Jerzy ŻYŻYŃSKI: Państwo dobrego bytu

Państwo dobrego bytu

Photo of Jerzy ŻYŻYŃSKI

Jerzy ŻYŻYŃSKI

Profesor nauk ekonomicznych. Poseł na Sejm VII i VIII kadencji, członek Rady Polityki Pieniężnej w kadencji 2016–2022.

Ryc. Fabien Clairefond

Ja nie chcę państwa opiekuńczego. Ja chcę państwa dobrobytu, czyli takiego, w którym ludziom się dobrze wiedzie, które daje szanse i perspektywy, bezpieczeństwo i satysfakcję z życia – pisze prof. Jerzy ŻYŻYŃSKI

.Podoba mi się tekst Ryszarda Bugaja („Wszystko co Najważniejsze”, nr 27 [LINK]). Zgrabny rys historyczny od powstania koncepcji państwa opiekuńczego i realizacji tego, co określił jako „socjalny zwrot w rozwiniętych krajach kapitalistycznych”, budowanie socjalno-etatystycznego modelu powojennego kapitalizmu – do inspirowanego „przewrotem neoliberalnym” odwrotu i żałosnych tego skutków; dalej wyważony, ale cierpki opis tego, co zrobiono z prospołecznymi uzgodnieniami Okrągłego Stołu i wciśniętym do konstytucji zapisem o „społecznej gospodarce rynkowej”; kompromitujących konsekwencji radosnej twórczości niedokształconych twórców gospodarczej transformacji i politycznej marnoty tych, którzy zawładnęli przemianami pokomunistycznej Polski; wreszcie ciekawe własne propozycje w czterech obszarach, które z realizacją jakiejkolwiek wizji państwa opiekuńczego mają związek: podatkach, ubezpieczeniach emerytalnych, ochronie zdrowia i edukacji.

Podoba mi się, ale się z nim nie zgadzam w kwestii fundamentalnej: ja nie chcę państwa opiekuńczego. Ja chcę państwa dobrobytu – niektórzy identyfikują je z tym, co Bugaj określa jako państwo opiekuńcze, ale moim zdaniem niesłusznie. Ja chcę państwa dobrobytu – państwa dobrego bytu, czyli takiego, w którym ludziom się dobrze wiedzie, które daje szanse i perspektywy, bezpieczeństwo i satysfakcję z życia. Chcę takiego państwa, które zaspokaja – w sposób skuteczny i sprawiedliwy – te nasze potrzeby, które są domeną państwa, czyli sfery dobra wspólnego, natomiast co do innych, dba, byśmy mieli możliwość i satysfakcję z samodzielnego zaspokajania naszych potrzeb. To, co jest jego domeną, ma być dostarczane w sposób sprawiedliwy, bo ja nie chcę państwa równości – to już mieliśmy. Równość to nie jest dobry pomysł; zabija rozwój. Napędem rozwoju są nierówności: świat przyrody i świat ekonomii rozwijają się dzięki nierównościom – tworzącym określony twórczy mechanizm.

Nie chcę państwa opiekuńczego, ale oczywiście opieka jest też potrzebna. Ja chcę, żeby moje państwo opiekowało się tymi, którzy tego rzeczywiście potrzebują, twierdzę wręcz, że jest to cecha nowoczesnego współczesnego państwa. Opieki potrzebują niedołężni, starcy, chorzy i dzieci – chciałoby się powiedzieć „oczywiście” – ale czy zawsze „oczywiście”? Wiemy przecież, że nadmiar opiekuńczości ze strony matki wypacza, a nawet psuje charakter i rodzi u dzieci instynktowny bunt, a zbytnia opiekuńczość ojca irytuje, bo powinien on uczyć samodzielności, budować u dzieci siłę charakteru. Dlatego dziecka w pewnym wieku już nie karmimy, chcemy, by samo posługiwało się sztućcami, i przestajemy wiązać mu buciki, niech czyni pierwsze kroki w samodzielności; natomiast niedołężnego starca nakarmimy jak niemowlę i zawiążemy mu buty. Opiekuńczość jest niezbędnym elementem tego, co nazywamy „ludzkim podejściem” – tak do ludzi, jak i przecież do zwierząt – i karzemy tych, którzy są wobec nich nieludzcy.

Gdy zatem mówimy o państwie dobrobytu, to problem nabiera innego wymiaru, staje się ostrzejszy. Musimy zdefiniować, co oznacza ten „dobry byt” na miarę współczesności; co uznajemy za stanowiące niezbywalne prawo człowieka u progu drugiego ćwierćwiecza nowego tysiąclecia; zwłaszcza gdy oczekujemy, że z biegiem lat rozwoju gospodarczego tego, co się niezbywalnie człowiekowi należy, będzie przybywać. To trzeba zdefiniować w wymiarze indywidualnym „zwykłego”, czyli przeciętnego człowieka, a także w wymiarze – ogólnym, zbiorowym, społecznym, narodowym. Z pewnością będzie to na przykład dostępność energii i wody, edukacji i prawo do godnego życia na starość, gdy siły człowieka już są zużyte, ale też prawo do leczenia, do tego, że system będzie o godne i sprawne życie człowieka walczył, bo taka walka jest miarą człowieczeństwa i godności rodzaju ludzkiego – a nie traktowanie ludzkiego indywiduum jak zużytej rzeczy, którą wyrzuca się na złomowisko po uprzednim zgnieceniu prasą, by zajmowała mniej miejsca.

O jakości naszego bytu w wymiarze gospodarczym decyduje przede wszystkim to, ile dóbr i usług wytwarzamy: bogaci jesteśmy tym, co nasza zbiorowość wytwarza – to taka, można powiedzieć, najbardziej podstawowa, banalna prawda ekonomiczna. Zatem po pierwsze, musimy mieć co dzielić – państwo dobrobytu to takie, które ma sprawną gospodarkę, której mechanizmy nastawione są na realizację ludzkich potrzeb poprzez wytwarzanie dóbr i usług. I ma wbudowane sprawne systemowe mechanizmy gwarantujące rozwój.

Tak więc nasz dobrobyt to dobra materialne i usługi zaspokajające nasze potrzeby, natomiast sam pieniądz bogactwem nie jest, on jest tylko narzędziem podziału tego, co wytworzyliśmy – dlatego definiuję go jako „prawo do nabywania dóbr i usług”. Tych „praw” musi być tyle, ile jest dóbr do podziału – matematycznie wyraża to słynne równanie wymiany Irvinga Fishera (wielkość zasobu pieniądza M pomnożona przez prędkość jego obiegu V jest równa ilości dóbr i usług nabywanych za pieniądze Q pomnożone przez ich średnią cenę P) – i muszą być one tak rozdzielane między członków społeczności, by wytwarzane dobra i usługi zostały w całości rozdysponowane, co w slangu ekonomicznym określa się jako „oczyszczenie rynku” – ten oczywisty wniosek wymaga rozwinięcia i prowadzi do fundamentalnych konkluzji.

To, co wytwarzamy i mamy do rozdzielenia między siebie, określa niezbędną ilość „praw do nabywania dóbr i usług”, czyli podaż pieniądza, ale struktura tego podziału determinuje strukturę popytu, zatem i strukturę produkcji. W ten sposób podział wpływa na ogólną równowagę rynkową i równowagę na poszczególnych rynkach, czyli na przykład popyt na innowacje i możliwości ekspansji, rozwoju innowacyjnych produktów.

Nie jest zatem to kwestia państwa opiekuńczego, lecz państwa racjonalnego. Bugaj, nie on jeden przecież, krytykuje nierówności, choć przyznaje, że „nierówności są czynnikiem motywującym”. Z pewnością równość podziału nie jest racjonalna, ale trzeba jasno powiedzieć, że w racjonalnym systemie wyraźnie – czyli w kilku, choć niekoniecznie kilkunastu, a raczej zdecydowanie nie kilkudziesięciu krotnościach, a nie procentach – lepsze wynagradzanie, czyli otrzymywanie istotnie większej ilości „praw do nabywania dóbr i usług”, należy się tym, którzy obejmują funkcje związane z odpowiedzialnością za innych, którzy mają lepsze kwalifikacje i doświadczenie, którzy pełnią ważne funkcje. Nierówności wynikające z wiedzy i umiejętności powinny być też sygnałem dla młodzieży, że warto się uczyć. Państwo dobrobytu to nie państwo równości, lecz racjonalnej nierówności. Mechanizmem regulującym nierówności kiedyś był podatek silnie progresywny z racjonalnym systemem ulg, bodźców i zwolnień podatkowych. Z tego mechanizmu w wyniku bardzo ekspansywnej, wręcz agresywnej presji ignorantów, których obwołano fachowcami (na przykład niejakiego Laffera), zaczęto wycofywać się już w latach 80. I to spowodowało narastającą nierówność, koncentrację gigantycznego bogactwa w rękach niewielu i przepływy gigantycznych środków do jałowych obiegów w systemach finansowych – co tych niewielu jeszcze bardziej wzbogaciło.

Racjonalny i logiczny system podatkowy musi mieć charakter progresywny, system liniowy jest wręcz zabójczy dla gospodarki i ma rację Bugaj, że potrzebne są „zmiany gwarantujące realnie progresywny charakter obciążeń podatkiem PIT i rezygnacja z jego wersji liniowej dla samozatrudnionych”. Ale przede wszystkim warto sobie uświadomić, że podatki to redystrybucja dochodów i w gruncie rzeczy w sensie treści ekonomicznej wszystkie podatki (poza spadkowym) są podatkami dochodowymi, różni je podstawa wyznaczania wielkości obciążenia; także VAT i akcyza są podatkami dochodowymi, tym różniącymi się od tych, które wprost nazywamy dochodowymi, że pobierane są pośrednio w momencie wydawania dochodów na zakupy dóbr i usług.

Ale państwo dobrobytu to nie tylko sprawa bieżącego racjonalnego podziału, to jest też kwestia podziałów międzypokoleniowych, czyli między tych, którzy pracują teraz, i tych, którzy pracowali w przeszłości. Jeśli chcemy, by nasze państwo było państwem dobrego bytu, to te „prawa do nabywania dóbr i usług” muszą być tak rozdzielone, by z jednej strony ci, którzy pracują teraz, i ci, którzy pracowali w przeszłości, otrzymali tyle tych praw do nabycia wytworzonych w gospodarce dóbr, by zostały one wykupione, czyli tak, by generowany był popyt na wytwarzane produkty, a z drugiej strony, by dobrze zostały określone perspektywy rozwoju produkcji realnej – a nie jakiegoś iluzorycznego celu, jakim jest równowaga czy rozwój systemu finansowego. Rola systemu finansowego powinna być wtórna, służebna wobec wytwarzania tego, co jest naszym realnym bogactwem, czyli dóbr i usług.

Ogólny wniosek, jaki wynika z tego postulatu racjonalności podziału, jest taki, że jego struktura powinna zależeć od bieżącej struktury produkcji i warunków technologicznych wytwarzania. Mechanizmy podziału były w przeszłości i są obecnie tworzone przez systemy polityczne i zawsze stanowiły jakieś odniesienie do teraźniejszości – „ile teraz dajesz społeczeństwu” – i do przeszłości – „ile dałeś w toku swego życia zawodowego – ile zaoszczędziłeś, jaki jest zgromadzony przez ciebie kapitał, czyli jaki był twój wkład w rozwój systemu”. Tymczasem u nas, tworząc reformę systemu emerytalnego, dokonano manipulacji, która w racjonalnym systemie państwa dobrego bytu powinna być niedopuszczalna. Budując system rynkowy, powiązano bowiem system emerytalny z przeszłością z innego świata – to było uzależnienie emerytur od kapitału emerytalnego „zbieranego” w ZUS-ie od naszych zaniżanych w czasach komunizmu płac. System emerytalny w swej zasadniczej części wiąże emerytury z daleką przeszłością: otrzymasz tyle, ile sobie przez 40, 50 lat swego życia zawodowego wypracowałeś – ale cóż mogłeś wtedy „wypracować”? Gdy zaczynaliśmy pracę w „głębokim socjalizmie”, nikomu nie powiedziano, że jego przyszła emerytura będzie zależała od każdej oddanej do systemu złotówki. Wielu funkcjonowało w zawodach, w których dominowało zatrudnienie na zleceniach (na przykład artyści). A jednocześnie na samym początku transformacji, kierując się postulatem likwidacji „nawisu inflacyjnego” – pojęcia wyjątkowo bałamutnego i kompromitującego jego autorów – wykasowano ludziom ich złożone w bankach zasoby oszczędności: w 1990 r. zasób pieniądza, obejmujący depozyty bankowe, w relacji do PKB zmniejszył się z prawie 60 proc. do poniżej 30 proc. – to był właśnie efekt skasowania depozytów. System transferowy został ograniczony, a zasadniczą częścią emerytury miało być to, co przekazywane jest do części kapitałowej, czyli środków kierowanych do – słabego, nierozwiniętego, bo niby kiedy miałby się rozwinąć – systemu finansowego. W efekcie znaczna część środków została po prostu zmarnowana, „wypaliła się” w jałowych obiegach rachitycznego i chimerycznego rynku kapitałowego.

Jeśli państwo ma być państwem dobrobytu, to musi zostać zrozumiana druga podstawowa i równie banalna prawda ekonomiczna: jeśli chcemy, by coś dobrze działało, musimy to sfinansować, czyli przekazać dostateczną część tego, co nazywam „prawami do nabywania dóbr i usług”, tym, którzy za to działanie odpowiadają. Chodzi o banalną rzecz, by wytwórcy realnych dóbr, a więc tego, co określiłem jako nasze bogactwo, nie byli jedynymi, którzy mają prawo wykupić to, co wytworzyli. Banalne: oddanie części tych praw oznacza, że otrzymają je inni. Innego sposobu nie ma: każdy musi przekazać część swych dochodów na rzecz tych, którzy nie wytwarzają dóbr i usług nabywanych za pieniądze, a tworzą nieodpłatne dobra wspólne. Trzeba zatem płacić podatki i składki – a przede wszystkim musi być elementem powszechnego zrozumienia to, że podatki i składki nie są tylko obciążeniem, lecz także tworzą dochody tych, którym te dochody się należą.

Trzecia zatem ekonomiczna banalna prawda, którą niektórzy powinni sobie wziąć do serca i ulokować w nim głęboko, jest to, że każdy nasz wydatek i podatek tworzą czyjeś dochody i infantylne nawoływania do obniżenia podatków i cen oznaczają domaganie się obniżenia innym dochodów. Oczywiście zawsze można przedstawić długą listę dochodów, które mogłyby być niższe, i cen, które obciążają nas zanadto (na przykład odbiór śmieci), co blokuje nam możliwość realizacji innych wydatków, ale do sfery publicznej też odnosi się zasada: dobra jakość musi kosztować. Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że sfera odbioru i zagospodarowywania śmieci, sposób organizacji tej dziedziny, która należy do sfery dobra wspólnego, jest niebywałym skandalem i przykładem nadzwyczajnego bałamuctwa niegdysiejszych decydentów, którzy wymuszali bezsensowną prywatyzację wielu dziedzin dobra wspólnego.

Bugaj kąśliwie wypowiada się o ekspertach. Ale ja nie mogę sobie jednak darować i nie powiedzieć, że przecież to jest za dużo powiedziane, że jacykolwiek eksperci decydowali o przyjętych po 1989 r. rozwiązaniach. No bo przecież nie był żadnym ekspertem ani ten, który głosił, że „najlepszą polityką gospodarczą państwa jest brak polityki”, ani ten, który nie douczył się na studiach, że gospodarka kapitalistyczna jest strukturalnie gospodarką nadprodukcji i gdy się wykupuje przedsiębiorstwa konkurentów, to raczej po to, by je likwidować; ani ten, który głosił, że trzeba zmniejszyć finansowanie ochrony zdrowia, bo „jak im damy mniej pieniędzy, to się lepiej zorganizują”; jak też nie ci, którzy system emerytalny powiązali z zasadniczo niedorozwiniętym systemem finansowym, narażając emerytalną przyszłość Polaków na ryzyka wynikające z naturalnej chwiejności rynków kapitałowych.

Państwo dobrobytu musi zdefiniować sferę dobra wspólnego, usług, które będą dostarczane obywatelom poza systemem rynkowym, czyli w formie dóbr publicznych, jako dobro wspólne. Początki państwa opiekuńczego Bugaj lokuje w bismarckowskich Niemczech, a pojęcie dobra wspólnego, powszechnego, pro publico bono, powstało już w starożytnym Rzymie, nie ma to nic wspólnego z socjalizmem, lecz jest pewną ugruntowaną w bardzo odległej historii formą racjonalności ekonomicznej.

Mówi się, że to, co dostarcza nam państwo jako usługę publiczną, jest „za darmo”. To przecież oznacza tylko tyle, że otrzymujący tę usługę nie płaci za nią, jego budżet rodzinny jest od tych wydatków uwolniony, ale i mniejszy może być zasób pieniądza – po prostu ceny na te dobra nie istnieją, są zerowe, redukuje to prawą stronę przywołanej już formuły Fishera. Ale oczywiście nic nie ma za darmo w tym sensie, że musimy jako społeczeństwo, zbiorowość, przekazać część naszych dochodów dla wykonawców tej usługi. I tu właśnie niezbędne jest zrozumienie tej banalnej oczywistości, że jeśli chcemy, aby dobrze funkcjonował na przykład system ochrony zdrowia (a także szkolnictwo oraz inne dziedziny, które zaliczyliśmy do dobra wspólnego, zatem należą one do obszaru odpowiedzialności państwa), to musimy na to przeznaczyć dostateczną część naszych dochodów. I tu pojawiają się problemy, bo ci, którzy podają się za ekspertów, zdołali wmówić politykom, że te środki powinny być niskie. W efekcie składka na system kas chorych, potem przekształcony w NFZ (co z finansowego punktu widzenia mogło oznaczać pewną oszczędność, ale niewielką), została ustanowiona na poziomie 7,5 proc., a potem, gdy okazało się, że zbyt wiele szpitali bankrutuje, drobnymi kroczkami podciągnięto ją do 9 proc.

Co jednak szczególnie ważne, składka zdrowotna jest w całości pobierana z wynagrodzenia pracownika. A tymczasem w krajach porównywalnych z Polską jest ona po pierwsze wyższa w stosunku do wynagrodzeń, wynosi kilkanaście procent, a po drugie – co ma kluczowe znaczenie – wszędzie jest dzielona między pracownika i pracodawcę, czyli jest odprowadzana częściowo z wynagrodzenia brutto pracownika, a w drugiej części dokłada się pracodawca w ramach swoich kosztów. Proporcja udziału pracodawcy i pracownika w ubezpieczeniu zdrowotnym wynosi 50:50 (Chorwacja, Rumunia, Słowenia), 66:33 (Czechy, Słowacja) czy 79:21 (Węgry) – a więc jeśli nie jest to równy udział, to większą część składki odprowadza pracodawca – co oczywiście zwiększa jego koszty zatrudnienia. W Niemczech składka wynosi łącznie 14,6 proc. od wynagrodzeń przecież generalnie wyższych niż w Polsce, i jest po równo dzielona między pracownika i pracodawcę – a i tak uważa się, że środki te nie są wystarczające, i co roku budżet państwa dokłada kilka miliardów euro (w 2008 – 2,5 mld euro, 2009 – 7,2 mld euro).

Oczywiście możemy mieć wiele zastrzeżeń do aktualnego stanu naszego systemu ochrony zdrowia, ale wiele jego wad wynika przecież z niedofinansowania. To dotyczy nie tylko ochrony zdrowia, ale i powszechnej edukacji, którą mój znakomity kolega też zalicza do zadań państwa opiekuńczego i słusznie krytykuje jej stan. Ale ja nie chcę edukacji państwa opiekuńczego, ja chcę edukacji państwa dobrobytu, bo od tego, jakie będzie wykształcenie i wychowanie naszych dzieci i młodzieży, zależy nasza i ich przyszłość.

.Nie może być państwa dobrobytu, jeśli finansowanie sfery dobra publicznego jest zaniżane. Państwo dobrobytu musi kosztować. Można powiedzieć, że państwo jest jak każdy produkt stworzony przez człowieka: co tanie, to na ogół bubel, a jeśli ma być dobre – czyli ma być państwem dobrego bytu jego obywateli – to musi być finansowane na stosownym poziomie poprzez racjonalnie skonstruowany system podatkowy.

Jerzy Żyżyński

Tekst opublikowany w wyd. 28 miesięcznika opinii “Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]. Teksty polemiczne z tekstem prof. Ryszarda BUGAJA publikujemy w dziale “Polskie państwo dobrobytu”[LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 lipca 2021