Elżbieta OLECHOWSKA: Nieprzetłumaczalność. Książki, które trzeba przeczytać samemu

Nieprzetłumaczalność. Książki, które trzeba przeczytać samemu

Photo of Elżbieta OLECHOWSKA

Elżbieta OLECHOWSKA

Filolog klasyczny, filozof i medioznawca z wieloletnią praktyką w zarządzaniu mediami publicznymi, w dziennikarstwie, dydaktyce i pracy badawczej w Szwajcarii (Université de Genève), Stanach Zjednoczonych (Princeon Institute for Advanced Studies), Kanadzie (Canadian Broadcasting Corporation) i od 2008 w Polsce (Wydział “Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego).

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autorki

W naszym cyklu „Książki na wakacje” – rekomendacje Elżbiety OLECHOWSKIEJ

Po  życiu wypełnionym lekturami tysiące przeczytanych książek zlewają się w jedną całość, poszczególne nurty splatają się i przenikają wzajemnie. Jak morze: w promieniach słońca błyszcząca fala narasta aż do spienienia, prostuje się i rozlewa, ustępując miejsca następnej. A pod spodem toń, coraz ciemniejsza, chłodniejsza i bezmierna. Jak wybrać najważniejszą książkę?  Z dużym wysiłkiem, ograniczając wybór do tych, które wstrząsnęły, i tych, które zachwyciły, zdecydowałam się na „Upadek” Camusa i „Klechdy sezamowe” Leśmiana, obie przeczytane w późnym dzieciństwie i nigdy niezapomniane.

„Upadek” to książka o niezwykłej formie i treści. Bogatą w fabułę narrację, filozoficzno-psychologiczno-historyczną, prowadzi jeden tylko głos — były paryski adwokat, Jean-Baptiste Clemence, symbolicznie współczesny Jan Chrzciciel — głos wołającego na puszczy. Jego milczącym rozmówcą jest przygodny Francuz, przebywający przejazdem w Amsterdamie, a w istocie rzeczy czytelnik. Bez wchodzenia w szczegóły tej mistrzowskiej riposty na filozofię egzystencjalną Jean-Paula Sartre’a, którego dzieła spłynęły na samo dno mego morza lektur i nawet trąba powietrzna ich tam nie dosięgnie, chciałam przypomnieć wstrząsający moim zdaniem fragment „Upadku”, rzadko cytowany i dotyczący przyjaźni — zjawiska i  pojęcia na różne sposoby traktowanego przez filozofię, począwszy od starożytnej (Cycerona „De amicitia” też kandydowała do miana najważniejszej dla mnie książki). Nikt jednak nie postawił poprzeczki tak wysoko jak Camus:

Widzi pan, mówiono mi o człowieku, którego przyjaciel został uwięziony; ów człowiek sypiał co noc na podłodze sypialni, żeby nie zaznawać wygód, których pozbawiono tego, kogo kochał. Kto, drogi panie, kto będzie spał dla nas na podłodze?

.Odczytałam  na nowo „Upadek” i stwierdzam, że zupełnie się nie postarzał przez te prawie sześćdziesiąt lat. Stary znajomy, sędzia-pokutnik, błądzi jak dawniej po ulicach mglistego, portowego miasta, służącego za metaforę dantejskiego piekła, i nurza się nadal w obłudzie poczucia własnej winy.

Nieprzetłumaczalne z uwagi na kunszt językowy „Klechdy sezamowe” Bolesława Leśmiana rywalizują o pierwszeństwo z „Klechdami attyckimi” Tadeusza Zielińskiego – przeczytałam je dopiero dziesięć lat temu dzięki pracy w Ośrodku Badań nad Tradycją Antyczną UW – w kategorii książek, które zachwyciły. Jedne i drugie powstały z inspiracji pradawnymi baśniami: sezamowe perskimi „Baśniami z 1001 nocy”, attyckie mitami greckimi. Leśmian wydał swoje u Mortkowicza w 1913 r., Zieliński po wybuchu pierwszej wojny światowej nie mógł się udać w doroczną wycieczkę do Grecji i na pociechę napisał „Klechdy attyckie” pomyślane jako peregrynacja po Półwyspie Attyckim, od  Równiny  Maratońskiej na północy do przylądka Sunion na południu. Wkomponował w tę wirtualną podróż mityczną historię Attyki oraz pory roku i związane z nimi religijne święta attyckie. Piętnaście klechd skończył w czasie rewolucji październikowej, pisząc po rosyjsku w Petersburgu, a po rewolucji publikował rozproszone w różnych czasopismach, siedem z nich wydał jako osobne książeczki u braci Szabasznikowów w latach 1921 – 1922. W Polsce ukazało się, podobnie jak „Klechdy sezamowe” również u Mortkowicza, osiem klechd Zielińskiego w dwóch małych tomikach w 1922 r., w anonimowym przekładzie zatytułowanym „Irezyona. Klechdy attyckie”. Część, podobnie jak w Rosji, ukazała się w prasie. W 1936 r. Mortkowicz wydał cały cykl w czterech seriach; dotychczas niepublikowane klechdy zostały przetłumaczone przez poetę Włodzimierza Słobodnika. Szczery żal ogarnia, że Leśmian, który wszakże znakomicie znał rosyjski i był subtelnym i wrażliwym tłumaczem, nie przełożył na polski „Klechd attyckich”. A może ktoś to jeszcze zrobi, à la manière de Leśmian lub całkiem po prostu kongenialnie, przecież Boy potrafił i kilku innych też. 

.Po tej bibliofilskiej ekskursji wróćmy do „Klechd sezamowych”, które cenię nie tylko za misterny język pełen słów nowych i składanych, trochę na kształt języka właśnie rosyjskich bajek. Poeta opowiada znane, ale oryginalnie przetworzone historie z 1001 nocy, poetycką i często rytmiczną prozą, przeplataną wierszykami w formie piosenek, śmiesznych, wręcz prostackich kupletów i onirycznych zaklęć, a robi to na pewno nie gorzej niż Szeherezada. Klechdy różnią się między sobą, przynosząc  nieco odmienne wrażenia i rozkosze czytelnikowi. 

Posłuchajmy kilku fragmentów mojej ulubionej „Baśni o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze”, która charakteryzuje się niemal nieprzerwanym rytmem, a proste, powtarzające się jakby rytualnie rymy stwarzają nastrój rzeczywistości zaklętej. 

Bachman, brat Parysady, popędza konia, mówiąc:

Biegnij, koniu bułany, przez łąki i przez łany, przez jary i przez kwiaty — w nieznane biegnij światy. Biegnij drogą zaklętą, sennym zielem porośniętą, pełną ciszy i milczenia i dziwnegoo przeznaczenia.

Derwisz wskazujący śmiałkom drogę na Górę-Cmentarnicę:

Wzrostu był olbrzymiego, a karku pochyłego. Broda mu od starości tak się rozrosła, że sięgała ziemi i włóczyła się po drodze. Wąsy tak się gęsto rozkrzewiły pod nosem, że przesłaniały szczelnie usta, niby wiecha słomiana. Brwi i rzęsy tak się gęstwiły nad oczami, jak sitowie. Nie widać było oczu, ani ust, ani nosa, jeno samą włochatość, wąsatość i brodatość. 

A kiedy niewidzialne duchy zamieniają kolejnego rycerza w kamień, zapada zaczarowana cisza:

Pierzchła wszelka złuda — skończyły się cuda. Po skończonym  cudzie — pustka i ebezludzie. Ani żywego ducha, ani wietrzyka w przelocie! Nawet komar, nawet mucha nie zabrzękły w tej martwocie.

Parysada pokonała duchy i patrzy na dąb-samograj:

Nad otchłanią dąb olbrzymi liściem gęsto porośnięty. Dąb bez wiatru się zachwiewał, lecz nie szumiał, jeno śpiewał. I nie śpiewał, jeno grał, jakby w sobie harfę miał. Płynął wokół dźwięk harfiany, rozedrgany, rozśpiewany, rozedrgany gałęziście, rozśpiewany poprzez liście.

A kiedy dociera do strugi zaklętej, widzi, jak:

w tym wnętrzu struga-złotosmuga jarzyła się, iskrzyła się i tryskała w błękity złocistym strumieniem. Wybiegał strumień ku górze, rozpryskiwał się w lazurze i do basenu z powrotem opadał skroplonym złotem, opadał perlistym deszczem, wstrząsany wiatrem i dreszczem.

.Po tym kolejnym odczytaniu Leśmiana widzę, że chociaż minęło ponad pół wieku, nadal mnie zachwyca, ale już trochę inaczej, mniej bezwarunkowo. I czekam z utęsknieniem na nowy przekład polski „Klechd attyckich”, który oddałby ich subtelne piękno i ocalił je od zapomnienia.

Elżbieta Olechowska

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 lipca 2018
Fot. Shutterstock