Jill LEPORE: Badać przeszłość to znaleźć klucz do więzienia teraźniejszości

Badać przeszłość to znaleźć klucz do więzienia teraźniejszości

Photo of Jill LEPORE

Jill LEPORE

Pracuje jako historyk na Uniwersytecie Harvarda. Pisze o amerykańskiej historii, prawie, literaturze i polityce. Autorka m.in. The Secret History of Wonder Woman (American History Book Prize, 2015). Pisze dla New Yorkera, The New York Times, The Times Literary Supplement, The Journal of American History i Foreign Affairs.

Fot. Stephanie Mitchell / Harvard University

Stany Zjednoczone opierają się na oddaniu równości, będącej ideą moralną wywodzącą się z chrześcijaństwa, opierają się też jednak na oddaniu nieustępliwym i nieulękłym dociekaniom – pisze Jill LEPORE

Bieg historii jest nieregularny, nieprzewidywalny niczym pogoda, chimeryczny jak uczucie. Państwa rodzą się i upadają na skutek kaprysów i zbiegów okoliczności, nękane przemocą, trawione chciwością, przejmowane przez tyranów, deptane przez najeźdźców, skażane przez demagogów. Tak było zawsze, aż któregoś dnia, we wtorek 30 października 1787 roku, czytelnicy pewnej gazety, noszącej tytuł „New-York Packet”, znaleźli na pierwszej stronie reklamę almanachu sprzedawanego w zestawie z tablicami przewidującymi „wschody i zachody słońca”, „zrządzenia pogody”, „długości dni i nocy” oraz, jako dodatek, coś zupełnie nowego: Konstytucję Stanów Zjednoczonych, 4400 słów, za pomocą których usiłowano wyznaczyć granice poszczególnym częściom rządu i rozdział ich władzy. Kreślono je tak, jakby dotyczyły praw fizyki, jakby były podobne do wschodów słońca i księżyca czy nadejścia przypływów i odpływów.

Konstytucja miała zapoczątkować nową erę, w której bieg historii stałby się przewidywalny, a działaniami powstałego rządu kierowałyby nie przypadek i siła, ale rozum i świadome decyzje. Źródła tej idei oraz jej dalsze losy to rdzeń amerykańskiej historii.

Konstytucja wymagała ciężkiej pracy i argumentacji. Wyfrakowani, zlani potem delegaci na konwencję konstytucyjną zebrali się latem w Filadelfii, zobowiązując się do zachowania tajemnicy; okna sali obrad zabito deskami, by zniechęcić podsłuchujących. Do połowy września sporządzili projekt zapisany na czterech stronach pergaminu. Wysłali go do drukarzy, którzy jako pierwszą literę wzniosłej preambuły wybrali ogromne W, ostre niczym ptasi pazur: „My, naród Stanów Zjednoczonych, pragnąc udoskonalić Unię, ustanowić sprawiedliwość, zabezpieczyć spokój w kraju, zapewnić wspólną obronę, podnieść ogólny dobrobyt oraz utrzymać dla nas samych i dla naszego potomstwa dobrodziejstwa wolności, wprowadzamy i ustanawiamy dla Stanów Zjednoczonych Ameryki niniejszą konstytucję”.

Gdy lato przeszło w jesień, o podjęcie decyzji co do ratyfikowania Konstytucji zostali poproszeni wolni obywatele Stanów Zjednoczonych, znajdujący jej egzemplarze dołączone do gazet i almanachów. Poproszono ich, zbierających siano, mielących zboże, farbujących skóry, wznoszących modlitwy i popuszczających szwy na płaszczach z poprzedniej zimy, gdyż matki i ojcowie przytyli, i przedłużających je, ponieważ dzieci wyrosły.

Czytali ten dziwny, skomplikowany dokument i dyskutowali nad jego budową. Niektórzy obawiali się, że nowy system dawał zbyt wielką władzę rządowi federalnemu — prezydentowi, Kongresowi, Sądowi Najwyższemu albo wszystkim trzem. Wielu, jak sześćdziesięciojednoletni George Mason z Wirginii, jeden z delegatów, który odmówił złożenia podpisu, domagało się dołączenia do Konstytucji karty praw. („Kartę można przygotować w kilka godzin”, błagał Mason na konwencji, bezskutecznie). Inni skarżyli się na to czy inne sformułowanie, a nawet przecinki. Nie była to łatwa lektura. Nieliczni proponowali wyrzucić projekt i zacząć od nowa. „Czy ta sama władza, która zwołała ostatnią konwencję, nie może zwołać kolejnej?”, zastanawiał się pewien obywatel. „Czyż ludzie nie są nadal panami samych siebie?”.

Wiele z tego, co mówili, zostało odnotowane. „Niemowlęcy okres większości krajów pogrążony jest w ciszy lub owiany legendą”, zauważył pewnego razu James Madison. Jednak nie w Stanach Zjednoczonych. Ich niemowlęctwo zostało zachowane, niczym mleczne zęby w szklanym słoju, na czterech pergaminowych kartach Konstytucji, na stronach almanachów opisujących pogodę dawno minionego klimatu i w setkach gazet, w których teksty za i przeciw nowemu systemowi zamieszczano obok wiadomości żeglugowych, anonsów o aukcjach oraz wezwań do powrotu ludzi niebędących panami samych siebie — kobiet i dzieci, niewolników i służących — którzy zbiegli w nadziei na zdobycie dla siebie i swego potomstwa błogosławieństwa wolności. Jesień ratyfikacji wypełniały zwykły zgiełk i praca.

W tym samym wydaniu „New-York Packet” z 30 października 1787 roku pewien kierownik szkoły ogłosił, że udziela lekcji „czytania, pisania, arytmetyki i rachunków handlowych” w pokojach nieopodal miejskiego ratusza. Majątek firmy Grearey, Champion i Spółka, złożony głównie z „obfitego i szerokiego asortymentu leków i mikstur”, miał zostać zlicytowany. Wielomasztowe żaglowce przybyłe z Londynu i Liverpoolu i smukłe szkunery z St. Croix, Baltimore i Norfolk rzuciły kotwice na portowej redzie. Slupy z Charlestonu i Savannah rzuciły cumy przy nabrzeżach. Pewien Szkot oferował nagrodę za zwrot skradzionej mu kasztanki, wysokiej na czternaście piędzi, „lekkiej budowy, nadobnie stąpającej i kłusującej”. Kupiec z magazynem przy Peck Slip pragnął powiadomić czytelników, że oferuje na sprzedaż suszone dorsze, znaczną ilość melasy, mielony imbir w beczkach, rum z Yorku, marynowane dorsze, papier listowy oraz męskie obuwie. Zaś „Columbian Almanack”, z załącznikiem w postaci egzemplarza Konstytucji lub bez niego, był do nabycia w drukarni, w której nowojorczycy mogli także rozpytać się o cenę dwojga ludzi: „NA SPRZEDAŻ: Urocza młoda MURZYŃSKA DZIEWKA, lat 20, zdrowa, z przebytą ospą, ma małe dziecko płci męskiej”. Zgodnie z ogłoszeniem matka była „niebywale zręczna w pracach domowych”; jej dziecko miało „około sześciu miesięcy”, wciąż przy piersi. Ich imion nie wspomniano. Nimi nie rządzono rozumem ani rozważnymi decyzjami. Nimi rządzono przemocą i siłą.

Była to najważniejsza kwestia tej jesieni. W pewien sposób jednak była to także najważniejsza kwestia wszystkich kolejnych lat, kwestia na każdy wschód i zachód słońca, na dni deszczowe i śnieżne, na dni słoneczne i dni pochmurne, kwestia na każdą burzę.

Czy społeczność polityczna naprawdę może być rządzona poprzez refleksję i wybory, rozum i prawdę, nie zaś poprzez przypadek i przemoc, uprzedzenia i kłamstwa? Czy istnieje jakakolwiek organizacja rządu — jakakolwiek konstytucja — dzięki której ludzie mogliby rządzić samymi sobą sprawiedliwie i uczciwie, jako równi sobie, dzięki uwadze i trosce? Czy też ich wysiłki, niezależnie od ustroju, są skazane na skorumpowanie, ich ocena zmącona demagogią, a ich rozum porzucony na rzecz wściekłości?

Pytanie to jest najważniejsze w amerykańskiej historii na każdym jej etapie. Jest także najważniejszym pytaniem tej książki, stanowiącej opis genezy, przebiegu i konsekwencji amerykańskiego eksperymentu w ciągu ponad czterech wieków. Nie jest to pytanie proste. Pewnego razu natknęłam się na książkę zatytułowaną The Constitution Made Easy (Konstytucja na łatwo). Konstytucji nie można uczynić łatwą. Nigdy nie miała być łatwa.

Amerykański eksperyment opiera się na trzech ideach politycznych — „tych właśnie prawdach”, jak je nazwał Thomas Jefferson — równości politycznej, praw naturalnych oraz suwerenności ludu. „Te właśnie prawdy uznajemy za święte i niezaprzeczalne”, pisał Jefferson w 1776 roku, w projekcie Deklaracji niepodległości: „Że wszyscy ludzie są stworzeni równymi i niepodległymi, że z tego równego stworzenia pochodzą prawa nieodłączne i niezbywalne, wśród których jest zachowanie życia i wolności oraz dążenie do szczęścia; że dla zabezpieczenia tych dążeń pośród ludzi tworzone są rządy, wywodzące swą sprawiedliwą władzę ze zgody rządzonych”.

Stany Zjednoczone opierają się na oddaniu równości, będącej ideą moralną wywodzącą się z chrześcijaństwa, opierają się też jednak na oddaniu nieustępliwym i nieulękłym dociekaniom. Ich założyciele zgadzali się ze szkockim filozofem i historykiem Davidem Hume’em, który w roku 1748 napisał, że „dzieje wojen, intryg, podziałów i rewolucji to cała seria eksperymentów”. Uważali, że prawdę znaleźć można w ideach moralnych, ale także w zgłębianiu historii.

Często mówiono, w XXI wieku i we wiekach wcześniejszych, że Amerykanom brakuje wspólnej historii, że opierają się na spękanym fundamencie, że Republika chyli się ku upadkowi. Część tych argumentów dotyczy pochodzenia: Amerykanie wywodzą się od zdobywców i od pokonanych, od ludzi trzymanych jako niewolnicy i od ludzi, którzy tych niewolników trzymali, wywodzą się z Unii i z Konfederacji, od protestantów i od żydów, od muzułmanów i od katolików, od imigrantów i od ludzi usiłujących położyć kres imigracji. Bywa, że w amerykańskiej historii — tak jak w historii niemal wszystkich krajów — czyjś czarny charakter jest dla innych bohaterem. Jednakże argumenty te niekiedy dotyczą także ideologii: Stany Zjednoczone opierają się na zestawie idei, jednakże Amerykanie stali się tak bardzo podzieleni, że nie zgadzają się już — jeśli kiedykolwiek się zgadzali — czym idee te są, czy też czym były

Wśród wzlotów i upadków historia przerodziła się ze zwykłej formy pamięci w formę dociekania, w dysputy, jak w przypadku filozofii, z kwestionowaniem założeń, badaniem dowodów i wysuwaniem kontrargumentów. W początkach XVII wieku sir Walter Raleigh zaczął pisać swą Historię świata uwięziony w londyńskiej Tower, gdzie pozwolono mu trzymać bibliotekę liczącą pięćset tomów.

Przeszłość, wyjaśniał Raleigh, „z naszymi zmarłymi przodkami nas zapoznała”, ale także rzuca światło na teraźniejszość „innych minionych dawno nieszczęść porównaniem z naszymi własnymi błędami i osławą”. Badać przeszłość to znaleźć klucz do więzienia teraźniejszości.

Historia nie jest jedynie tematem; jest także metodą. Moją metodą jest, ogólnie biorąc, pozwolić zmarłym mówić za siebie. Praca historyka nie jest pracą krytyka ani pracą moralisty: jest pracą detektywa i gawędziarza, filozofa i naukowca, strażnika opowieści, głosiciela prawdy.

Co zatem z amerykańską przeszłością? W amerykańskiej historii znajdziemy rzecz jasna wiele udręki i jeszcze więcej hipokryzji. Żaden kraj i żaden naród nie jest od nich wolny. Jednakże w amerykańskiej przeszłości mamy także niezwykle wiele uczciwości i nadziei, postępu i ambicji, i wiele — zwłaszcza — pomysłowości i piękna. Prawdy, na których zbudowano kraj, nie są tajemnicami, prawdami wiary, niekwestionowalnymi, jakby założenie kraju było dziełem Boga, nie są one jednak też kłamstwami, fakty nie są fikcją, tak jakby niczego nie można było wiedzieć  w pozbawionym prawdy świecie. Pomiędzy szacunkiem i kultem z jednej strony a lekceważeniem i pogardą z drugiej, wije się niełatwa ścieżka, odległa od fałszywej wyższości i łatwego wywyższania się nad ludźmi, którzy żyli i umarli, popełniając swe czyny chwalebne oraz błędy i grzechy na długo przed tym, jak my popełniliśmy nasze. „Nie możemy uświęcić tej ziemi”, powiedział Lincoln w Gettysburgu. Musimy natomiast iść przez tę ziemię, poświęcając się zarówno dla żywych, jak i dla umarłych.

Nikt nie może znać kraju od tak dawna, od jego niemowlęctwa, nawet mając mleczne zęby w słoiku. Jednakże zgłębianie dziejów właśnie tak wygląda, jest spoglądaniem w twarz i dostrzeganiem za nią kolejnej, i następnej, i jeszcze następnych. „Pamiętaj, skąd pochodzisz”, pisał Baldwin swemu bratankowi.

.Przeszłość jest dziedzictwem, darem i brzemieniem. Nie można jej zrzucić. Nosi się ją wszędzie. Nie pozostaje więc nic innego, jak ją poznać.

Jill Lepore
Fragment książki „My, Naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych”, Wydawnictwo Poznańskie. POLECAMY: [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 lutego 2021