
Tadeusz i głód rozmowy
„Pan Tadeusz”, „Głód” czy „Rozmowy w katedrze” nie stanowiły kwestii zaspokojenia wiedzy dotyczącej historii czy tym bardziej podporządkowania się obowiązkowi przeczytania wskazanych przez szkołę lektur. Dla mnie czytanie zawsze było spojrzeniem na uchylone drzwi, wyjściem na klatkę schodową, ścieżkę co przed domem, drogą czy szlakiem niebieskim wiodącym gdzie wzrok nie sięga – pisze Jarosław KORDZIŃSKI
Na początek refleksja. Kiedy zacząłem się zastanawiać nad książkami, które w jakiś sposób wpłynęły na moje życie, najpierw, w sposób oczywisty, przypomniałem sobie kilka pozycji, które wywarły na mnie wrażenie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, później jednak, coraz bardziej zaczęły się we mnie układać obrazy, refleksje oraz wrażenia, towarzyszące mi w gruncie rzeczy przez całe życie. Jedno z nich to półmrok salonu w domu Mojej Babci, w którym obok olbrzymiego stołu (po rozstawieniu mogącego przyjąć trzydzieści dwoje gości) oraz naturalnego w jego okolicy kredensu (dziś służącego Zgromadzeniu Sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie poczętej) znajdowała się wielka szafa wypełniona książkami i niewielka sofa zachęcająca do spokojnego czytania.
To była końcówka 1967 roku. Jeden jedyny raz kiedy Święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy w domu Mojej Babci. Świętowaliśmy wspólnie z bratem Mojej Babci i jego żoną. Wujek Mietek. Przyszedł do mnie cichaczem, kiedy siedziałem pochylony nad szkolną lekturą próbując zrozumieć zawiłe koligacje rodziny Horeszków i Sopliców oraz powodów i skutków ich sporu. Wujek spytał co czytał i czy mi się podoba. Kiedy odpowiedziałem, że „Pana Tadeusza” i że w gruncie rzeczy nie bardzo, zaczął opowiadać o swoich lekturach oraz o związanych z nimi doświadczeniami. Zaczął od książek swojego serdecznego przyjaciela Arkadego Fiedlera- najpierw tych związanych z przygodami, później tych opisujących heroiczne losy dywizjonu 303. Później zaczął opowiadać o swoim ojcu, wielkim miłośniku książek, a w szczególności literatury polskiej, zwłaszcza Juliusza Słowackiego i właśnie „Pana Tadeusza”. Mój pradziadek – kupiec, bankier i kamienicznik z małego wielkopolskiego miasteczka. Ojciec Babci – płomiennej recytatorki poezji polskiej podczas spotkań patriotycznych, nauczycielki chłopskich dzieci rodem z ABC Orzeszkowej i tajnej kolporterki polskich książek w okresie zaborów. Taka też była moja mama, którą pamiętam głównie, jako osobę czytającą książki. Z którą też wiele o książkach rozmawiałem.
Kiedy czytałem drugi raz Pana Tadeusza wydawał mi się bliższy. W mniejszym stopniu fascynowały mnie historie rodzinne, w większym szeroki kontekst zdarzeń, a w jeszcze większym opisy przyrody. Jestem bowiem nietypowym czytelnikiem, który poświęca tyle samo uwagi dialogom, co opisom. Ba, któremu te opisy dają dużo więcej. Pewnie dlatego tak bardzo spodobało mi się „Błogosławieństwo ziemi” Knuta Hamsuna. Szeroki obraz norweskich fiordów i uwikłania w ludzkie relacje determinowane właśnie przez los jaki wywierał na nich świat, w którym się kształtowały. Jednak nie ta książka była tą drugą, która wywarła na mnie olbrzymie wrażanie. Był nią inny tekst tego samego autora a mianowicie „Głód”. Musiałem mieć wtedy już około siedemnastu lat. Książkę polecił mi kolega, którego rekomendacje literackie zdecydowały w znacznym stopniu o wyborze moich lektur w drugiej połowie ogólniaka. „Głód” stał się dla nas biblią. Historia człowieka szarpanego przez konsekwencje nałogu, dylemat niezrealizowanej potrzeby tworzenia, dramat osamotnienia. Każdy z tych aspektów doskonale mieścił się naszych osobistych doświadczeniach. Każdy się z opisywaną w „Głodzie” historią w jakiś sposób utożsamiał. Dziewczyny się z nas śmiały, bo każdy z nas, (a byliśmy wtedy początkującymi kandydatami do literackiej nagrody Nobla) napisał swoje opowiadanie żywcem zerżnięte z opisów Hamsuna. A my po prostu poczuliśmy wtedy prawdziwy głód być autonomicznymi, decydującymi o swoim losie jednostkami. Stawaliśmy się w jakimś sensie świadomi możliwości bólu, jaki niesie za sobą dorosłość.
Jednym z jej aspektów musiał być bunt. Bunt, który doskonale wpisał się w trzecią książkę, która zdecydowała w znacznym stopniu o moim życiu – to „Rozmowa w katedrze” Mario Vargasa Llosy. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron zupełnie nie rozumiałem o co w niej chodzi i czym bardziej nie rozumiałem tym większą czułem potrzebę, by ją czytać. Po raz pierwszy zetknąłem się z równoległą narracją. Po raz pierwszy też dowiedziałem się, że rewolucja to nie zwycięskie wymachiwanie czerwonym sztandarem i błogi uśmiech na twarzy osoby zabitej za socjalizm, ale że to bunt. Prawdziwy bunt i równie prawdziwa, bezwzględna praca nad jego uniemożliwieniem realizowana przez przedstawicieli władzy. I fakt, że świat można kształtować poprzez czytanie niebanalnych tekstów. I że dzikość oraz determinacja w drodze do celu nie tylko jest możliwa, ale wręcz obowiązkowa.
.Kim bym był, gdybym nie przeczytał tamtych trzech książek. Na pewno osobą, która nie przeczytałaby kilku tysięcy innych. Czytanie „Pana Tadeusza”, „Głodu” czy „Rozmowy w katedrze” nie stanowiły bowiem kwestii zaspokojenia wiedzy dotyczącej wybranych historii czy tym bardziej podporządkowania się obowiązkowi przeczytania wskazanych przez szkołę lektur. Dla mnie czytanie zawsze było spojrzeniem na uchylone drzwi, wyjściem na klatkę schodową, ścieżkę co przed domem, drogą czy szlakiem niebieskim wiodącym gdzie wzrok nie sięga. Choć pewnie to ostatnie w najmniejszym stopniu. Dla mnie literatura, czytanie jest czymś niezwykle realnym. Czymś, co pozwala mi byś w miejscach i żyć życiem osób, których bez książek nie mógłbym nigdy doświadczyć. Dzięki nim i ja nie umrę cały – jestem częścią wszechświatowej interpretacji tekstów, których doświadczyłem i przeżyłem samym, sobą. Świadectwem, że warto.
Jarosław Kordziński