
Bitwy nad urną
Wybory zarządzić to łatwa rzecz. Trzeba jeszcze umieć policzyć głosy. Przed nami kolejne najważniejsze w historii wybory. Znów Ameryka jest skłócona jak nigdy w historii. Należy się spodziewać wyrównanego wyniku, kontestowanego przez przegrywającego – pisze Jan ŚLIWA
.Jak to naprawdę w historii bywało, pisze Edward B. Foley w książce Ballot Battles: The History of Disputed Elections in the United States (Oxford University Press, 2016), wydanej niedługo przed wyborem Trumpa. Zaczyna od przykładu z 2012 – podwójne wybory: prezydenckie i do stanowej izby reprezentantów w Ohio. Chcąca głosować, mieszkająca na 231 3rd Dive SE (Southeast), poszła do lokalu wyborczego, skąd skierowano ją do innego, odpowiadającego adresowi 231 3rd Dive NE (Northeast). Oddała głos w niewłaściwym lokalu, ale zawinił urzędnik. Liczyć głos, czy nie liczyć? W wyborach prezydenckich nic nie zmieniał, ale w wyborach stanowych w tym okręgu różnica wynosiła 8 głosów. Jeden deputowany to niewiele, ale od niego zależało, czy republikanie osiągną superwiększość, pozwalającą obalać gubernatorskie weto. Demokraci zgłosili protest, ale republikanie, mając zwykłą większość, odrzucili go, przyznając sobie samym brakujący mandat.
Problemem jest brak niezależnej instytucji rozstrzygającej, a nawet jeżeli to będzie sąd najwyższy, stanowy lub federalny, to podział partyjny się i na niego przenosi. Choć nie powinien. W systemie większościowym, gdzie zwycięzca bierze wszystko, pokusa jest wielka, by zamknąć jedno oko, a decyzja na rzecz przeciwnika wymaga dużej odwagi.
Manipulacje możliwe są już przed głosowaniem. Podstawowy problem w tym, kto w ogóle jest uprawniony. Poglądy na ten temat ewoluowały i oczywiście zmieniały się od stanu do stanu. Prawo głosu mieli biali mężczyźni, ale tu na początku dochodził cenzus majątkowy. I tak kolonialny Nowy Jork wymagał posiadania majątku 40 funtów lub ziemi. Dopiero do 1856 r. wszystkie stany zniosły ten warunek. Po wojnie domowej w 1870 r. prawa wyborcze otrzymali Afroamerykanie, choć wkrótce niektóre stany wprowadzały dodatkowe utrudnienia, jak test, czy wyborca jest piśmienny. To uderzało też w biedniejszych białych. Celem było wykluczenie Afroamerykanów. Rdzennym mieszkańcom, Indianom, łaskawie dano w ich niegdyś własnym kraju obywatelstwo i prawo wyborcze w 1924 r., chociaż Arizona i Nowy Meksyk blokowały jego wprowadzenie do 1948 r. W 1869 r. kobiety otrzymały prawa wyborcze na terytorium Wyoming, a w całych Stanach w 1920 r., zaledwie dwa lata po Polsce. Dalszymi problemami są wiek wyborczy (obecnie 18, dawniej 21) oraz specjalne grupy, jak więźniowie, niepełnosprawni, bezdomni itp. Każda taka decyzja wpływa na wynik. Potencjalnych wyborców można też zachęcać lub zastraszać, jak czarnoskórych w czasach segregacji. Z drugiej strony ostatnio Michael Bloomberg zapłacił grzywny 31 tysiącom przestępców (łącznie 16 milionów dolarów) w kluczowym stanie Floryda, by mogli wziąć udział w głosowaniu. Dla dobra demokracji, bez żadnej sugestii. Można wyborców dowozić do lokalu, można „pomóc” im w wypełnieniu karty.
Wybory uważa się za zakończone, gdy pokonany uzna swoją porażkę. Są tu dwie szkoły: Jamesa Madisona i Alexandra Hamiltona. Madison uważał, że każde wybory muszą być rozstrzygnięte uczciwie, nawet gdyby to musiało trwać. Hamilton twierdził, że przy przedłużającym się sporze przegrywający powinien dla dobra sprawy ustąpić, nawet gdy uważa, że niesłusznie, i stanąć do wyborów następnym razem.
To oczywiście działa, gdy system się nie zmieni, a wygrywający nie zaprowadzi dyktatury. Według zasady Hamiltona postąpił Nixon, przegrywając z Kennedym w 1960 r., zachował spokój i wytrwałość i w 1968 r. zdobył prezydenturę. Bo było tak, że zwycięstwo tak podziwianego Kennedy’ego było dopchnięte kolanem. Dla zwycięstwa Nixon musiałby zakwestionować wynik w Illinois i Teksasie. Podejrzewa się, że w Illinois Kennedy’emu pomógł Richard Daley, burmistrz Chicago. W Teksasie maszynę stanową kontrolował Lyndon Johnson, kandydat na wiceprezydenta. Przewaga Kennedy’ego była tam większa, trudniejsza do podważenia, lecz dziś niektórzy uważają, że Johnson jednak dał radę na tyle podrasować wynik. Nie dowiemy się tego, ponownego liczenia nie było. Przy tych przeszkodach Nixon nazajutrz po wyborach uznał porażkę. Dzięki temu Ameryka dostała najprzystojniejszego prezydenta, wielkiego kobieciarza, inicjatora programu Apollo, pogromcę Chruszczowa w kryzysie kubańskim, autora znamiennych słów „Ich bin ein Berliner”.
Ostatnim wielkim sporem wyborczym był pojedynek George W. Bush vs. Al Gore w 2000 r. O wyniku decydowało to, kto weźmie Florydę. W poranek powyborczy Bush miał przewagę 1784 głosów – przy łącznie prawie 6 milionach, czyli 0,03 proc. Przy różnicy poniżej 0,5 proc. prawo Florydy wymaga ponownego liczenia maszynowego. Przewaga Busha spadła do 327 głosów, wzrosła jednak do 930 po uwzględnieniu głosów oddanych pośrednio. W wyborczą noc Gore uznał porażkę, jednak oświadczenie wycofał. Rozpoczęła się batalia o to, które głosy są jednak ważne i czy wolno je uwzględniać. Pikanterii dodały karty, w których wyciskane maszyną dziurki nie były przebite na wylot, lecz wisiały tam skrawki papieru. Dziurka nie była kompletna, lecz wiadomo było, gdzie miała być. Uznać czy nie? Do tego w Palm Beach stosowano „formularze motylkowe” (butterfly ballots). W środku był pionowy rząd pól do głosowania, nazwiska były po obu stronach. Od nazwisk do pól prowadziły strzałki, bystry się połapie. Z lewej na górze jest Bush, pod nim Gore. Ale z prawej na górze jest Pat Buchanan. Czyli pierwsze pole – Bush, drugie Buchanan (z prawej), dopiero TRZECIE – Gore. Buchanan dostał tam 3400 głosów, o wiele więcej niż gdziekolwiek indziej. Czyli były to głosy dla Gore’a. Wszyscy widzą, ale czy to dowód? Przypomina to rekordowy wynik PSL i wysoki procent głosów nieważnych w województwie mazowieckim w wyborach samorządowych 2014 r. Dziwnie wygląda, za rękę nikt nikogo nie złapał.
Na wniosek Gore’a rozpoczęto ponowne ręczne liczenie głosów. Ale 12 grudnia był termin ogłoszenia składu elektorów z Florydy – safe harbor deadline. Stanowy Sąd Najwyższy tego dnia zarządził przerwanie liczenia. Wyrok ogłoszono wynikiem 5–4, podobno jeden sędzia się wahał. Ale przypomnijmy, że gubernatorem Florydy był Jeb Bush, brat kandydata, co (w zasadzie) nie powinno było mieć wpływu na decyzje. Prezydentem został George W. Bush. Hasłem drugiej strony było We Wuz Robbed – zostaliśmy okradzeni. W konsekwencji tego wyboru to Bush, a nie Gore został poddany ciężkiej próbie podczas zamachu na World Trade Center. Prezydentura to nie same atrakcje.
Tak było niedawno. Lecz kiedyś było niekoniecznie lepiej. Zwłaszcza w XIX wieku dysputy wyborcze prowadziły do przemocy. Ekstremalnym przykładem są wybory gubernatora Kentucky w 1899 r., gdy oszukani (przynajmniej we własnym mniemaniu) republikanie zastrzelili kandydata demokratów.
W latach 60. w PRL-u łatwiej było wierzyć w American Dream. Z daleka Stany Zjednoczone wydawały się wzorem demokracji, dobrze naoliwioną maszynką, która bez zacięć od ponad 200 lat wybiera optymalnych urzędników państwowych. Oczywiście tak nie było. Niemniej system działa i się koryguje. Jest zaprojektowany przez obywateli kraju, bez pomocy z zewnątrz – bo i skąd? Obywatele go nadzorują i naprawiają. Abraham Lincoln przedstawił ideał: „Government of the people, by the people, for the people”. Jednak people to naprawdę wszyscy obywatele czy raczej zapatrzeni w swoje sprawy politycy, odwiedzani dyskretnie przez lobbystów z wypchanymi aktówkami? Nic nie jest doskonałe. System jednak nie wyrodził się w dyktaturę. Teraz stoi przed wielką próbą. Wynik pewnie będzie wyrównany, tematów do sporów nie zabraknie.
.Termin ostateczny podania wyników, safe harbor deadline, to 8 grudnia. Do tego czasu pewnie będzie ciekawie, a może i potem. Ktoś powinien objąć urząd 20 stycznia. Miejmy nadzieję, że pretendent będzie wtedy już tylko jeden.
Jan Śliwa