Unijna Wojna Peloponeska. Kronikarski zapis po pierwszej bitwie brukselskiej
Jeżeli cała dyskusja jest skupiona na drobnych targach i stosunkach wewnętrznych, to Unia przypomina statek, gdzie marynarze buntują się przeciw bosmanowi, ten intryguje przeciw kapitanowi, a zapomniano o nawigacji i sterze – pisze Jan ŚLIWA
Po pokonaniu Persji i usunięciu zewnętrznego wroga, między greckimi polis doszło do sporu o hegemonię. Dotychczasowemu hegemonowi, Atenom, rzuciła wyzwanie Sparta. Doszło do wieloletniej wojny, która przeszła do historii jako Wojna Peloponeska. Opisał ją Tukidydes, za którym sytuację zmuszającą rywali do starcia nazywamy pułapką Tukidydesa. Wojnę wygrała Sparta, lecz miasta greckie były na tyle wyniszczone, że łatwo uległy później dominacji macedońskiej.
Czy podobną sytuację mamy dziś w Europie? Po pierwsze, dotychczasowy hegemon nie prowadził innych krajów do zwycięstwa nad Persją, tylko sam był pokonaną Persją. Ale to było dawno. Po drugie, nikt chyba nie aspiruje do przejęcia dominacji, tym niemniej hegemon chciałby potęgę centrum wzmocnić, wobec czego wielu chciałoby ją osłabić.
Na razie opadł kurz po pierwszej bitwie brukselskiej, lecz to raczej rozejm niż pokój.
Gdy ogląda się media niemieckie, widać narastający spór. Kanclerz Merkel zaakceptowała kandydaturę Ursuli von der Leyen na stanowisko przewodniczącej Komisji Europejskiej w imieniu swoim i partii, lecz nie rządzącej koalicji. Wobec tego wstrzymała się od głosu i po raz drugi kandydat na ważne stanowisko nie uzyskał poparcia własnego rządu. Socjaldemokraci są wściekli i mają zamiar głosować przeciwko, Zieloni wciąż myślą, trochę zależy od oferty. Decydujące mogłyby być głosy „prawicowych populistów”, ale przejść dzięki nim to dla wielu dyshonor. Ursula von der Leyen jest krytykowana za to, że nie dała sobie rady z Bundeswehrą, otaczała się drogimi ekspertami, ciążą na niej zarzuty i komisje śledcze. Wobec tego przy głosowaniu można oczekiwać totalnego chaosu i wyskoczenia kolejnego królika z kapelusza ewentualnie bramki ze spalonego w 94 minucie.
Sami Niemcy mocno krytykują odstąpienie od koncepcji Spitzenkandidata. Formalnie powinien stanowisko otrzymać kandydat zwycięskiej partii, czyli Martin Weber. Został on ponoć zablokowany przez egzotyczny sojusz Macron – Orban – Sanchez. Wówczas zaczęło się zamieszanie. Timmermans był „no go” dla grupy V4 i Włoch. Z kolei Niemcy uważają, że te kraje same są „no go”, a Timmermans jest nieustraszonym obrońcą demokracji, młotem na dyktatorów. Wobec tego nastąpiły negocjacje zakulisowe w starym stylu, negocjujące rządy mają legitymację od swoich narodów. Do tego system Spitzenkandidatów ma sporo mankamentów. De facto szanse na zwycięstwo miały dwie frakcje, a ich kandydaci zostali wybrani przez wąskie gremia, Timmermans nawet bez kontrkandydata. W końcu, przynajmniej w Polsce, obywatele głosowali według preferencji krajowych, a nie na Webera lub Timmermansa, zwłaszcza że reprezentowali oni stronnictwa marginalne.
Cały system wyboru jest w ogóle dość specyficzny. W Ameryce po zamknięciu ostatnich lokali w Pensylwanii wiadomo było, że prezydentem został Donald Trump. W Europie po głosowaniu negocjuje się algorytm co bardziej przypomina dwór sułtana niż dojrzałą demokrację. W Unii mającej 500 milionów mieszkańców obracamy się latami wokół tych samych kilku nazwisk.
Czemu wysunięto kandydaturę Timmermansa, najbardziej niezdolnego do kompromisu kandydata? Domyślam się, że Timmermans by chętnie poprowadził – jak Cezar Wercyngetoryksa – Orbana i Kaczyńskiego skutych w łańcuchy pod łukiem triumfalnym, ale to w końcu jego prywatny problem, mówimy o przewodzeniu jednej z potęg światowych przez pięć lat.
Pięć decydujących lat. Narasta konflikt między Ameryką a Chinami i Europa może być ważnym graczem lub statystą i czekać tylko na zwycięzcę. Dlatego prowadzenie w tej sytuacji wojny o dominację jest aberracją. Oczywiście może dla elit brukselskich umocnienie pozycji wewnątrz unii jest centralnym problemem, byłyby jednak w tym przypadku dla państw członkowskich mało użyteczne, a wręcz szkodliwe. Bo równie ważne, jak to, co się mówi, jest to, czego się nie mówi. A nie słyszę nic o strategii stawienia czoła prawdziwym problemom. Bo z kim mamy do czynienia? Chiny procentowo wydają więcej na badania, kształcą procentowo więcej studentów w naukach ścisłych, a w liczbach absolutnych przewaga jest przygniatająca. Program „Made in China 2025” ma zmodernizować procesy produkcyjne, w 2030 chcą zostać numerem 1 w sztucznej inteligencji. W naczelnych władzach Partii Komunistycznej wielu ma wykształcenie techniczne i ekonomiczne. Twierdzą, że w Komitecie Centralnym jest większa rotacja, niż w Senacie USA. Pomijając metody doboru, daje to rozsądną merytokrację. Dziś Unia rozsiada się na fotelu, a Chiny ślą sondę na odwrotnej stronie Księżyca.
W świadectwie pracy można akcentując pewne cechy zaznaczyć brak innych, nie pisząc tego wprost. Na przykład, gdy w świadectwie strategicznego planisty jest podkreślone „zawsze punktualnie przychodził do pracy”, oznacza to, że nie wykonywał swoich istotnych zadań. Podobnie, jeżeli cała dyskusja jest skupiona na drobnych targach i stosunkach wewnętrznych, to Unia przypomina statek, gdzie marynarze buntują się przeciw bosmanowi, ten intryguje przeciw kapitanowi, a zapomniano o nawigacji i sterze. Nie chcę być apologetą Chin ani przedstawiać ich jako wzór do kopiowania, chcę jednak wskazać, w jaką stronę idzie świat i jak szybko. Nie lubię też grać w przegrywającej – na własne życzenie – drużynie. Do tego antypopuliści chcą zachować wszystko tak jak było i przez to nie dość, że sami powielają zgrane schematy, to jeszcze chcieliby innym uniemożliwić spróbowanie nowych rozwiązań. Potrzebni by byli nowi ludzie o szerokim spojrzeniu, chcący we współpracy i dla wspólnego dobra przekształcić Unię w lekki, dynamiczny i elastyczny organizm, zdolny do walki o miejsce w czołówce.
.Miejcież wy odwagę Kolumba! – chciałoby się zawołać. Albo pozwólcie przynajmniej na to innym. Jednak wśród „liczących ziarnka groszku” (Erbsenzähler), budujących mniejsze i większe koalicje w oparciu o wymianę przysług, takich ludzi nie widzę.
Jan Śliwa