
Aktualność katyńskiego kłamstwa
Zachodowi często zdarza się nie doceniać wyrafinowania sowiecko-rosyjskiego systemu dezinformacji. Katyń przypomina nam o ciągłości metod stosowanych przez NKWD, KGB i FSB – pisze Jane ROGOYSKA
.Odkrycie przez nazistów masowych grobów z ciałami polskich oficerów w Lesie Katyńskim pod Smoleńskiem było jedną z najbardziej dramatycznych chwil w historii II wojny światowej, która miała jeszcze pokazać swoje najgorsze oblicze. Goebbels skwapliwie ogłosił tę wiadomość całemu światu, zapraszając międzynarodowych dziennikarzy, alianckich jeńców wojennych, lekarzy i przedstawicieli Polskiego Czerwonego Krzyża, aby na własne oczy zobaczyli, do czego zdolni są „bolszewiccy zwyrodnialcy”. Oburzony Stalin wszystkiemu zaprzeczył, oznajmiając, iż mordu dokonało nie NKWD, jak twierdził Goebbels, ale naziści, i to nie w roku 1940, ale 1941, kiedy Smoleńsk znajdował się już pod kontrolą Niemiec.
Rozgorzał zażarty publiczny spór, podczas którego Wielka Brytania i Stany Zjednoczony stanęły przed dylematem nie do pozazdroszczenia: ich największy wróg oskarżał o potworną zbrodnię bardzo potrzebnego sojusznika, choć obdarzanego małym zaufaniem. Sojusznik natomiast oskarżał o to samo wspólnego wroga. W środku znajdowała się bezsilna Polska ze swoim głośnym i bardzo niewygodnym wołaniem o sprawiedliwość.
Pomordowani jeńcy należeli do elity polskiego społeczeństwa, a ich strata oznaczała unicestwienie całego pokolenia myślicieli, polityków, żołnierzy i artystów. Wymowa tej zagłady jest wystarczająco mocna i zatrważająca. Jednak w kontekście brutalnych standardów XX w. zamordowanie 22 tys. ludzi (całkowita znana dzisiaj liczba jeńców zastrzelonych na podstawie rozkazu Berii z 5 marca 1940 r.) to kropla w morzu okrucieństw. Tym, co wyróżnia zbrodnię katyńską na tle innych, podobnie nikczemnych mordów, i co sprawia, że jest ona aktualna również dzisiaj, jest towarzyszące jej kłamstwo. Przez blisko pięćdziesiąt lat Sowieci podtrzymywali fikcję, zgodnie z którą Katyń był zbrodnią nazistowską, a fałsz ten nie spotykał się ze sprzeciwem rządów zachodnich, które nie chciały drażnić potężnego wojennego sojusznika i późniejszego zimnowojennego antagonisty.
Początki oszustwa sięgają marca 1940 r., kiedy to wśród jeńców przetrzymywanych w trzech zarządzanych przez NKWD obozach – Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie – świadomie rozpuszczono pogłoski o rychłym zwolnieniu do domu. Podstęp zadziałał tak dobrze, że ci, którzy przeżyli, byli długo przekonani, że „zostali pozostawieni sami sobie”. Kolejną odsłoną kłamstwa była seria interwencji podejmowanych w celu uciszenia lub zastraszenia ludzi poruszających temat Katynia, gdy NKWD (a później KGB, UB i SB) pracowało niestrudzenie, aby nagiąć fakty do swoich potrzeb. Podkładano dokumenty przy ciałach pomordowanych, niszczono akta, dyskredytowano świadków, aranżowano „wypadki” w europejskich stolicach i popełniano kolejne morderstwa.
Przed rokiem 1943 rząd polski podejmował przez długi czas wysiłki, aby odnaleźć zaginionych jeńców niedających znaków życia od chwili, kiedy radośnie opuścili obozy w kwietniu i maju 1940 r. Kiedy nazistowska inwazja na Związek Radziecki w czerwcu 1941 r. zmieniła Stalina z wroga w sojusznika, Polakom pozwolono sformować własne siły zbrojne na sowieckich terenach. Pierwszym i naturalnym krokiem w tym kierunku było zebranie oficerów, którzy mogliby taką armię poprowadzić. Władze polskie wiedziały, że około 8 tys. najbardziej doświadczonych oficerów dostało się do sowieckiej niewoli we wrześniu 1939 r. Spodziewano się zatem, że wraz z uwolnieniem polskich jeńców i zesłańców z sowieckiej niewoli oficerowie ci wkrótce się odnajdą. Mimo to pośród tysięcy obdartych, ledwo żywych z głodu Polaków docierających codziennie do punktów zbiórek na południu Związku Radzieckiego od września 1939 r. z brakujących 8 tys. oficerów znalazło się zaledwie kilkuset.
Jesienią 1941 r. prof. Stanisław Kot, ambasador Polski w ZSRR, odbył kilka spotkań poświęconych tematowi zaginionych oficerów ze swoim sowieckim odpowiednikiem Andriejem Wyszynskim, wicekomisarzem spraw zagranicznych (i byłym prokuratorem państwowym podczas Wielkiego Terroru). Pomimo pozorów dobrej woli i powtarzanych przez stronę sowiecką zapewnień o chęci pomocy władzom Polski Kot był coraz bardziej poirytowany słabymi i coraz mniej przekonującymi wymówkami, którymi Wyszynski i jego przełożony Mołotow próbowali go zbyć („Po prostu nie mamy żadnych informacji”).
Zupełna cisza wokół losu zaginionych jeńców zrodziła kilka teorii. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem było to, że wysłano ich do jakiegoś odległego rejonu Związku Radzieckiego, skąd nie udało im się jeszcze dotrzeć na południe. Za prawdziwością tej tezy przemawiały pojawiające się doniesienia o polskich oficerach widzianych rzekomo na arktycznym archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Według innych plotek polscy jeńcy mieli pracować w gułagach na Kołymie, gdzie znajdowała się największa sieć sowieckich obozów. Odległe położenie tych regionów mogło tłumaczyć brak jakichkolwiek wieści.
W obliczu niepowodzenia wysiłków dyplomatycznych generał Anders postanowił podjąć swoje własne śledztwo. Zadanie to powierzył malarzowi Józefowi Czapskiemu, byłemu więźniowi obozu w Starobielsku, gdzie przetrzymywano wielu zaginionych oficerów. Czapski wyruszył w swoją podróż z początkiem roku 1942, wyposażony w listy polecające od generałów Andersa i Sikorskiego do generała Żukowa i majora Rajchmana, które jak naiwnie wierzył, miały mu zapewnić natychmiastowy dostęp do osób na szczycie NKWD.
Opowieść Czapskiego o jego podróży w głąb korytarzy władzy NKWD jest godna Franza Kafki. Czapski był człowiekiem o wyjątkowym charakterze, być może aż nazbyt idealistycznym, jak na powierzoną mu misję. Swoją własną dobroć często widział w innych i nigdy nie ustawał w próbach nawiązania ciepłych relacji z wierchuszką NKWD, której przedstawiciele odprawiali go z niczym. Całymi tygodniami chodził od jednego do drugiego biura NKWD w Oranienburgu, Kujbyszewie czy Moskwie.
Odpowiedź, którą w końcu otrzymał, była tak samo pozbawiona treści jak wszystkie pozostałe: „Niestety nie znam dobrze tej sprawy, więc nie mogę przekazać informacji, na których panu zależy” (słowa majora Rajchmana, człowieka odpowiedzialnego za polskich jeńców wojennych w chwili dokonania mordu). Zamykając grzecznie, ale i zdecydowanie każde drzwi, które polski oficer próbował otworzyć, NKWD dawało pokaz mistrzowskiej sztuki uników. Coraz bardziej nerwowe prośby Czapskiego spotykały się z uprzejmym zakłopotaniem, po czym był on odsyłany z powrotem do Taszkientu w wagonie pierwszej klasy razem z torbą wypchaną przekazanymi przez NKWD dobrami: kiełbasą, chlebem, dżemem i winem.
Pomimo swojej niemal powszechnej wrogości w stosunku do bolszewików Polacy w 1941 r. nie zdawali sobie jeszcze w pełni sprawy ani z brutalności systemu, który zrodził Stalina i Berię, ani z zaawansowanych metod dezinformacji stosowanych przez NKWD. Tylko generał Anders, człowiek, który spędził większość wojny jako więzień Łubianki i znał Rosję od podszewki, miał odwagę pomyśleć o tym, co wydawało się niewiarygodne. Kiedy Czapski powrócił ze swojej bezowocnej podróży, Andres wysłuchał uważnie jego relacji. „Siedząc przy biurku, nie patrzył na mnie, ale na okno. Nie chciał zniechęcać mnie do kontynuowania śledztwa, ale nie chciał również ukrywać przede mną tego, co uważał za prawdę. Zobaczyłem cień wahania na jego twarzy. »Wiesz – powiedział po chwili, jakby mówił do siebie – myślę o nich wszystkich jak o towarzyszach, przyjaciołach, których straciłbym w bitwie«”.
Jednak nawet Anders nie podejrzewał całej przerażającej prawdy.
Zanim jeszcze naziści odkryli groby w lesie katyńskim, rząd polski na uchodźstwie zebrał wystarczająco dużo dowodów, aby nie mieć wątpliwości, że w tym przypadku mówią prawdę. Przedstawiciele rządu wiedzieli również, że ciała w Katyniu to ciała jeńców przetrzymywanych tylko w Kozielsku. Los jeńców z pozostałych dwóch obozów NKWD – Starobielska i Ostaszkowa – pozostał nieznany aż do roku 1990.
Wiele osób, które odegrały rolę w staraniach o ujawnienie prawdy na temat Katynia, zapłaciło za to wysoką cenę. Stojąc przed groźbą prześladowań lub aresztowania w powojennej Polsce, większość ocalałych spędziła resztę życia na emigracji na Zachodzie, głównie w Wielkiej Brytanii. Śledczy z ramienia Czerwonego Krzyża i inni uczestnicy ekshumacji katyńskich w roku 1943 byli również zmuszeni do opuszczenia Polski pod koniec wojny. Przebywając na uchodźstwie, ludzie ci nadal dokumentowali to, czego byli świadkami, pieczołowicie gromadząc dowody mające przekonać obojętny świat do prawdziwej wersji wydarzeń w Katyniu. W Polsce natomiast, gdzie Katyń był tematem tabu, rodziny ofiar nigdy nie ustały w dochodzeniu sprawiedliwości.
Pewnego dnia wszystkie te dowody okazały się niezwykle ważnym uzupełnieniem sowieckich dokumentów ujawnionych po roku 1990 dzięki upartym staraniom kilku rosyjskich badaczy. Opublikowane akta stanowią ostateczny i niepodważalny dowód odpowiedzialności Stalina za Katyń.
.Zachodowi często zdarza się nie doceniać wyrafinowania sowiecko-rosyjskiego systemu dezinformacji. Ukraińcy takich złudzeń nie mają. Wiedzą, że Putin toczy wojnę nie tylko z narodem ukraińskim, ale także z jego kulturą i historią, w tym historią współdzieloną z Rosją. Aby wygrać tę wojnę, potrzeba dowodów – dokumentów, zapisów, relacji, fotografii, nagrań wideo – popartych dogłębną, spokojną analizą.
Archiwiści, bibliotekarze, badacze czy nauczyciele nie zajmują poczytnego miejsca w panteonie historii. Nie szukają sławy i nie czerpią wielkich finansowych korzyści z wykonywanej pracy. Katyń przypomina nam nie tylko o ciągłości metod stosowanych przez NKWD, KGB i FSB, ale również o tym, w jak dużym stopniu świadczenie o prawdzie, zbieranie dowodów i dokumentowanie faktów zależy od poszczególnych ludzi i instytucji.
Jane Rogoyska