"Polska właśnie. Wińsko (9). Zaczął się dziewiąty miesiąc...."
OD REDAKCJI: Osiągnęła w dziennikarstwie absolutnie wszystko. A jednak wróciła do swojej miejscowości, wystartowała, została wójtem Wińska. Dziś z pasją działa, aby zatrzymać tych, którzy każdego tygodnia przychodzą po zaświadczenie umożliwiające przesiedlenie – wyjazd z Polski. Oto kolejny odcinek cotygodniowego cyklu autorskich notatek wójta: „Polska właśnie”.
Jakkolwiek to nie zabrzmi, właśnie minęło osiem miesięcy, od kiedy jestem zaślubionym wójtem gminy Wińsko (03.12.2014). Zaczął się więc miesiąc dziewiąty.
.Dla kogoś, kto załatwia sprawy on – line, w ważniejszych zatrudnia pełnomocnika, w banalnych po prostu dzwoni lub wysyła mail, dzisiejsza historia może się wydać jakaś taka banalna. Niestosowna. Niegodna tego miejsca. Dlatego (albo właśnie mimo to), niech przeczyta.
Obiecałam w kampanii, że będę miała dzień przyjęć interesantów po godzinach pracy urzędu (np. w poniedziałek od 16 do 19), tak, żeby każdy mieszkaniec bez umawiania się mógł przyjść i porozmawiać. Bez względu na to jak daleko mieszka, gdzie pracuje i w jakim systemie godzinowym. Zawsze, prędzej czy później, na swój poniedziałek trafi.
Jest to pierwsza obietnica wyborcza (najbardziej banalna i prosta w realizacji zarazem), jakiej musiałam dotrzymać i to szybko. Nawyki były bowiem w tej sprawie bardzo złe. Każdy, kto wszedł do sekretariatu, domagał się spotkania z wójtem natychmiast, bo to „przecież tylko pięć minut”. Wejście, mimo odmowy, też było łatwe, ponieważ postanowiłam pracować przy otwartych drzwiach. Zamknięte drzwi gabinetu też miały swoje złe tradycje. Dziś, po ośmiu miesiącach, czasami je zamykam, ale rzadko. Głównie wtedy, kiedy dźwięki z sekretariatu mogłyby przeszkadzać w rozmowie z umówionym gościem. Wróćmy jednak do osławionego „to tylko pięć minut”. Z pięciu robiło się piętnaście, trzydzieści albo i godzina. Żeby zrozumieć, w czym problem i kto kłamie, musiałam ściągać do gabinetu pracowników, oni musieli latać po papiery (często wieloletniej sprawy), odrywać się od pracy, ja spóźniałam się na umówione spotkanie itd.
Dyżur popołudniowy rozwiązał problem. Na początku przychodziło po 30 – 40 osób, potem po dwadzieścia, dziś po kilka lub kilkanaście. Przy sprawach bardziej skomplikowanych, umawiamy się na „drugi raz” czyli już w godzinach pracy, wtedy, kiedy i dokumenty i odpowiedni urzędnicy są pod ręką. To się, na szczęście, zdarza coraz rzadziej. Zazwyczaj wystarczy oddzwonić i powiedzieć, jak sprawa będzie załatwiona. Wokół „dostawania się do wójta” plotki i pomówienia ucichły. Pojedynczy „włamywacze” dali za wygraną. Nie warto załatwiać spraw w biegu i na stojąco. Lepiej przyjść w poniedziałek po pracy. Albo umówić się i powiedzieć w jakiej sprawie, żebym była w stanie się przygotować.
.System działa. Na początku niektórzy kręcili nosem. „Pod kiblem mnie przyjęła!”. Prawda. Poniedziałkowy dyżur mam w małym holu na parterze, tuż przy wejściu, żeby ludzie nie błąkali się po pustym urzędzie. Z jednej strony drzwi do USC, z drugiej do toalety, w kąciku małe biurko. Myślę sobie „byłeś człowieku pod tymi drzwiami z kółkiem i trójkącikiem dziesięć minut, a ja trzy godziny. Kto z nas bardziej się poświęcił”? Ale i takie narzekania ucichły, jak się okazało, że sprawy „spod drzwi” załatwiane są możliwie szybko i przeważnie pozytywnie. Skutecznie. Nie lądują w koszu po dyżurze. Od wtorku rano wpadają pracownikom nowe sprawy do ostatecznego wyjaśnienia. I już.
Dziś spotkałam pierwszego wójta Wińska. Przyjechał do nas z Wrocławia na uroczystość 25 -lecia samorządu. Pyta mnie, jak jest. „Sport ekstremalny” – odpowiadam. Wspominam o poniedziałkach. Śmieje się.
Jolanta Krysowata