Prof. Joanna WOJDON: Polonia amerykańska – zbyt silna, by ją ignorować, i zbyt słaba, by się z nią liczyć

Polonia amerykańska – zbyt silna, by ją ignorować, i zbyt słaba, by się z nią liczyć

Photo of Prof. Joanna WOJDON

Prof. Joanna WOJDON

Historyk. Kierownik Zakładu Dydaktyki Historii i Wiedzy o Społeczeństwie w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się powojenną historią Polonii amerykańskiej. Jest inicjatorką studiów z historii w przestrzeni publicznej na Uniwersytecie Wrocławskim.

Faktem jest, że Polonia ma od dawna wpływ na wynik wyborów prezydenckich w USA. Choć też faktem jest, że ten wpływ stopniowo topnieje. I że nigdy nie udało się go optymalnie wykorzystać – pisze prof. Joanna WOJDON

.Zdjęcie delegacji nowo utworzonego Kongresu Polonii Amerykańskiej na spotkaniu z prezydentem USA Franklinem D. Rooseveltem 11 października 1944 r. może służyć jako symbol roli Polonii w amerykańskich wyborach prezydenckich w połowie XX wieku. Z jednej strony urzędujący prezydent, a zarazem kandydat na kolejną kadencję przyjmuje polonijną delegację (która zabiegała o tę audiencję przez ponad 4 miesiące), a z drugiej strony – niczego jej nie obiecuje.

Na ścianie Gabinetu Owalnego wisi mapa Rzeczypospolitej w przedwojennych granicach, co miało sugerować – i tak też zostało odebrane – że Stany Zjednoczone taki właśnie kształt terytorialny państwa polskiego uznawały. Tymczasem Roosevelt rok wcześniej przystał na propozycję Stalina, by granicę polsko-sowiecką oprzeć na linii Curzona.

Zadbał zarazem o to, by informacja o tej decyzji nie przedostała się do opinii publicznej. Paradoksalnie: Polonia była zbyt silna, by ją ignorować, i zbyt słaba, by się z nią liczyć.

Siła Polonii (a przynajmniej przekonanie o niej) wynikało z kalkulacji matematyczno-demograficznych. W USA mamy do czynienia z wyborami pośrednimi. Wyborcy z każdego stanu wybierają elektorów w liczbie równej liczbie członków Kongresu z danego stanu (a ta zależy od liczby ludności według danych z ostatniego spisu powszechnego). Elektorzy oddają swoje głosy na kandydata, którego reprezentują. W każdym stanie zwycięska partia wprowadza wszystkich swoich elektorów i dany stan w całości głosuje na jednego kandydata.

Trudno podać dokładną liczbę Amerykanów polskiego pochodzenia w 1944 r. Według oficjalnych danych amerykańskich było to około miliona osób. Kongres Polonii głosił tymczasem, że wypowiada się w imieniu sześciu milionów Amerykanów polskiego pochodzenia, zarzucając, że amerykańskie statystyki imigracyjne nie uwzględniały Polaków obywateli państw zaborczych, o ile ci sami wprost nie sprzeciwili się zaliczeniu ich do Niemców, Rosjan czy Austriaków. Natomiast spisy powszechne zaliczały do grupy polskiej tylko imigrantów i ich dzieci, ale już nie wnuków, nawet gdy utrzymywali polskość. W każdym razie Polonia należała do grup dość licznych.

Co więcej, imigranci z Polski w XIX i początkach XX wieku zasilali głównie stany Północnego Wschodu i tzw. Środkowego Zachodu. Po pierwsze, najłatwiej było tam dotrzeć ze statków kursujących między europejskimi portami a amerykańskim wybrzeżem. Po drugie, tam właśnie rozwijał się amerykański przemysł ciężki i maszynowy, zasilany tanią siłą roboczą z Europy Środkowo-Wschodniej. Po trzecie wreszcie, działały mechanizmy migracji łańcuchowych: już osiadli imigranci zapraszali swoich krewnych i znajomych, a ci przyjeżdżali ze swoimi rodzinami i zapraszali swoich znajomych. Powstawały polonijne dzielnice, a w nich polskie sklepy i puby, gazety i kluby, parafie i banki. To przyciągało kolejnych imigrantów, którzy mogli się poczuć swojsko mimo tysięcy kilometrów dzielących ich od rodzinnego domu.

W efekcie w 1944 roku 223 elektorów z 531-osobowego kolegium reprezentowało stany o liczącej się populacji polskiego pochodzenia: 47 elektorów pochodziło ze stanu Nowy Jork, 35 z Pensylwanii, 25 z Ohio, 13 z Indiany, 28 z Illinois, 12 z Wisconsin, 19 z Michigan, po 16 z Massachusetts i New Jersey, 8 z Connecticut i 4 z Rhode Island. Zatem rolę polityczną Polonii wzmacniała nie tylko jej liczebność, lecz także koncentracja.

Większość stanów o znacznym odsetku ludności polonijnej charakteryzowała się tym, że ani republikanie, ani demokraci nie mieli tam zdecydowanej większości. Zaliczano je do tzw. „swinging states”, w których o zwycięstwie decydowała niewielka przewaga głosów. Teoretycznie zatem, gdyby Polonia zdecydowanie przeszła z jednego obozu politycznego do drugiego, mogłaby przesądzić o wynikach wyborów.

Tego właśnie obawiał się Roosevelt. Czy słusznie? Nie sposób tego jednoznacznie rozstrzygnąć. Od lat trzydziestych Polonia dość powszechnie głosowała na Partię Demokratyczną, ale nie ze względu na jej politykę wobec Polski, lecz dlatego, że popierała rooseveltowski New Deal, czyli interwencjonizm państwowy w walce z Wielkim Kryzysem gospodarczym. Ten ostatni  dał się mocno we znaki polonijnym robotnikom.

Po sfotografowanej wizycie w Białym Domu prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej, Karol Rozmarek, nie udzielił Rooseveltowi publicznego poparcia. Zrobił to po kolejnym spotkaniu, mniej formalnym, w Chicago, kilka tygodni później – mimo że Roosevelt w dalszym ciągu niczego konkretnego Polonii nie obiecał ani w sprawie Polski, ani w innych kwestiach.

Strona polska dowiedziała się o ustaleniach teherańskich przy okazji wizyty premiera rządu RP na emigracji Stanisława Mikołajczyka w Moskwie w październiku 1944 r., ale i on nie podzielił się publicznie tą wiedzą przed amerykańskimi wyborami. Gdy w końcu sprawa wyszła na jaw, pojawiły się głosy, że Roosevelt oszukał przywódców polonijnych, zawieszając przedwojenną mapę, i że gdyby Polonia wiedziała o decyzjach Wielkiej Trójki, głosowałaby na Thomasa Deweya – który, gwoli ścisłości, również żadnych obietnic w sprawach polskich ani polonijnych nie złożył.

W kolejnych wyborach, w 1948 roku, Rozmarek formalnie poparł w imieniu Kongresu Polonii Amerykańskiej kandydata republikanów (znowu był nim Dewey), ale złośliwi mówili, że dodał tym Deweyowi jeden głos, swój własny, a Polonia i tak głosowała za Trumanem. Pojawiły się komentarze wskazujące, że deklaracja Rozmarka nie wzmocniła Deweya, ale osłabiła Kongres Polonii, bo pokazała, że polonijni wyborcy nie idą za głosem swoich liderów, lecz podejmują samodzielne decyzje.

Retoryką zimnowojenną zagrał w swojej kampanii wyborczej generał Dwight Eisenhower. Lansował „doktrynę wyzwolenia” narodów środkowoeuropejskich spod dominacji radzieckiej, ale – jak zauważyli obserwatorzy – mowa o niej była wyłącznie w materiałach skierowanych do grup etnicznych wywodzących się z tego regionu. Poza tym kandydat jej nie poruszał. Gdy zaś przywódcy tych grup próbowali o niej przypominać w trakcie prezydentury i w kolejnej kampanii prezydenckiej – nie spotkało się to z odzewem ze strony prezydenckiej administracji.

Złośliwi twierdzili, że sztabowcom Eisenhowera chodziło głównie o „wyzwolenie” wyborców z Europy Środkowo-Wschodniej spod wpływów Partii Demokratycznej.

W kolejnych kampaniach wyborczych akcenty polonijne nie pojawiały się w wystąpieniach kandydatów, choć przywódcy Kongresu Polonii zabiegali o to, by sprawa polska znalazła się w programach (tzw. platformach) politycznych obu partii. Przedstawiciele KPA zgłaszali swoje postulaty podczas konwencji partyjnych – zazwyczaj bardzo podobnie sformułowane dla obu stron. Zapraszali też kandydatów do udziału w krajowych konwencjach Kongresu Polonii – czyli organizowanych co cztery lata uroczystych zjazdach reprezentantów wszystkich organizacji członkowskich. Z rozmysłem organizowano je w latach wyborczych, licząc na zainteresowanie kandydatów. W praktyce najczęściej kończyło się na odczytaniu listów do delegatów, ale w 1960 r. konwencję w Chicago rzeczywiście odwiedził John F. Kennedy, a przez telefon przemówił urzędujący prezydent Eisenhower.

Polonia kochała Kennedy’ego – ale bardziej ze względu na jego młodość i katolicyzm niż z powodu specjalnego programu skierowanego do tej grupy etnicznej. Wyrazem tej sympatii może być fakt, że o młodym prezesie Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego w Chicago z uznaniem mówiono, że był „polonijnym Kennedym”. Z dumą przywoływano koligacje rodzinne prezydenta, którego szwagierka poślubiła księcia Stanisława Radziwiłła.

Notabene podobne mechanizmy działały przy wyborach niższych szczebli: do Kongresu USA, kongresów stanowych czy też na szczeblu municypalnym. Na zebraniach polonijnych organizacji pojawiali się kandydaci obu partii, najczęściej polskiego pochodzenia lub z polonijnymi koligacjami. Nierzadko sama taka wizyta wystarczała, by byli popierani jako kandydaci. Pojawiały się głosy, by rozliczać z takiego poparcia i udzielać go ostrożniej – ale zwykle na postulatach się kończyło, a w kolejnej kampanii znowu wystarczało nazwisko na „-ski” i parę okrągłych zdań.

Wydaje się, że jednym z ostatnich polonijnych motywów o istotnym znaczeniu w kampaniach prezydenckich była niefortunna wypowiedź prezydenta Forda, który w 1976 r. oświadczył, że kraje Europy Środkowej nie znajdowały się pod dominacją sowiecką. Wprawdzie później tłumaczył się, że został źle zrozumiany, ale wybory wygrał Jimmy Carter, któremu z kolei 4 lata później nie pomogła ulotka, w której chwalił się przedstawicielami Polonii zajmującymi wysokie stanowiska w administracji oraz zdjęciem z zamieszkałym w New Jersey Stanisławem Wałęsą, ojczymem (przedstawionym jako ojciec) przywódcy „Solidarności”.

W latach osiemdziesiątych w kręgach władz Kongresu Polonii pojawił się pomysł, by kandydatów na prezydenta dokładnie pytać o ich stosunek do spraw ważnych dla Polonii i od tego uzależniać ewentualne poparcie. Sztaby jednak niechętnie odpowiadały na takie zapytania. Chyba zdawały sobie sprawę z tego, że wpływy KPA wśród polskiej grupy etnicznej nie były wielkie i wciąż topniały. W dodatku w lokalach wyborczych Polonia kierowała się podobnymi kryteriami co pozostali wyborcy, a nie kwestiami etnicznymi.

Do Reagana przekonywała ich zarówno antykomunistyczna polityka zagraniczna, jak i konserwatyzm obyczajowy. Samej Polonii nie darzył on jednak żadnymi specjalnymi względami.

Trudno za to winić przywódców KPA. Prezes KPA z lat 1968–88 Alojzy Mazewski po dziś dzień wspominany jest jako postać wybitna i mająca dobre kontakty w Waszyngtonie. Większe kontrowersje budzi Edward Moskal, którego antysemickie wypowiedzi, w tym podczas spotkania przedwyborczego do Kongresu USA kandydatki o polskich korzeniach, Nancy Kaszak, w 2002 r. nie tylko zaprzepaściły jej szanse, ale jemu zamknęły dostęp do Białego Domu.

Wpływów Polonii nie udało się odbudować. Niezależnie od kwestii personalnych wciąż zachodziły procesy, które obiektywnie osłabiały jej polityczne wpływy jako grupy etnicznej, tak na szczeblu ogólnoamerykańskim, jak i lokalnym. Kolejne pokolenia Amerykanów polskiego pochodzenia coraz bardziej się amerykanizowały, a nowi imigranci masowo nie napływali. Amerykanizując się, Polonia ulegała podobnym przemianom, jak pozostali biali Amerykanie: podnosił się poziom jej wykształcenia i zamożności – co wpływało na decyzje wyborcze. Konsekwencją wchodzenia do amerykańskiej klasy średniej były zmiany stylu życia, w tym – miejsca zamieszkania.

Ze zwartych polonijnych dzielnic Amerykanie polskiego pochodzenia przenosili się na coraz dalsze przedmieścia, a ze stanów przemysłowej północy i wschodu – do ciepłej Florydy i słonecznej Kalifornii czy Arizony. Podobnie zresztą postępowali inni Amerykanie. W efekcie w wyborach 2016 roku z Wisconsin pochodziło 10 elektorów, 20 z Illinois, 11 z Indiany, 16 z Michigan, 18 z Ohio, 20 z Pensylwanii, 29 z Nowego Jorku, 14 z New Jersey, 11 z Massachusetts, 7 z Connecticut i 3 z Rhode Island. Łącznie tradycyjnie polonijne stany (w których w XXI wieku pozostało ok. 70 proc. Amerykanów polskiego pochodzenia) miały zatem 159 elektorów, a nie 223 jak w 1944 r.

Badania przeprowadzone w 2010 r. przez detroicki Piast Institute – ośrodek badawczy i opiniotwórczy Polonii – pokazały, że preferencje wyborcze Polonii w XXI wieku nie odbiegały znacząco od preferencji ogółu Amerykanów i wśród polskiej grupy wygrywali ci sami kandydaci na prezydenta co w skali ogólnokrajowej, przy nieco tylko większym odsetku wyborców głosujących na kandydatów niezależnych.

.Trudno więc mówić o polonijnym bloku wyborczym albo spodziewać się jednomyślności wśród społeczności liczącej ponad 9 milionów osób, zróżnicowanej zawodowo, majątkowo, społecznie i pod wieloma innymi względami, której cechą wyróżniającą jest właściwie tylko fakt, że przyznaje się do tego, iż niektórzy jej XIX- lub XX-wieczni przodkowie pochodzili z ziem polskich.

Joanna Wojdon

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 8 października 2020
Sebastian Indra