
Widmo wielkich zmian krąży po Europie. Jaka strategia dla Polski?
Chyba już wszyscy widzą, że świat zmierza do radykalnej transformacji i nic już nie będzie takie, jak było. W księgarniach widać wysyp książek z takimi tytułami, jak: end, decline, death / basculement, bouleversement / Aufruhr. Na półce mam Revolutionary Spring i dwie książki o tytule Age of Revolutions – widmo wielkich zmian krąży znów po Europie – pisze Jan ŚLIWA
Cele Polski – nasza podmiotowość
Erich Honecker, ostatni przywódca NRD, wierzył w wieczne trwanie swojego państwa i otaczającego go muru. Podczas obchodów 40-lecia NRD Michaił Gorbaczow, przeprowadzający już u siebie pieriestrojkę, powiedział do niego: „Kto się spóźnia, tego ukarze życie”. Miesiąc później mur padł. Nie wierzmy w wieczne trwanie pozornie wiecznotrwałych rzeczy.
A Polska? „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. W oku cyklonu panuje cisza. Ale nie ma na to żadnej gwarancji. Już nie raz wiatry historii łamały nas. Globalna gra toczy się o wysokie stawki – jaka będzie w niej rola Polski?
Nasze cele to przetrwanie narodu i państwa, dobrobyt i godność. Przetrwanie jest pierwszorzędne, wiemy to – zbyt blisko otarliśmy się o zagładę. Dalej dobrobyt – wolimy pracować na siebie niż na innych. No i godność. Chcemy przecież być nie tylko konsumentami i klikaczami, lecz rozumiejącymi świat świadomymi obywatelami narodu o wielkiej (choć trudnej) przeszłości, ambitnie patrzącego w przyszłość. Chcemy? Ja chcę.
Ponieważ wszystko się szybko zmienia, nie mają sensu sztywne recepty. Warto jednak mieć zarys planu na podstawowe warianty. Tym bardziej, że nawa państwowa nie płynie spokojnie jak wielki tankowiec po ustalonym szlaku. Rządzenie państwem to obecnie raczej sterowanie łódką na wzburzonym morzu – trzeba obserwować wiatry i fale, reagować na szkwały, omijać przeszkody i halsując, zygzakiem dążyć do bezpiecznego portu, może do innego, niż planowaliśmy.
Aby mieć jakąkolwiek podmiotowość, musimy spełnić podstawowe warunki:
- asertywny rząd, grający dla Polski,
- mający dalekosiężne plany,
- umiejący grać w tę grę,
- mający społeczne poparcie i zaufanie,
- wsparty silną gospodarką i armią.
I to są właśnie decydujące problemy.
Niszczące polityczne podziały i zewnętrzna infiltracja
Polska (jak wiele innych krajów) jest katastrofalnie podzielona politycznie. Aktualnie jest na granicy dekompozycji (zwłaszcza przy „pomocy” z zewnątrz). Jeżeli to nastąpi, temat rozwiąże się sam, raz na zawsze, chyba że znów podejmiemy stuletni wysiłek pracy u podstaw (lepiej nie powstań). Ale jeżeli nawet sytuacja się rozwinie nie po naszej myśli, może nawet radykalnie, to nie możemy tylko siąść i płakać.
Gdyby nie niszczono lub nie wypychano najlepszych ludzi, Polska mogłaby być potęgą. Obiektywnie ma bowiem niezłe możliwości rozwoju. Jest średnim krajem o dość silnej gospodarce, położonym w centrum Europy, na przecięciu szlaków wschód-zachód i północ-południe. Posiada sporo dobrze wykształconych ludzi, również w najnowszych technologiach, pełnych energii i pomysłowości. Niestety, silny jest drenaż mózgów – wielu pracuje w czołowych firmach (OpenAI) i jest to powód do dumy, ale jednak pracują oni dla innych. Polskę dusi aparat biurokratyczny, pasożytują na niej rzesze ludzi, którzy niewiele potrafią, nie chcą się narobić, ale za to chcą dużo zarabiać. System kreuje synekury, które są szkodliwe niezależnie od tego, kto je obejmie. Nikt nie podjął próby zwalczenia tego marnotrawstwa. By się lepiej poczuć, ludzie ci zamiast spokojnie konsumować konfitury, podejmują jeszcze decyzje, co istotnie podnosi ich szkodliwość. Demograficznie Polska (jak wiele innych krajów) zmierza do zapaści. Mimo prób (500+) trend się utrzymuje. Rozwiązaniem (?) byłoby wprowadzenie obcej ludności, bliskiej (Ukraińcy) lub odległej kulturowo (Azja, Afryka). W obu przypadkach oznacza to utratę tożsamości lub jej rozwodnienie.
Inny problem to infiltracja – z rozmaitych kierunków. Jest on bardzo ważny, bo może unicestwić wszystkie sensowne wysiłki. Zmagamy się z nim od paruset lat, jest on i obecnie gorący. Wart jest odrębnej pogłębionej analizy.
Narastający powszechny chaos
Obserwując sytuację polityczną, ekonomiczną i militarną świata, widzimy, że w wielu miejscach system dotarł do punktu, gdzie dalsza ewolucja możliwa jest w dwóch (lub więcej) kierunkach, zależnie od minimalnego, prawie przypadkowego zdarzenia. W teorii systemów dynamicznych mówimy o bifurkacji, rozwidleniu (od furca = widły). W wielu punktach rozwidlenie to nastąpić może wkrótce. Ze znanych planowanych rozwidleń najważniejszym są amerykańskie wybory prezydenckie, które nastąpią we wtorek 5 listopada – o ile oboje kandydaci dożyją w zdrowiu i nie nastąpi marsz na Waszyngton ani irański/chiński/rosyjski atak. I co będzie potem? Trumpa znamy, ale ma wielkie ego i potrafi działać chaotycznie. Jest też starszy, ma za sobą kolejne cztery lata. Jego kandydat na wiceprezydenta, J.D. Vance, sprawia wrażenie czynnika stabilizującego. Z kolei Kamala Harris to (mimo czterech lat wiceprezydentury) niezapisana karta. Będzie czytać teksty z promptera, nie wiemy, kto je będzie pisał. Pamiętajmy, że Trumpa liberalny mainstream szczerze nienawidzi, a więc konsekwencją jego wyboru będą krwawe jatki jak w 2016 r., z traktowaniem prezydenta jak uzurpatora i dyktatora, również za granicą, zwłaszcza w Niemczech. Końcówka kampanii wyborczej i przekazanie władzy to świetna okazja dla ambitnych władców tego świata do „spróbowania czegoś dużego”.
W Ameryce ścierają się izolacjonizm i chęć utrzymania prymatu światowego. Również jest kwestią, czy Ameryka chce „propagować wartości”, czy pragmatycznie dbać o własne interesy. Działalność misyjna często napotyka na opór, i nie chodzi tu tylko o spór demokracja-autokracja, ale o to, że te wartości odbiegają od klasycznego wzoru: LGBT i aborcja zamiast wolności słowa. Również zachodnie demokracje są przereklamowane i – zwłaszcza w Europie – katastrofalnie nieefektywne.
Sama Ameryka ma też dość własnych problemów, musi zadbać o własną siłę. Ameryka wygrała II wojnę światową nie z powodu przewagi moralnej, ale dlatego, że była w stanie uzbroić Związek Sowiecki i równocześnie wysyłać tyle lotniskowców na Pacyfik, że Japończycy przy najlepszych chęciach nie nadążaliby z ich zatapianiem. Od dawna nie ma ona takiej przewagi ekonomicznej, a i technologiczna się kruszy. Dlatego głoszone przez niektórych w Ameryce buńczuczne zapowiedzi dominacji na wszystkich kierunkach są puste. Nastąpi jakaś równowaga sił – nie wiadomo jeszcze jaka.
Na Ukrainie jest pat. Ukraińcom kończą się czas i zasoby. Ukraińcy mogą spróbować ataków na obiekty daleko za linią frontu, nawet na Moskwę. Byłoby to spektakularne, ale jaka byłaby reakcja? Od lat Rosjanie grożą użyciem broni jądrowej. Wszyscy się do tego przyzwyczaili, nikt (oprócz Niemców i Amerykanów) nie traktuje ich gróźb poważnie. Mogą pomyśleć, że najwyższy czas pokazać, że groźby te nie są puste. Jeżeli do tego dojdzie, nastąpi gwałtowny wyścig zbrojeń i proliferacja broni jądrowej. Tabu zostanie złamane, kolejni kandydaci czekają w kolejce. To zakończy epokę chwiejnej równowagi, trwającej od Hiroszimy, wkroczymy w nową erę. Ale miejmy nadzieję, że tym razem jednak nie.
Donald Trump wspominał o opcji: albo szybki pokój, albo taka pomoc dla Ukrainy, by mogła ona wygrać wojnę. Ale Zachód, wliczając Amerykę, nie chce konfliktu totalnego, zwłaszcza że nie wiadomo, jak się rozwinie sytuacja z Chinami. A to kolejna długa i złożona historia, łącząca politykę, ekonomię, zasoby i technologię. Zachód, mający dwóch przeciwników, pewnie chciałby słabszego (Rosję) przeciągnąć na swoją stronę, ale „odwrócony Kissinger” jest mało prawdopodobny, chociaż po Putinie – kto wie?
Tak czy inaczej walczące strony są zmęczone. Na razie jednak myślą, że czas pracuje na ich korzyść, walka więc trwa. Jednak chyba nikt nie wytrzyma konfliktu „tak długo, jak trzeba” (as long as it takes). Sytuacja przypomina koniec I wojny światowej – na Zachodzie bez zmian. Można się więc spodziewać mniej lub bardziej zgniłego kompromisu. Jeżeli można było kiedyś oddać pół Europy Stalinowi, to czemu nie Putinowi Ukrainę – miejmy nadzieję, że bez Polski. Ukraina jest zniszczona. Koszty odbudowy będą zatrważające. Wielkie są straty ludnościowe, zaburzona jest struktura płci i wieku. Miliony weteranów załamanych porażką, w zniszczonym kraju; to się dobrze nie kończy. No chyba że Chiny wykupią Ukrainę i postawią ją na nogi jako swój protektorat.
Potencjał na wojną światową
.Na Bliskim Wschodzie mamy od roku wojnę Izraela z Hamasem, Hezbollahem i Iranem. Kto z kim przeciwko komu – sytuacja jest rozchwiana. Ostatnio Izrael zaatakował rosyjską bazę w Syrii. Rosja popiera Iran, bo potrzebuje irańskich dronów na Ukrainie. Z kolei spora część mieszkańców Izraela to Rosjanie, tam też chętnie chowają się oligarchowie. Więc kto z kim? Po brutalnych atakach Izraela na palestyńskich cywilów i bojowników nienawiść jest olbrzymia. Można się liczyć z atakami na Żydów na całym świecie. Gdyby muzułmanie uzyskali (choćby lokalnie) przewagę, zemsta ich będzie bezlitosna, włącznie z zepchnięciem izraelskich Żydów do morza. Gdyby tak się stało, Izrael mógłby uruchomić opcję „Samson”, czyli broń jądrową. Ma to potencjał na wojnę światową. W tym regionie uczestnicy świetnie dają sobie radę bez zewnętrznych podżegaczy, sami podpalą tę beczkę prochu.
W Niemczech kordon sanitarny wobec antysystemowej Alternatywy dla Niemiec (AfD) pęka. Solidną pozycję ma partia Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW), partia wodzowska, o której mało wiadomo, oprócz tego, że jest antyimigrancka, prorosyjska (pokój za każdą cenę) i antyamerykańska. Przypomina regularnie powstające w Polsce partie-wydmuszki. Mając kilkanaście procent, może decydować o tym, kto będzie rządził. Ponieważ awersja do AfD jest wyższa od dystansu do BSW, ma ona większe szanse na współrządzenie. Jednak wielu sympatyków AfD tylko z nieśmiałości głosowało na CDU. Jeżeli CDU podtrzyma kordon sanitarny, może przerzucą w wyborach do Bundestagu swój produkt oryginalny. Może też CDU (przy odpowiednim wyniku wyborów) odważy się na stabilną koalicję z AfD, zamiast się bawić w takie egzotyczne koalicje, jak Światła Uliczne (Ampel), Jamajka, Kenia czy Jeżyna, których nic nie łączy oprócz tego, że grupują wszystkie partie oprócz AfD. Ofiarą tak montowanej federalnej koalicji stała się liberalna FDP, która zmuszona do działania wbrew swojemu programowi spadła we wschodnich landach do ok. 1 proc. By się ratować, myśli o wyjściu z koalicji (już do Świąt?), co spowoduje trzęsienie ziemi na poziomie federalnym. AfD dotychczas traktowana jest jak partia trędowatych, dotyczy to również jej wyborców. Jeżeli dojdzie jednak do jej udziału w rządach, również w Niemczech zobaczymy krwawe jatki. Polityka będzie otwarcie prorosyjska i antyamerykańska, sceptyczna wobec Unii oraz jeszcze bardziej asertywna wobec sąsiadów (czyli Polski). Pęknie wiele barier, usłyszymy teksty, o których już dawno zapomnieliśmy. A z drugiej strony mainstream wytoczy najcięższe działa – polityczne, ekonomiczne, prawne i medialne. Niemcy podające w wątpliwość sens Unii to przewrót kopernikański (a raczej luterański).
Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że siły liberalne (czyli konserwatywne – pragnące, aby było tak, jak było) zachowały pozycję w Unii Europejskiej. „Imperatorowa” Ursula von der Leyen – wybrana prawie przypadkiem 5 lat wcześniej, dzięki głosom PiS-u – rządzi żelazną ręką. Komisja zawłaszcza sobie coraz to nowe obszary władzy, chce to przypieczętować zmianą traktatów. Wygląda na to, że to ostatni moment na kontrakcję, ale czasu nie ma dużo. Szefowie krajów, widząc, że integracja oznacza również dla nich utratę władzy, mogą tracić do tego entuzjazm.
Na to nakładają się konflikty: francusko-niemiecki o energię, każdego z każdym o ochronę granic i migrację, a nawet dawnych Niemiec z obecnymi o samochody spalinowe. Niemcy mieli nadzieję zdominować rynek samochodów elektrycznych, ale wyprzedziły je Chiny. Niemiecki przemysł wyartykułował więc wreszcie swoje obawy. Przyszłość transformacji energetycznej wygląda wątpliwie, choć brukselska centrala i zdominowane przez Zielonych rządy prą pełną parą po raz ustalonym kursie. Również wiele krajów wreszcie dostrzega nadchodzącą dominację Niemiec i przestaje im się to podobać.
Unia chce być światowym graczem, ale bez przemysłu, rolnictwa i wojska. Coraz bardziej odstaje od Ameryki i Chin. Podstawowym czynnikiem rozsadzającym Unię i państwa członkowskie może być jednak migracja. Jaka będzie polityka Francji, jeżeli muzułmanie osiągną 20-30 proc. ludności? Ludzie ci traktują religię poważnie i są bardzo asertywni. To już nie będzie Francja de Gaulle’a. A dumny Albion? W rocznicę ataku Hamasu na Izrael ulicami Londynu przeszedł wielki marsz pod hasłami „I love Hezbollah”. Mamy więc mnóstwo konfliktów wewnętrznych i międzynarodowych, od „zwykłych” do grożących wojną jądrową.
Cele i strategia
Nasz cel to przede wszystkim przetrwanie narodu, biologiczne i kulturowe, oraz utrzymanie państwowości. Dokładnie mówiąc, jest to cel mojej części społeczeństwa – mam nadzieję, że jest to większość. Jeżeli nie, jeżeli większość woli się rozpłynąć w średnio przyjaznej masie – nie mamy o czym dalej mówić. Chcemy też jakiegoś sensownego dobrobytu. To się łączy, lepiej jest pracować na swoim. Znowu zakładam, że wbrew niektórym sąsiadom i lokalnym ojkofobom jesteśmy do tego zdolni. Chcemy godności – we własnej duszy i w miarę możliwości w oczach innych. Wbrew pozorom nie jest to dekoracja, kwiatek do kożucha. Godność daje wiarę w sens własnego działania i w możliwości, co jest niezbędne dla definiowania i osiągania ambitnych celów. To poczucie wspólnoty i energia w dążeniu do celu, czyli asabijja, jak nazwał ją Ibn Chaldun, a za nim Peter Turchin.
W skrócie: najsensowniejsza wydaje się opcja środkowoeuropejsko-atlantycka. By miała szansę powodzenia, musiałby wesprzeć ją silny partner, czyli de facto Stany Zjednoczone. Dobrze, by się do projektu zapaliły inne kraje regionu. Kij w szprychy wkładać będą zwolennicy Eurazji, czyli Berlin, Moskwa i Bruksela. Berlin ma rozbudowaną sieć wpływów. Moskwa ma agenturę w całym zachodnim świecie – Rubcow/Gonzalez to tylko wierzchołek góry lodowej. Bruksela ma (wciąż) możliwości nacisku instytucjonalnego i finansowego. Tak wygląda wariant podstawowy. Przyjrzyjmy się jednak sprawie dokładniej, rozpatrzmy różne opcje.
Nie będąc mocarstwem, musimy lawirować między innymi, znajdować partnerów i myśleć sprytniej niż nasi przeciwnicy. Trzeba grać ambitnie, ale realistycznie. Musimy sobie zdać sprawę, że nikomu oprócz nas nie zależy na naszym sukcesie, dobrobycie ani na naszej sile. Jeżeli ktoś inny nas w tym popiera, to ma w tym swój interes. Co nie znaczy, że panuje bez przerwy wojna wszystkich ze wszystkimi. Nasze interesy mogą się pokrywać (czasowo) z interesami innych. Pierwszy wybór to opcja atlantycka. Nie można jednak opierać się na starych dogmatach, trzeba słuchać deklaracji jednym uchem, ale uważnie oceniać, czy nie zmienia się układ sił i interesów. Dotyczy to zaangażowania amerykańskiego w Europie i tego, kto jest ich strategicznym partnerem. Logiczne byłoby stawianie na lojalną Polskę, a nie marzące o Eurazji Niemcy, ale wymaga to odwagi w myśleniu i działaniu. To, co Polska może zrobić, to propagować różnymi kanałami swoją wizję atlantyckiego sojuszu i liczyć na to, że przyjazna ekipa przejmie stery. Niezależnie od ekipy Ameryka na ogół nie lubi rozwiązań ekstrawaganckich i ryzykownych, optuje za strategiczną równowagą, układem w stylu kongresu wiedeńskiego. Najprostsze dla niej rozwiązanie to kilka dominujących państw, z Polską na marginesie lub nieobecną. Dlatego trzeba być filarem tego układu, a nie zawadzającym pionkiem.
Połowa Ameryka w ścisłym sojuszu z połową Polski
.Wszyscy w międzyczasie dostrzegli, jak ważną rolę mogą w tegorocznych wyborach w USA odegrać Polacy. Kluczowym stanem może być Pensylwania. Kamala Harris zaapelowała o głosy mieszkających tam 800 tysięcy Polaków, argumentując, że Trump ich oraz Ukraińców da w prezencie Putinowi. Powiedzieć można wszystko. Trump już w poprzedniej kadencji pokazał, że Polskę traktuje poważnie, ma natomiast dystans do Niemiec i do ich flirtów z Rosją. Był zdecydowanym przeciwnikiem gazociągu Nord Stream. Przypomnijmy też jego mowę pod pomnikiem Powstania Warszawskiego 6 lipca 2017 r., wypolerowaną przez prof. Marka Jana Chodakiewicza, sensowną i pełną godności. Inni uznali chwalenie Polaków w Warszawie za antysemityzm. Różnimy się. Można powiedzieć, że połowa Ameryki jest w ścisłym sojuszu z połową Polski. Oczywiście to tylko słowa, ale innym politykom nie przeszłyby one przez gardło. W końcu jednak decydują interesy. Ale ponad interesami są ograniczenia możliwości (imperial overstretch). Jest jednak możliwe, że pensylwańska Polonia zadecyduje o wyniku w tym stanie, prezydenturze USA i losach świata. Jeżeli tym prezydentem zostanie Trump, Polska zostanie w Europie uznana za amerykańskiego konia trojańskiego i będzie miała ciężkie życie. Jeżeli jednak wygra Harris, usłyszy może komplementy, ale również będzie miała ciężkie życie, bo system się domknie. System, w którym na realnie niepodległą Polskę nie będzie miejsca.
Drugie źródło niepewności w okolicy to Unia Europejska. Coraz bardziej odstaje od Ameryki i Chin, ma zastój przemysłowy i technologiczny, z własnej winy dąży do kryzysu energetycznego, ekonomicznego, a może nawet żywnościowego. Od kryzysów zaczynają się wojny i rewolucje. Można się spodziewać narodowych, egoistycznych decyzji, podejmowanych dla uniknięcia zagrożeń. Partie mainstreamowe, głoszące ochronę klimatu, LGBT i walkę z tożsamością narodową, odejdą na bok. Problem w tym, czy odbędzie się to w cywilizowany sposób. Z drugiej strony Komisja Europejska będzie chciała wzmocnić swoją władzę, wygłaszając bez końca te same frazesy. Może stracić zaufanie, ale wciąż zarządza pieniędzmi, chce nawet zaostrzyć kontrolę przepływu środków. Przydzielanie środków z funduszy ma być uzależnione od realizacji zadanych odgórnie reform (równość płci, rolnictwo ekologiczne itp.).
Wiemy z doświadczenia, że Bruksela traktuje reguły „elastycznie”, mogą być one środkiem politycznego nacisku i ostatecznie służyć do wymuszenia zmiany rządu. EU ma też zamiar polepszyć swoją konkurencyjność poprzez promowanie europejskich czempionów. Rozsądna idea, ale w praktyce to biedni będą płacić na bogatych, bo u bogatych są silniejsze firmy. To samo dotyczy nauki. Oczywiście to wszystko w końcu wspólne. W kraju Białystok może odstawać od Warszawy, a w Unii Warszawa od Monachium. Nikomu to nie przeszkadza – tylko nam. Różnice się pogłębią i utrwalą, bez szansy na zmianę. Kolejny pomysł to efemeryczna, wirtualna armia. Gdyby powstała, chętnie skorzystałaby z polskiego sprzętu, ale cele strategiczne wyznaczaliby inni. Na pewno priorytetem byłoby niedrażnienie Rosjan. Podobnie było w Układzie Warszawskim, gdzie polskie wojsko miało walczyć o cele przeciwne do narodowych interesów.
Kurkiem z pieniędzmi zarządzać ma Piotr Serafin, polski komisarz budżetu, pod nadzorem Ursuli von der Leyen i jej komitetu. Być może w praktyce polski komisarz będzie tylko firmował cudze decyzje. W pierwszym półroczu 2025 r. Polska obejmuje prezydencję Rady Unii. Piękne, ale może wyznaczonym zadaniem będzie posunięcie do przodu integracji europejskiej. Może to właśnie Polsce, dotychczas promującej narodową suwerenność, przypadnie wątpliwy zaszczyt przyczynienia się do samolikwidacji. Zamieszanie zwiększą wybory prezydenckie w Polsce, w których tematy unijne (w tym wpływy zewnętrzne) zostaną brutalnie wykorzystane w kampanii wyborczej. Nie wygląda to dobrze.
Oczywiście może zdarzyć się cud i Unia zacznie się kierować zdrowym rozsądkiem, ale czy będzie to możliwe z tymi ludźmi? Bądźmy jednak otwarci, jak otwarci byli nasi przodkowie w 1918 r., wykorzystując świetnie okazję, która nie miała prawa się już nigdy zdarzyć. Nasze oceny krajów i narodów powinny też podlegać ciągłej rewizji. Czy nigdy nie zmieni się Rosja, czy nigdy nie zmieni się Ukraina? Dziś nadzieje są słabe. Ale zależy to też od naszej działalności – z kim, jak, na jaki temat? Nie stać nas na „fundacje Adenauera”, na hojne sponsorowanie literatury za Bugiem, ale nie jest prawdą, że nie można zrobić niczego. Wreszcie sama Polska – Polacy wciąż sławią powstania, ale obecnie praktycznie nikt się nie wyrywa z szabelką. Jacy jesteśmy? Którzy my? Niemcy, naród poetów i myślicieli (Dichter und Denker), zmienił się kiedyś w naród sędziów i katów (Richter und Henker). Potem stali się pacyfistami, a obecnie nie wiemy, co się z ich duszy wydobędzie. Tyle mieliśmy z nimi problemów, ale bywało też, że Polska wzbudzała u Niemców entuzjazm. Tak było na przykład w czasie powstania listopadowego. Powstało ponad tysiąc wierszy (Polenlieder), a Polska była symbolem walki o wolność, podobnie jak Grecja – w parze występowały Polenbegeisterung i filhellenizm. Dziś Polska ma za Odrą słabą prasę, ale tyrady (niektórych) polskich europosłów powtarzane są z zachwytem przez (niektóre) niemieckie media. A więc: informować o Polsce, rozmawiać z potencjalnymi partnerami i budować sojusze, nawet egzotyczne.
Trójmorze, Grupa Wyszehradzka, BRICS, polityka wielowektorowa
.Medialny i polityczny mainstream rutynowo stygmatyzuje pewnych przywódców i pewne rozwiązania. Nie warto tego słuchać, od lat powtarzają nawzajem swoje mantry (echo chamber), trudno tam o nową myśl. Viktor Orbán, Marine Le Pen, Geert Wilders, Alice Weidel czy Herbert Kickl to dla nich czarne owce. Aż ręka drży przy pisaniu tych nazwisk. Te postacie są faktycznie mocno kontrowersyjne. Ale współpraca to nie pełna jedność, nie małżeństwo na całe życie. Można swobodnie zgadzać się z kimś co do nadmiernej dominacji Brukseli i ochrony dzieci przed seksualizacją, a mieć inne zdanie na temat wojny na Ukrainie i ceł na chińskie samochody. Trzeba szukać konkretnych pól, gdzie współpraca jest możliwa. Mainstream chce te czarne owce (wraz z wyborcami) po prostu wytępić. Ale jest ich coraz więcej, całe stado. Coraz trudniej jest też zakrzyczeć pewne problemy. Może się okazać, że za dwa, trzy lata krajobraz polityczny w Europie będzie wyglądał zupełnie inaczej.
Organizacje międzynarodowe najlepiej wyglądają na mapie. Możemy założyć, że np. wschodnia flanka NATO i UE razem z przyległymi państwami ma na tyle wspólne interesy, że może usystematyzować swoją współpracę w ramach nowej organizacji o chwytliwej nazwie. Myślę oczywiście o Trójmorzu. Leżąc w strefie zgniotu między starą Unią, zdominowaną przez Niemcy, a Rosją, chciałyby obronić się przed zagrożeniem militarnym i zachować własną tożsamość. Mogłyby stanowić trzeci ośrodek polityczny i gospodarczy w Europie. Musiałyby solidarnie współpracować i asertywnie porozpychać się w tym trudnym miejscu. Kraje te jednak mają różne tradycje i cele. Na północy leżą kraje skandynawskie, bałtyckie i Polska, czujące na karku oddech rosyjskiego niedźwiedzia. Na Bałkanach prawosławne kraje mają sympatie prorosyjskie. Historycznie to Rosja chroniła je przed imperium osmańskim. Bułgaria i Rumunia miały niegdyś niemieckich królów. W Europie Środkowej silne są tradycje monarchii naddunajskiej. Stąd inicjatywy współpracy, zwłaszcza prawicowych partii Austrii, Węgier, Słowacji i Serbii. Widzimy, że jedność we wszystkich tematach jest niemożliwa. Można niemniej współpracować z zainteresowanymi partnerami na określonych polach. Na pewno trzeba intensywnie współpracować militarnie na wschodniej flance. Sama dobra wola to mało. Chodzi o systemy automatycznej wymiany informacji, by wykrywanie zagrożeń i namierzanie celów nie były blokowane przez granice państwowe. Z innymi można rozwijać infrastrukturę. Dalszym tematem jest technika – mała Estonia to mistrz cyfryzacji. Trudno powiedzieć tu coś o Ukrainie.
Trójmorze z Ukrainą prezentuje się rzeczywiście majestatycznie. Jednak nie da się przewidzieć ani jej przyszłego losu, ani orientacji (geo)politycznej. Taki projekt jest fundamentalnie zależny od tego, kto z większych graczy go solidnie poprze, a kto będzie wkładał kij w szprychy. Oczywiste jest, że celem infrastruktury północ-południe jest uniezależnienie się od kierunku wschód-zachód. Z tego kierunku nadchodzą polecenia z centrali na wschodnie dzikie pola – jednym to odpowiada, innym nie. Kraje Trójmorza są biedniejsze i słabsze, łatwiej jest ich elity kupić albo zastraszyć. Jeżeli bowiem na trasie magistrali kolejowej odwrócimy rząd jednego państwa, projekt się zawali. Takie połączenia są strategiczne. Nord Stream miał gwarantować dostawy gazu na Zachód niezależnie od niepokojów w Europie Środkowej. Dawał więc Rosji wolną rękę w tym regionie. Z kolei CPK pozwoliłby na przerzucanie sprzętu niezależnie od nastrojów w Niemczech, tak by nie powtórzyła się sytuacja z 1920 r., gdy niemieccy dokerzy trzymali z sowietami. Wie o tym doskonale Putin, ale nie wie jedna strona polskiej klasy politycznej. Jedno z drugim może być zresztą powiązane.
Połajanki i interesy
.Warto zwrócić tu jeszcze uwagę na Węgry. Viktor Orbán, enfant terrible Unii Europejskiej, jest przykładem próby suwerennej, wielowektorowej polityki, często rozpatrywanej też w Polsce. Ale jakie są te inne wektory? Niezależność od amerykańskiej dominacji, neutralność w tym miejscu Europy obecnie oznacza de facto prorosyjskość. Budzi to niechęć (szczerą) Polski i (werbalną) Zachodu. Oznacza to milczące przyzwolenie na agresję (w tym zbrodnie wojenne) wobec sąsiada. Podobny problem ma Szwajcaria, która wolałaby robić interesy z wszystkimi i być akceptowana jako neutralny pośrednik w ewentualnych rozmowach pokojowych. Skądinąd „agent Putina” to prosta i praktyczna stygmatyzacja. Najbardziej drażniący jest brak subordynacji Orbána wobec zaleceń brukselskich, zwłaszcza dotyczących migracji i tradycyjnych wartości, kształtowania młodego pokolenia. Obrywa on za to mocno po głowie, ostatnio miał ostrą scysję z Ursulą von der Leyen. Mając prezydencję Unii, usłyszał od szefowej Zielonych: „Nie jest Pan tu mile widziany”, a jego wystąpienie, poruszające poważne problemy Unii, było zakłócane śpiewem „Bella ciao”. Czarna owca jest potrzebna, pozwala dyskusję zamienić w emocjonalne popisy oratorskie. Kiedyś wysłuchiwał tego premier Morawiecki – pamiętamy spektakularne: „Figę z makiem dostaniecie!” Biedronia, teraz kolej na Orbána. Oscyluje on między dobrowolnym wyjściem a wyrzuceniem z Unii. Jednak wciąż się nieźle trzyma. Może sobie na to pozwolić. Ma większość konstytucyjną i nie ma silnych, wrogich mediów. Zagadką są jego stosunki z możnymi w Unii. Wielu twierdzi, że mówi rzeczy, które Niemcy myślą, ale krępują się powiedzieć. Zagadkowa była też jego podróż na Ukrainę, do Rosji, Azerbejdżanu i USA. Czy podróżował w imieniu UE, Węgier, czy w swoim własnym? Co miał do przekazania, od kogo, do kogo? W ramach Unii prezydencja węgierska była odtąd bojkotowana, ale może to miało jakiś ukryty sens.
Połajanki nie mają wielkiego wpływu na interesy. Choć Niemcy należą do najostrzejszych krytyków, na Węgrzech samochody produkują Audi, Mercedes i BMW, swoje zakłady otwiera firma zbrojeniowa Rheinmetall. Wielkie są inwestycje firm azjatyckich, Węgry stają się potentatem w produkcji baterii. Orbán od dawna prowadzi swoją własną politykę, patrząc w stronę Rosji, Chin i Turcji (rozszerzone partnerstwo strategiczne).
Leżąc w centrum Europy, Węgry Orbána, choć o wiele mniejsze od Polski, próbują być partnerem i pośrednikiem między krajami o niekompatybilnych systemach, należącymi do nieprzyjaznych bloków. Jest to balansowanie na linie, zwłaszcza że Węgry wciąż są członkiem UE i NATO. Szczególnie bliskie kontakty z Rosją grożą uzależnieniem od rosyjskich surowców, a dalej politycznych nacisków. Mówi się, że gdyby współpraca z Brukselą była dla obu stron nie do wytrzymania, Węgry mogłyby się przeorientować na grupę BRICS. Brzmi to abstrakcyjnie, ale Zachód przestaje być centrum świata. Byłby to krok o wielkim geopolitycznym znaczeniu. Hunexit trudno jednak porównać z brexitem. Węgry są w innej sytuacji – nie mają wyjścia na ocean, nie mają światowej sieci partnerów i byłych kolonii, do tego węgierski nie jest językiem światowym. Przy takiej grze można dostać w głowę, z naszego punktu widzenia więc lepiej, gdy na próbę wystawiają ją inni. Ale przy korzystnych wiatrach i sprawnej nawigacji to oni mogą wygrać wielką nagrodę. Oczywistym warunkiem jest brak buntów na pokładzie.
Wojna
Coraz częściej w dyskusjach pojawia się temat wojny. Nikt jej nie chce, ale może to nie wystarczyć. Belgia była w obu wojnach światowych neutralna i w obu wojnach została najechana. Jej położenie predestynowało ją do przemarszu niemieckiej armii. Gdzie Polska leży, dobrze wiemy. Ma kluczowe znaczenie dla przemarszu wojsk z Rosji na Zachód lub odwrotnie. Rosjanie się takiego najazdu boją, woleliby więc sami kontrolować ten obszar. Każdy niezależny od nich kraj, położony w szerokim pasie za ich granicą, do tego należący do nieprzyjaznego sojuszu, traktują jako zagrożenie. Już rozszerzenie NATO o wschodnią flankę, w tym Polskę, uważają za akt agresji. Zgadza się z nimi wielu autorów zachodnich. Złe NATO podeszło ze swoją bronią pod granice zawsze pokojowej Rosji. To, że może narody Europy Środkowej same tej ochrony chciały, że chciały się wyrwać z kolonialnej zależności, zdefiniowanej przez Jałtę, w dyskursie Rosjan nie istnieje. Narody te nie są traktowane podmiotowo, mają siedzieć cicho i nie przeszkadzać. Stąd pojawiły się ostrzeżenia, że może dojść do nowej zimnej wojny, podczas gdy na Ukrainie od dawna trwa wojna gorąca. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zmierzam do tego, że tak jak w Polsce się mówi o Ukrainie „to nie nasza wojna”, na Zachodzie podobnie zostałaby potraktowana utrata (części) suwerenności przez Polskę, poprzez konflikt gorący lub dywersję. Widzieliśmy zachowanie Unii Europejskiej, którą podobno współtworzymy, podczas wojny hybrydowej Łukaszenki i wojny na Ukrainie. Ursula von der Leyen była w drugim przypadku chyba gotowa zachować się pragmatycznie i poluzować sankcje, ale grupa „jakobinów” zagroziła jej samej, gdyby zmiękła wobec Polski.
A Rosja ma wciąż poważne zamiary. Żądania wobec Zachodu sprzed inwazji na Ukrainę są aktualne, ostatnio nawet słychać o żądaniu korytarza lądowego do obwodu królewieckiego. Dlatego polityka „zamknijmy oczy, to nikt nas nie zauważy” jest błędna. Rosji nie trzeba drażnić, sama wybiera, kogo i kiedy zaatakuje. A Polska jest solą w oku Rosji. W końcu to Polacy w 1610 r. pod wodzą Żółkiewskiego na dwa lata zajęły Kreml, Rosjanie to do dzisiaj pamiętają.
Nie musi to być wojna gorąca. Podstawowy scenariusz sformułowany jest w liście carycy Katarzyny II do ministra Panina: dezorganizować państwo, skłócać wszystkich ze wszystkimi, korumpować, stworzyć wrogą wobec swojego narodu oligarchię, a „niedopasowywalnych szaleńców, nieuleczalnych fanatyków, nałogowych wichrzycieli i każdą inną wartościową jednostkę” wyeliminować. Dziś byśmy dodali sabotaże infrastruktury i wojnę propagandową. Polacy mają odczuć, że każda obrona suwerenności jest szkodliwym szaleństwem. A jeżeli tego nie zrozumieją, to jednak trzeba użyć siły. Gdy Rosja to uzna za konieczne, nie ma wtedy większych skrupułów. Potrafi zrównać z ziemią kraj swojego „bratniego ludu”. Potrafi też zaatakować kraj NATO. Przy próbie otrucia Siergieja Skripala w Salisbury w Wielkiej Brytanii rosyjscy agenci wysmarowali mocną trucizną wiele miejsc w mieście, wyrzucili też fiolkę nowiczoka do śmietnika za pubem. Całe miasto było postawione w stan alarmu.
Jeżeli tylko uznają, że Ameryka jest słaba i zajęta sobą lub że spójność NATO trzeszczy, mogą zrobić coś wobec Polski. I co wtedy? To trudny problem, bo w końcu chodzi tu o życie. O życie, które można stracić, ale które można też zaryzykować dla ocalenia czegoś większego. Problem jest etyczny, polega na tym, że role są rozdzielone nierówno. Kierownictwo decyduje, żołnierze walczą, społeczeństwo korzysta (w przypadku wygranej) lub traci. Stąd głosy: „Chcecie się bić, bijcie się sami”. Owszem, można powiedzieć, że nic nie jest warte jakiegokolwiek ryzyka. Ale oddanie wszystkiego każdemu za darmo to też nie jest rozwiązanie.
Piłsudski powiedział: „Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi”. Problem jest złożony, bo są różne stopnie zależności, różni też są dominatorzy. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi powinien (przy pewnej asertywności) być korzystny. Tego oczekiwaliśmy też od członkostwa w Unii Europejskiej – oddanie części suwerenności za korzyści z większej wspólnoty. Ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić rosyjskiej łagodnej i mądrej dominacji. Oznaczała ona również zawsze degradację cywilizacyjną. Rosja zaatakować militarnie nie musi, ale może. Dlatego dobrze mieć silną armię, ale oprócz sprzętu, trzeba jeszcze mieć ludzi gotowych go użyć, ryzykujących życiem. Ludzi dobrze przeszkolonych. Armia ma służyć do odstraszania, ale jeżeli wszyscy wiedzą, że nie odda ani jednego strzału, to odstraszanie nie działa. Zasygnalizowaliśmy tu problem, jest on wart szerszej dyskusji.
Co wiemy o politykach?
Jedną z motywacji tego artykułu są zbliżające się wybory w USA i rozważania, który kandydat byłby lepszy dla Polski. Co jednak o nich naprawdę wiemy? Trzeba sobie z tego zdawać sprawę, że ocena przyszłych działań polityka (partii, państwa) na podstawie wypowiedzi jest wysoce niedoskonała. Polityk jedno mówi, co innego naprawdę myśli, co innego chce zrobić, a jeszcze co innego naprawdę zrobi zmuszony warunkami zewnętrznymi. Słowa, myśli i zamiary mogą być zbliżone, ale sytuacja się zmienia, a naciski mogą być mocne. Amerykański kandydat na prezydenta może obiecywać intensywne zaangażowanie we wszystkich teatrach, ale może nie mieć do tego środków. Oddzielenie (decoupling) gospodarcze od Chin dobrze brzmi, ale jak to zrobić, gdy przemysł zardzewiał, nie kształci się kadry technicznej, a nikomu się nie chce zbyt intensywnie pracować. Podobnie wątpliwe są unijne plany strategicznej niezależności: przemysł do Chin, rolnictwo na Ukrainę, hodowla do Ameryki Południowej, energia z wiatru, obrona za droga, zasiłki dla całego świata, a centralnym tematem są aborcja i inkluzywna pisownia.
Do tego politycy wiele mówią, by zadowolić swoją aktualną widownię, podwyższyć słupki poparcia i przykryć sensacją prawdziwe problemy. Dlatego też warto się zastanowić, jakie są realne mechanizmy władzy – jaką rolę spełnia deep state, a jaką przemysł, korporacje cyfrowe i wojsko. No i ważne jest pytanie, na ile kraj (nawet wielki) naprawdę rządzi sobą sam, a na ile jest infiltrowany przez obce służby albo i własne – nieformalnie powiązanych pogrobowców starego systemu, którzy są częściej bardziej żywotni, niż można by się spodziewać.
Ile warte są płomienne deklaracje, przekonała się Polska podczas II wojny światowej. Gdy zmienił się układ sił i Sowieci byli niezbędni do pokonania Hitlera, Stalin dostał wszystko, co zechciał. Gorzej – to, że „wielkim partnerem na wschodzie” będzie Związek Sowiecki, wielcy gracze przeczuwali od początku. Czy były inne rozwiązania w takich kleszczach – nie wiem.
Wielkie mocarstwa lubią grać w równowagę europejską, kongres wiedeński, Święte Przymierze, Talleyranda i Metternicha. Jest w tym pewna logika – stabilność ma swoją wartość, a wojna, zwłaszcza chaos, jest katastrofą. Pisze o tym Robert Kaplan, który niegdyś wierzył, że należy usunąć złego Saddama, ale gdy zobaczył późniejszą wojnę wszystkich ze wszystkimi, zmienił zdanie.
Gdy próbujemy oceniać kraje (Niemcy zrobią to, Ameryka zrobi tamto), musimy pamiętać, że społeczeństwo wielu z nich jest wewnętrznie rozdarte, mniej więcej pół na pół. Grupy te dzieli silna niechęć, przechodząca w nienawiść. Zwłaszcza dotychczasowy „liberalny” mainstream gardzi drugą grupą („prawicowymi populistami”), dopuszczając ich biologiczne istnienie, ale chcąc odmówić im praw politycznych. Ich partie są demonizowane, otaczane kordonem sanitarnym, najlepiej by było je zdelegalizować, a zwolenników reedukować. Rosną jednak w siłę, ponieważ populus ma wciąż prawo głosu i coraz lepiej rozumie swoją sytuację. Nieco górnolotnie zacytujmy słowa Emmanuela Sieyèsa ze stycznia 1789 r.: „1. Czym jest stan trzeci? – Wszystkim. 2. Czym był dotychczas w ustroju politycznym? – Niczym. 3. Czego żąda? – Ażeby stał się czymś”. Liberalne elity są z populusem na kursie kolizyjnym, mam nadzieję, że nie pójdą w ruch gilotyny. Dlatego też, gdy mówimy o polityce krajów, musimy wiedzieć, o kim mówimy. Polska na przykład do wyborów w 2023 r. była głównym hamulcowym integracji europejskiej, obecnie zmieniła kurs o 180 stopni.
Wszystko to powoduje, że szczegółowe przewidywania są bardzo zawodne. Powtarzam: trzeba wiedzieć, czego się chce, i liczyć głównie na siebie.
Make Poland Great/Small Again
Na ogół unikamy tu bieżącej polityki, zachodzą jednak pewne trendy, których nie można pominąć. Od chwili przejęcia władzy rząd Donalda Tuska zajął się „sprzątaniem po PiS-ie”. W zasadzie jest to w porządku, bo z czasem bojownicy zmieniają się w tłuste koty. Mao Zedong wysyłał na starych działaczy zastępy hunwejbinów, dziś nie działamy tak ostro. Nie chcę tu analizować kontrowersyjnych metod przejmowania instytucji. Problem w tym, że poza przeprowadzaniem czystek rząd zajmuje się głównie redukcją rozbujałych ambicji (Make Poland Small Again) i zatrzymywaniem strategicznych inwestycji, z Centralnym Portem Komunikacyjnym na czele. Czasem odbywa się to otwartą decyzją, a czasem takim sypaniem piachu w tryby, aby projekt sam się zatrzymał, a rozczarowany zespół się rozszedł po kraju i świecie. Ale jest jeszcze coś innego. Codziennie słyszymy o „aferach”, nakazach aresztowania, pozbawianiem immunitetów i ich naruszaniu, wkraczaniem nad ranem do mieszkania z rozwalaniem zamków. Przewiny, to czasem tylko zbyt samodzielne decyzje, zwłaszcza dotyczące wydatków.
Wszystko, czego inkwizytor nie rozumie lub nie chce zrozumieć, przedstawiane jest jako złodziejstwo. Nawet obcięcie uniwersytetom funduszy na badania przedstawiane jest jako sukces – nie będą kradli! Nierobienie niczego jest o wiele bezpieczniejsze. Władza z dumą komunikuje, ilu jednym dekretem zwolniła. Bo kto podjął pracę w ostatnich ośmiu latach (sporo czasu, prawda?) jest wrogiem klasowym. Rozbija się w ten sposób zgrane zespoły w połowie projektu. Zgodnie z prawami natury nie jest możliwe znalezienie natychmiast w tej liczbie kompetentnych fachowców (apolitycznych oczywiście), dobrze wprowadzonych w zagadnienia. Nikt zresztą tego nie chce, spółki skarbu państwa traktowane są jak łup. Trwa to już prawie rok. Daje to atmosferę (zachowując proporcje) jak za Stalina. Przypomina to Armię Czerwoną po czystkach roku 1937, po rozstrzelaniu Tuchaczewskiego i innych. Każdy się boi, podjęcie decyzji grozi wyjazdem na Kołymę. A potem przychodzi operacja Barbarossa. Obecnie takie „sprawdzam” to była powódź. Wyszło na jaw wiele decyzji podejmowanych ze względów ideologicznych i pod naciskiem, również z zewnątrz. Myślę tu o zatrzymaniu budowy zbiorników retencyjnych, ale pewnie dałoby się znaleźć wiele takich spraw. Jedną z przyczyn jest obsadzenie stanowisk według klucza partyjnego. Każdy koalicjant musi coś dostać, a jest ich wielu. Sytuacja powodziowa była napięta, premier nawoływał do omijania biurokracji i podejmowania odważnych decyzji. Po tym, co widzieliśmy w ostatnich miesiącach, tylko męczennik i samobójca by posłuchał. Odbudowa morale kadr zajmie długo, pod warunkiem że się w ogóle kiedyś zacznie.
Zaszła ostatnio cała seria dziwnych przypadków bezsensownej destrukcji. Nie da się ich wytłumaczyć „sprzątaniem po poprzedniej ekipie”. Kogoś najwyraźniej drażni Polska. Również niektórzy, widząc instytucje odnoszące sukces, traktują je jako smaczny łup dla swoich pociotków, którzy wyssą z nich soki i przejdą na inne odpowiedzialne stanowisko. Ludzie, którzy nie są w stanie odróżnić instytutu naukowego od kurzej fermy. Skąd taka destrukcja? Ale pomyślmy, dlaczego barbarzyńcy niszczyli rzymskie świątynie i rozbijali marmurowe rzeźby? Bo mogli. W ten sposób da się zaznaczyć swoją dominację. Przypatrzmy się niektórym takim faktom.
W sztandarowej placówce, Muzeum Historii Polski, odwołano jego twórcę, Roberta Kostrę, zastąpił go Marcin Napiórkowski, młody człowiek o ojkofobicznych skłonnościach, autor książki zwalczającej (turbo)patriotyzm. Pewnie stosując się do zachodnich mód, od stuleci skolonizowany kraj będzie dekolonizować swoją historię, może też walczyć ze swym „białym przywilejem”. Narracja będzie więc mniej nacjonalistyczna i nie tak jednostronna. A przecież krytyczną narrację, np. o polskim antysemityzmie, doskonale zapewniają inni – czy trzeba ją dodatkowo promować za polskie pieniądze?
Na festiwalu w Gdyni nagrodzony został skompromitowany film Zielona granica, prezentujący łukaszenkowską wersję „kryzysu migracyjnego”, czyli wojny hybrydowej w przededniu rosyjskiej agresji na Ukrainę. Obraz Polaków (oprócz szlachetnych wielkomiejskich elit) przypomina w nim pewien nazistowski film z roku 1941 o strasznych Polakach gnębiących Niemców. Wydawało się, że już wszyscy oświadczyli, że może i widzieli, ale nie klaskali. Ale jednak… Ojkofobowie nie odpuszczają. Również prezydent ma stanąć przed sądem za użycie wobec nich historycznego zwrotu „tylko świnie siedzą w kinie”. Podobno „obraził tym Polaków”. Wszystkich? Mnie nie.
W NASK (Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej) chaosem organizacyjnym zarżnięta została grupa mająca się zajmować komputerami kwantowymi. Ostatnio w IDEAS NCBR, centrum badawczym sztucznej inteligencji, rada nadzorcza nie przedłużyła kadencji prezesowi i twórcy tej instytucji Piotrowi Sankowskiemu. Instytut miał doskonałe kontakty zagraniczne, w tym wśród naukowców polskiego pochodzenia, którzy wierzyli, że Polska ma przyszłość jako ośrodek nauki. Rada Naukowa, z pracownikami Oksfordu, MIT czy Columbii, zrezygnowała już w komplecie. Mocny cios w reputację Polski z nauką zarządzaną przez aparatczyków. Kto zaryzykuje kontakt z takim krajem?
Jednak brutalna i głupia akcja budzi reakcję. Wielu naukowców, niezależnie od opcji politycznej, zaprotestowało przeciw tej decyzji. Niektórzy musieli wychylić głowę ze swej bańki. Czy skłoni ich to do głębszej refleksji? Nie wiem. Ale może są to zaczątki obywatelskiej postawy. Bezrefleksyjne „robienie na złość PiS-owi” szkodzi Polakom i niszczy przyszłość ich dzieci. Dobrym sygnałem jest zachowanie wielu ludzi podczas ostatniej powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i okolicy. Ostrzeżenia przyszły za późno, organizacja szwankowała, jednak wielu zwykłych ludzi spontanicznie zabrało się do roboty i pomocy. Pospolite ruszenie – na tym się Polska trzyma od kilku wieków. Było to prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, nie działacze, programowani z zewnątrz aktywiści na obcych grantach, lecz zwykli ludzie, pomagający takim jak oni.
.Ale to wszystko mało. To skandal, że silny kraj w środku Europy w XXI wieku musi się rozwijać dzięki partyzantce. Owszem, można inicjatywy prowadzić skromnie i dyskretnie, aby się przemknęły pod rządowymi radarami. Potrzeba jednak ambitnych inwestycji i silnych narodowych czempionów, działających odważnie na światowym rynku. Samymi aresztami się ludzi nie nakarmi. Ale przecież o tym od dawna wiemy, nieprawdaż?
Lecz marnowanie wysiłku to też nasza narodowa specjalność – a przynajmniej tych, którzy nami rządzą. W filmie Indiana Jones. Poszukiwacze zaginionej Arki jest scena, w której arabski wojownik wymachuje na wszystkie strony potężnym mieczem, robiąc przy tym groźne miny. Indiana Jones wyciąga rewolwer, strzela, Arab pada. Koniec historii. Oby nasze próby zbudowania silnej Polski, żeglującej po wzburzonych wodach geopolityki nie skończyły się w ten sposób.
A że trudno? Łatwo nie było nigdy.