby. Przedsiębiorcy albo zrzeszają się w duże organizacje lobbystyczne (chambers of commerce), albo posiadają publiczno-prawny samorząd (izby przemysłowo-handlowe). Żaden z tych modeli nie działa w Polsce w pełnej skali.
Komunikacja rodzimego biznesu od wielu lat odbywała się w rejestrze kryzysowym, który – mówiąc żartobliwie – sprowadza się do schematu „za chwilę pójdziemy z torbami”.
Inaczej działają duże korporacje, które desygnują profesjonalistów do obsługi relacji z administracją publiczną. Niski poziom zorganizowania lokalnych przedsiębiorstw w Polsce skutkuje niedoborem informacji wyprzedzającej i niskim wpływem na działania władz. Polski biznes organizuje się wbrew zasadom profilaktyki i prewencji, dopiero w ostateczności używa, i najczęściej nadużywa, retoryki kryzysowej.
Nie oznacza to, że bolączki polskich przedsiębiorców są fikcyjne. Z powodu słabej dostępności informacji o stanie mniejszych firm trudno jest ocenić, czy faktycznie dotyka je kryzys, czy po prostu „po polsku” narzekają. Rzeczywistą sytuację przedsiębiorstw w Polsce trudno jest ocenić także dlatego, że nikt tego de facto nie monitoruje. Najlepszą zmienną w ocenie kondycji przedsiębiorstw jest tak zwany cash buffer – rezerwy gotówki na kontach firmowych. Statystyka NBP co prawda obrazuje ogólny cash buffer przedsiębiorstw – i jest on w Polsce olbrzymi, ale nie pokazuje już konkretnych branż i wielkości firm. Gdyby istniał systemowy mechanizm uśredniania wiedzy pomiędzy departamentami bankowości korporacyjnej największych banków w Polsce, moglibyśmy dokładnie określić, komu faktycznie brakuje pieniędzy. To wymagałoby jednak koordynacji, a tego w kraju nad Wisłą za bardzo się nie praktykuje.
Polski krajobraz gospodarczy jest przede wszystkim regulowany przez prawodawstwo unijne, które w dominującym stopniu odpowiada za zmienność lub skomplikowanie prawa. Stanowi to poważne wyzwanie dla mikro- i małych przedsiębiorstw, które w Polsce – podobnie jak w innych krajach Europy Środkowej, a także w Hiszpanii, Grecji i we Włoszech – dominują w pejzażu gospodarczym pod względem zatrudnienia. W krajach Europy Zachodniej i Północnej biznes jest bardziej skoncentrowany i skoordynowany, a często z długiej tradycji organizacji wyrasta jego siła polityczna. W szczególności realizuje się ona poprzez wpływ na prawodawstwo unijne – np. w olbrzymim obszarze Green European Deal. Duże firmy wpływające na rządy i KE są często rule-makers, podczas gdy małe firmy są rule-takers. Z kolei przewagą małego przedsiębiorcy jest indywidualny brak znaczenia, a jego drobne naruszenia lub niedociągnięcia są często niezauważane lub ignorowane. Dobrze obrazuje to sytuacja hoteli i pensjonatów, które zachowywały w okresie świątecznym operacyjność pomimo zakazów i bez specjalnie restrykcyjnej polityki państwa.
Jednak mimo informacji o buntach przedsiębiorców, które od czasu do czasu pojawiają się wśród nagłówków polskich gazet, trzeba to podkreślić: ogólny stan polskiej gospodarki wynikający ze wskaźników ekonomicznych jest dobry. Przemysłu – bardzo dobry. Wzmacnia to tezę o sektorowym przeobrażeniu polskiej gospodarki.
Transformacja w pandemii
.Historia gospodarcza dostarcza nam informacji o cyklicznych kryzysach, które zdarzają się w Polsce co 10–15 lat. By to udowodnić, wystarczy przywołać kryzys końca lat siedemdziesiątych, następnie przełomu dekad 80/90, wyraźnie spowolnienie w pierwszych latach XXI w., kryzys finansowy lat 2007–2009 i obecnie po kolejnych dwunastu latach szok związany z pandemią COVID-19. Gospodarka, która co dwanaście lat przeżywa kryzysy zagrażające jej przetrwaniu, rozwija system heurystyk inwestycyjnych. Przykład: polskie przedsiębiorstwa bardzo mało inwestują, a jeśli już, to wykorzystują do tego środki własne. Można powiedzieć, że jest to ekonomicznie nieracjonalne, ale skutkuje pozytywnie – niewielką liczbą długoterminowych zobowiązań, a więc stosunkowo wysoką elastycznością polskiego biznesu w sytuacji kryzysu gospodarczego.
Z kolei z inwestycji wynikają też specjalizacje. Polskie firmy specjalizują się w dużej mierze w dobrach, na które popyt nie podlega drastycznym wahaniom lub które szybko mogą znaleźć nowego nabywcę. Są to np. artykuły spożywcze, opakowania, odzież, wyroby metalowe, okna czy meble. Struktura polskiej gospodarki sprawia, że jej sukces i stabilność zależą zatem przede wszystkim od drożnego kanału e-commerce, który zyskał na popularności od początku pandemii równolegle z rynkiem spedycji i gospodarki kurierskiej. Warto przypomnieć, że wartość firmy InPost, która trzy lata temu, gdy schodziła z GPW, była wyceniana na kilkaset milionów złotych, obecnie po debiucie na giełdzie holenderskiej sięga miliardów euro.
Z drugiej strony najbardziej podczas pandemii cierpią te biznesy, które opierają swoją aktywność na kontakcie fizycznym, dla których kanał cyfrowy jest albo inną formą dystrybucji, albo de facto substytutem. W najtrudniejszej sytuacji są restauracje, rozrywka, usługi oparte o hotele, wynajem biur i transport lotniczy. Większość modeli biznesowych restauracji opiera się na zarobku generowanym na napojach i oferowaniu w miarę rozsądnej ceny za jedzenie. Co naturalne, taki model biznesowy wymaga fizycznego ruchu. Podobnie sytuacja prezentuje się w branży fitness. Inaczej jest w przypadku hoteli. Największe straty dotyczące noclegów w schroniskach, punktach noclegowych czy właśnie w hotelach ponoszone są tam, gdzie przepływ jest największy, czyli w miastach. Sytuacji w tym przypadku nie zmieni nawet możliwość przyjmowania gości w limicie do 50 proc. dostępnych miejsc.
W wyniku pandemii doszło do drastycznych zmian w stylu naszego życia, który bezpośrednio wpłynął i będzie wpływał na stan hotelarstwa i innych branż gospodarki. Do najważniejszych zmian należy m.in. przeniesienie wielu sfer życia, także służbowej, do przestrzeni cyfrowej. Praktyki typowe dla świata przed pandemią COVID-19, jak delegacje, dzisiaj pozostają rzadkością.
Część problemów i wyzwań rozwojowych, z którymi mierzymy się współcześnie, jest kontynuacją wieloletniego trendu, który – jak zwykle bywa w takich przypadkach – potrzebował wydarzenia szokowego, aby się dopełnić. Trwająca od kilku dekad rewolucja cyfrowa przeobrażała różne sfery naszego życia. Handel fizyczny i część hoteli postawione są przed ryzykiem trwałej utraty klientów. Podobny problem, wzmacniany polityką klimatyczną, stoi przed branżą lotniczą. Niezależnie od tego, czy kanał cyfrowy jest społecznie bardziej preferowany, czy nie, staje się bardziej opłacalny. Największe korporacje nowych mediów, w tym Facebook i Google, już w pierwszej fali pandemii podjęły decyzje o transformacji modelu pracy na zdalny. Pew Research Center i Becker Friedman Institute na Uniwersytecie w Chicago podają, opierając się na badaniu przeprowadzonym wśród 5800 pracujących dorosłych w połowie października 2020 r., że przejście na tryb pracy zdalnej był dla nich w większości łatwy. Ponadto pozwolił zachować produktywność, a jednocześnie dał ludziom większą kontrolę nad sposobem wykorzystania czasu. Ma to oczywiste konsekwencje także dla branży nieruchomości. W samej Warszawie powstało niedawno dużo nowych biurowców, które nie znajdują nowych lokatorów lub wysysają ich z innych lokalizacji.
Mierzymy się dziś z efektem resetu oraz reorientacji globalnych i lokalnych wzorców konsumpcji i obsługujących je części gospodarki. Trwały efekt substytucji jednych dóbr innymi, zmiana modelu handlu detalicznego (galerie vs e-commerce), mniejszy popyt na ropę, także spowodowany ograniczeniem popularności podróży, najprawdopodobniej trwale odkształcą dotychczasowe siły rynkowe. Największe zmiany mają charakter makro i dotyczą dużych obiektów, przedsiębiorstw i korporacji z wysokimi kosztami stałymi. Częściowo proces ten jest ograniczany przez stopniowalne restrykcje władz, zwłaszcza lokalnych, i potęgowany przez wysoką restrykcyjność centralną.
Biowładza w pandemii
.Państwo w czasie pandemii COVID-19 ujawnia ze wzmożoną siłą to, co Michel Foucault nazywał biowładzą – tworzeniem warunków możliwości i ograniczeń dla życia oraz społecznej reprodukcji. Stan, w którym żyjemy, nie jest – jak to nazywali filozofowie nowożytni – naturalny, ale zmodyfikowany do stopnia, w którym ludzie nie mogą praktycznie funkcjonować bez państwa.
Kiedy 100 lat temu świat mierzył się z pandemią grypy hiszpanki, śmierć była niejako naturalną konsekwencją życia; celebrowaną i widoczną. Nie było publicznej ochrony zdrowia, ludzie żyli krócej, ale przez to intensywniej. Współcześnie żyjemy długo, a standard naszego życia wyznaczany jest przez system coraz bardziej rozwiniętych, publicznych i prywatnych ubezpieczeń społecznych. Nasze oczekiwania wobec państwa sprowadzone są zatem do dwóch naczelnych kategorii: let me live oraz don’t let me die.
Politycy, którzy tym mechanizmem sterują, oscylują między biegunami ryzyka i wybierają, często w oparciu o nastroje lub uwarunkowania sytuacyjne, na co mogą sobie pozwolić. Być może nie jest to intencjonalne, ale system ten można scharakteryzować także jako pragmatyczny. Wystarczyła przecież sama groźba buntu przedsiębiorców, zmęczonych niesłownością rządu, aby politycy zaczęli ograniczać wprowadzone restrykcje. Zredukowanie procesu podejmowania decyzji do systemu ad hoc eksperckiego ma jednak swoje oczywiste konsekwencje. Wystarczy zmiana uwarunkowań w otoczeniu, w tym kolejna fala pandemii, żeby zarówno społeczne, jak i polityczne oczekiwania skierować ponownie w stronę bieguna: don’t let me die.
Jan Filip Staniłko