Jolanta KRYSOWATA-ZIELNICA: Repatriacja czy nowe osadnictwo. Zadanie demograficzne państwa i gminy

Repatriacja czy nowe osadnictwo.
Zadanie demograficzne państwa i gminy

Photo of Jolanta KRYSOWATA-ZIELNICA

Jolanta KRYSOWATA-ZIELNICA

Jedna z najbardziej nagradzanych polskich reportażystek. Autorka audycji i filmów dokumentalnych. Laureatka Prix Europa, Nagrody Głównej SDP (dwukrotnie), Grand Press, Grand Prix KRRiTV, Europejskiej Nagrody Filmowej i in. Związana z Polskim Radiem, TVP i TV Polsat. Od grudnia 2014 roku, po wygranych wyborach, wójt gminy Wińsko na Dolnym Śląsku.

zobacz inne teksty Autorki

Od kilku lat listy od kandydatów na repatriantów przychodzą do gmin mailem. Zazwyczaj z Kazachstanu. Kilka miesięcy przed agresją Rosji na Ukrainę zaczęły przychodzić listy od tych, którzy przeprowadzili się z Azji do Rosji, Białorusi, Ukrainy, zachowując prawo do repatriacji jako potomkowie zesłańców. Listy pełne lęku i błagania. Dopiero 24 lutego minionego roku stało się jasne i pewne, że oni przeczuwali wcześniej – pisze Jolanta KRYSOWATA-ZIELNICA

.Od 2016 roku 8-tysięczna gmina wiejska Wińsko zaprosiła kilkadziesiąt polskich i mieszanych rodzin z Kazachstanu, Uzbekistanu i Azerbejdżanu. Obecnie sprowadza Polaków z Białorusi, Rosji i Ukrainy (z prawem do repatriacji).

W 2021 (niespełna rok przed wojną) gmina Wińsko sprowadziła polską rodzinę (bez prawa do repatriacji) z Ukrainy z dziesięciorgiem dzieci. Dom we wsi Głębowice, specjalnie dla nich, decyzją Rady Gminy zakupiła ze środków własnych, urządzeniem i remontem zajęli się sponsorzy, osoby prywatne, firmy i fundacje. Po dwóch latach rodzina otrzymała karty stałego pobytu. Urodziło się jedenaste dziecko, które musi mieć wyrobiony ukraiński paszport, żeby starać się o kartę Polaka, a następnie kartę pobytu.

Obecnie w gminie przebywa niewielka grupa uchodźców z Ukrainy. Ponad połowa ma polskie pochodzenie. Gmina wspiera ich w uzyskaniu karty Polaka.

W miejscowości Głębowice na gminnej działce powstał projekt budowy 12 tanich parterowych domów bliźniaczych, tj. 24 mieszkań, z myślą o Polakach ze Wschodu. Osiedle ma się nazywać Sami Swoi. W niedalekim sąsiedztwie znajdują się trzy działki inwestycyjne pod produkcję nieuciążliwą. Np. peletu lub komponentów czegokolwiek do czegokolwiek. Gotowych do podjęcia pracy stałych i nowych mieszkańców już jest wielu, a będzie więcej. W każdym razie powinno być.

Wszystko przez tę preambułę…

.Polska zaczęłaby się zaludniać, gdyby preambuła ustawy o repatriacji brzmiała bardziej pragmatycznie. Na przykład tak:

„Jest nas za mało i jesteśmy za starzy, więc, żeby istnieć i funkcjonować jako Naród i Państwo, musimy ściągać naszych rodaków ze Wschodu, ze wszystkich byłych republik ZSRR”.

Tymczasem ustawa o repatriacji rozpoczyna się od słów:

„W poczuciu głębokiej więzi z Polakami – potomkami dawnej Rzeczypospolitej, ofiarami komunistycznego terroru, przemocą zmuszonymi do opuszczenia ziemi przodków, osiedlonymi wbrew własnej woli na najtrudniejszych do zamieszkania obszarach byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich; pozbawionymi możliwości powrotu do Polski (…) – pragnąc zadośćuczynić za doznawane przez zesłańców krzywdy, uznając, że powinnością Państwa Polskiego jest umożliwienie repatriacji rodakom, którzy pozostali na Wschodzie, postanawia się, co następuje”.

Preambuła ta narzuca ideowe, nawiązujące do sprawiedliwości historycznej podejście do repatriacji. Wprowadza też jednoznaczne ograniczenie: tylko potomkowie zesłańców, nie po prostu Polaków ze Wschodu. Tymczasem podejście demograficzne zupełnie odwróciłoby obecne niekorzystne tendencje.

Podejście ideowe wywołuje w nas przekonanie, że jesteśmy potomkom zesłańców coś winni (a nikt przecież nie lubi długów) i wynikające stąd nasze oczekiwanie, że oto przyjadą sponiewierane przez los anioły, jakby prosto z gułagów, wdzięczne za wszystko. Tymczasem przyjeżdżają tacy sami ludzie jak my: różni.

Interesują się co prawda polskimi korzeniami swoich rodów i samą Polską, ale wychowali się w krajach, które Polski pod żadnym względem nie przypominają. Tam się urodzili, chodzili do szkoły, zdobywali zawód, podejmowali pracę, żenili (z różnymi nacjami), mieli przyjaciół, krewnych, swoje środowisko. Zostawiają za sobą jedyny świat, jaki znają, ale przyjeżdżają do nas już ukształtowani, jako część tamtego, innego świata. Mentalnie i społecznie zaczynają więc wszystko od początku.

Rzadko są na to przygotowani: język (słabo lub wcale), znajomość realiów i prawa w życiu codziennym (bardzo różne), zagubienie (najczęściej).

Języka uczą się przez praktykę i od własnych dzieci, które w szkole mają dodatkowe zajęcia. Nauczanie języka polskiego dorosłych repatriantów w Polsce jest bowiem powierzone jednej organizacji, która jest nieelastyczna, działa według swojego schematu, nie zważa na pierwsze i podstawowe potrzeby nowo przybyłych. Robi np. „turnusy” latem (kilkudniowe) i lekcje „w terenie” jesienią. Jeśli repatriant przyjedzie zimą, czeka pół roku na „turnus”, a rok na lekcje. Gminy natomiast, które repatriantów przyjmują przez cały rok, są pozbawione jakichkolwiek środków na naukę języka polskiego dla dorosłych.

Podstawowe zasady (nie bijemy dzieci, segregujemy śmieci, nie dajemy łapówek, nie wzywamy pogotowia do bólu zęba) często trzeba tłumaczyć, powtarzać, uświadamiać – że tak jest w Polsce, tak jest w Europie. Kiedyś tak nie było. Kiedyś było tak jak u was, ale teraz jest inaczej.

Zagubienie. Duża społeczność przybyszy nie zauważa, rozcieńczają się w tłumie, szukają „swoich”, którzy przyjechali wcześniej. Łatwiej im znaleźć jakąkolwiek pierwszą pracę, bez względu na zawód i wykształcenie, nie muszą mieć samochodu „na już”, żeby dojeżdżać do fabryki, do pracy przy na taśmie, czy do szpitala, do pracy jako salowa. Z czasem z językiem jest coraz lepiej, a co za tym idzie, praca coraz lepsza, nawet w wyuczonym zawodzie.

Dla małej gminy każda zaproszona rodzina to społeczny eksperyment, dla samorządu i jego służb – zadanie. Mała społeczność obserwuje i ocenia. Jest pomocna, ale oczekuje wzajemności.

W małych ośrodkach repatriant musi mieć samochód (jak każdy), żeby dojechać do marketu, lekarza, a przede wszystkim do pracy. Tylko dzieci są dowożone gminnymi autobusami na czas. Ciąg dalszy „przestawiania się na Polskę”, przebiega podobnie u repatriantów na prowincji i w dużych ośrodkach, tyle tylko że lepsza praca oznacza zwykle jeszcze dłuższy dojazd.

Repatriacja

.Gminy często postrzegają repatriację jako kłopot. Podejście ideowe trudno realizować z pasją, jeśli brakuje na drogi, chodniki, pensje dla urzędników i nauczycieli, opał na zimę, autobusy szkolne i oświetlenie uliczne. Dlatego dla idei zapraszają jedną czy dwie rodziny i mają moralne zobowiązanie z głowy.

Tymczasem repatriacja to czysty zysk dla gmin: demograficzny – jest nas więcej – i materialny – środki z dotacji celowej skarbu państwa przyznawane gminom na każdą rodzinę repatriantów wystarczają na remonty komunalnych lokali, opuszczonych, zaniedbanych, bezużytecznych obiektów, często pustych od lat. Pustostany znikają. Repatriacja to także koszt, choć niefinansowy: praca ludzi, urzędników. Dokumenty, praca socjalna, edukacja, „załatwianie spraw” w powiecie i województwie.

Aglomeracje nie mają „wewnętrznego problemu demograficznego”, bo są wystarczająco atrakcyjne dla Polaków z Polski, a pustostany sprzedają na pniu. Stąd procentowo duże ośrodki zapraszają mniej rodzin repatriantów niż gminy prowincjonalne.

Co jednak najważniejsze, i w małych, i w dużych gminach repatriant dostaje dach nad głową, normalne mieszkanie komunalne, za które płaci gminie czynsz, taki sam jak wszyscy inni gminni lokatorzy. Kilkakrotnie niższy niż koszt najmu na rynku prywatnym.

Druga ścieżka – ośrodki adaptacyjne

.Dobrze, że istnieją, ale są rozwiązaniem nie dla każdego. Krótki pobyt, ale z nauką języka i realiów i wyrobienie polskich dokumentów. To jest bardzo dobre. Potem w drogę. Sami szukajcie sobie miejsca na rynku komercyjnym, bo rynek gminny jest już dla was niedostępny. Nie można skorzystać i z dobrodziejstw ośrodka i z zaproszenia przez gminę. To jest bardzo ryzykowne.

Trzeba być repatriantem „bogatym z domu”, żeby skorzystać z repatriacji przez ośrodek i znaleźć życiową normalizację w nowym miejscu. Pieniądze, jakie dostają na start od skarbu państwa repatrianci opuszczający ośrodek, są nikłe. Jeśli repatriant przed wyjazdem miał co sprzedać (dom, samochód, mieszkanie, ziemię) i ma własne środki w zapasie, doda do nich te „na osiedlenie”, to zdoła kupić jakieś mieszkanie w Polsce, raczej na tańszej prowincji. Jeśli repatriant nie miał czego sprzedać i przyjechał tak jak stał, tylko z oszczędnościami na podróż i pierwszy czas w Polsce, może wyjść z ośrodka w bezdomność lub stać się bezdomnym po roku (kiedy skończą się dopłaty do wynajmu prywatnego).

Miejmy świadomość, że są to ludzie bez „miejscowych od zawsze” krewnych, znajomych, kolegów ze szkoły, ze studiów, z poprzedniej pracy, bez spadku po babci, bez kolegi z wojska, szwagra, kuzyna z kopalni, chrzestnego z gospodarstwem, bez historii zawodowej w Polsce, bez zdolności kredytowej…

Połowa Polaków

.Szacuje się, że poza granicami Polski mieszka 20 mln Polaków. Skupmy się jednak na tych, dla których „powrót” do Polski jest atrakcyjny. Dla tych, którzy urodzili się i żyją na postsowieckim Wschodzie. A ci dzielą się na dwie główne grupy: zza Uralu i zza Buga. Pierwsi to potomkowie zesłańców, Sybiraków, więźniów gułagów. Drudzy to potomkowie Polaków zza Buga, którzy nie byli zesłani, ale po 1945 roku nie wsiedli do pociągu z Kargulem i Pawlakiem. Pierwsi to mieszkańcy azjatyckich republik byłego ZSRR i azjatyckiej część Federacji Rosyjskiej (także ci, którzy urodzili się w kraju zesłania i przeprowadzili się do republiki europejskiej, zachowując prawo do repatriacji). To o nich i tylko o nich mówi ustawa o repatriacji. To oni i tylko oni mogą przyjechać na zaproszenie gmin lub na skierowanie do ośrodka adaptacyjnego. To oni i tylko oni otrzymują obywatelstwo w momencie przekroczenia polskiej granicy (ustawowe), a faktyczne kilka tygodni później, gdy polskie urzędy przemielą raz jeszcze ich papiery. Zaraz potem polski dowód osobisty i polski paszport.

Z programu tego wyeleminowani są mieszkający w europejskiej części Federacji Rosyjskiej, Białorusi, Ukrainy, Litwy itd., którzy nie urodzili się jako potomkowie zesłańców, ale zwykłych Polaków, obywateli II Rzeczypospolitej i byłego ZSRR. Nie dostaną obywatelstwa, dowodu osobistego ani paszportu. Nie dostaną miejsca w ośrodku ani zaproszenia od gminy. Jedyne, co wolno im mieć, to

Karta Polaka

.Wprowadzony w 2007 roku pożyteczny dokument, karta Polaka, dla wszystkich osób polskiego pochodzenia urodzonych na Wschodzie, nie zastępuje prawa do repatriacji ustawowej, a tym samym prawa do polskiego obywatelstwa, środków na osiedlenie, mieszkania komunalnego. Karta Polaka świadczy jedynie o „przynależności do narodu polskiego”. W czasach pokoju ułatwiała trochę życie Polakom zza Buga, przyjeżdżającym do Polski. Mogli pracować legalnie bez dodatkowych pozwoleń, zwiedzać bezpłatnie muzea i korzystać z pociągów ze zniżką, ale w żaden sposób nie umożliwiała pozostania na zawsze. Przeciwnie, korzystniej było zostawić rodzinę za Bugiem, pracować w Polsce i wywozić zarobione pieniądze do domu, gdzie ich moc nabywcza była większa, niż urządzać się za nie w Polsce. Bo jak tu się urządzić bez mieszkania i z jednej pensji? Jak utrzymać rodzinę? Pozostawała jeszcze (w przypadku Białorusi) trudność w uzyskaniu zgody na wyjazd (bo wiza krajowa jest do karty Polaka przydzielana automatycznie). W obecnej sytuacji wojennej, co nie dziwi, także mężczyźni, obywatele Ukrainy polskiego pochodzenia, mają ten problem. Przed wojną oczywiście go nie było.

Polacy z Ukrainy, Białorusi i innych byłych republik bliżej Zachodu (a nawet z Rosji) przeważnie dobrze znają język polski lub mają łatwość uczenia się go. Poza tym bardziej rozumieją, „o co w tej Polsce chodzi”, łatwiej i szybciej przyswajają zasady współżycia i normy społeczne. Słowem – łatwiej i szybciej odnajdują się w Polsce, w każdych warunkach, niż repatrianci z Azji. Jakkolwiek to zabrzmi – są Europejczykami. Spoza Unii Europejskiej, ale jednak.

Przybysze z Azji mają natomiast lepsze warunki startowe (obywatelstwo, pieniądze, mieszkanie gminne), ale jest im trudniej „przestawić się na Polskę”. Zwyczajnie więcej ich to kosztuje. Bardziej się muszą starać. Więcej wysiłku wkładać w zostanie Polakiem w Polsce.

Wszelkie uogólnienia, które mogą tu razić, pojawiają się dla ułatwienia zadania, wyjaśnienia różnic, formalnych i mentalnych. Nie oznacza to, że wszyscy są tacy lub owacy. Uogólnienia są tu tylko statystycznym uproszczeniem, ułatwiającym zdefiniowanie podstawowych pojęć i różnic.

Rodacy drugiej kategorii

.Dla rodaków zza Buga z kartą Polaka (lub prawem do jej posiadania) państwo polskie nie proponuje wiele, a mówiąc dokładnie, nic konkretnego. Gmina może przygarnąć taką rodzinę jak każdą inną, ale żadnych środków na mieszkanie, wyposażenie, wsparcie najmu – nie dostanie.

Nie jest winą Polaków urodzonych za Bugiem, że ich pradziadkowie nie wsiedli do pociągu z Kargulem i Pawlakiem. Nie jest zasługą Polaków z Kazachstanu, Uzbekistanu, Azerbejdżanu itd., że ich przodkowie zostali zesłani przez Sowietów tam, gdzie przeżyć mogli tylko najsilniejsi.

Od tych czasów minęło 80–90 lat. Czas zrównać ich w prawach. Są Polakami poza Polską, żyją w miejscach, w porównaniu z którymi Polska, nawet prowincjonalna, jest atrakcyjna.

Podejście ideowe do repatriacji (jak w preambule) powoduje, że prawnuki jednych mają przywileje i prawa, w tym do automatycznego obywatelstwa, mieszkania lub miejsca w ośrodku, ubezpieczenia, a drudzy (po zdaniu „egzaminu na Polaka”, w tym z języka polskiego potocznego) mogą dostać wizę i przyjechać na rok. Nie mogą się nawet zameldować się na stałe, lecz tylko na czas posiadania wizy. Nie mogą kupić mieszkania, nawet jeśli mają pieniądze. Muszą spełnić szereg dodatkowych warunków i uzyskać pozwolenie ministra. Pozostają cudzoziemcami. Mogą starać się o kartę czasowego pobytu na podstawie zatrudnienia i np. umowy najmu mieszkania na rynku prywatnym i czekać w długiej kolejce po tę kartę, tak jak wszyscy inni cudzoziemcy. Jeśli trafią wyjątkowo dobrze, mogą się starać o kartę stałego pobytu. W tym samym czasie tacy sami Polacy ze Wschodu dostają obywatelstwo polskie w momencie przekroczenia granicy, bo urodzili się jako potomkowie zesłańców 2–3 tysiące kilometrów dalej na Wschód niż zwykli Zabużanie. Podejście demograficzne winno zrównać obie grupy w prawach i przywilejach, a ich repatriację nazwać nowym osadnictwem i powierzyć przede wszystkim gminom.

Repatriacja – sprowadzamy naszych, bo jest nas za mało

.Podejście demograficzne przed ideowym oznacza, że mamy jako państwo pełną świadomość, że jest nas coraz mniej i jesteśmy coraz starsi, a pakiet socjalny dla rodzin z dziećmi, choć bardzo użyteczny, nie poprawił sytuacji demograficznej tak, żeby było to statystycznie zauważalne.

Demografia to problem kraju, państwa, a nie gmin. Choć dotyka głównie właśnie prowincji, gmin poza aglomeracjami, ale to dlatego, że aglomeracje ściągają do siebie tych samych obywateli, którzy i tak w Polsce mieszkali, tyle że gdzie indziej. Prawdziwego przyrostu naturalnego w aglomeracjach, nie ma. Stąd wielkomiejska i podmiejska demografia to oszustwo. Bilans dla kraju, państwa nadal jest ten sam, niestety ujemny.

Szli na zachód osadnicy Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy

.Rozklekotana ciężarówka,
a dookoła obcy świat,
na głowie zmięta rogatywka,
a w głowie i w kieszeni wiatr!

Na zachód wiodły wszystkie drogi,
z dalekich ziem, z dalekich stron.
Kto by pomyślał, Boże drogi,
że tutaj będzie jego dom!

Szli na zachód osadnicy
Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy,
karabiny i haubice
zawiesili w cieniu brzóz.

Swe prawa mieli niepisane,
najprostsze z wszystkich ludzkich praw,
i pili życie prosto z dzbana,
i rzeki przepływali wpław.

Grywali w kości i o kości,
z partnerem, który zwał się los,
i nie szukali dziury w moście,
lecz budowali nowy most.

Szli na zachód osadnicy…

Szlagier w wykonaniu Dany Lerskiej z 1969 roku opowiada o tych, którzy po zakończeniu II wojny światowej, w wyniku kaprysu Stalina, przepędzeni byli zza Buga na tzw. Ziemie Odzyskane, które z kolei opuszczali Niemcy. Często przez wiele miesięcy Niemcy i Polacy mieszkali pod jednym dachem. I to w czasie, kiedy jeszcze pola były zaminowane, a bitewny kurz ledwo opadł. Ile było w nich wszystkich człowieczeństwa, żeby razem zbierać zboże, razem piec chleb i razem go jeść.

Eksperyment ludnościowy, jaki po 1945 roku odbył się w sercu Europy, nazywany dość cynicznie „repatriacją”, był uzasadniany politycznie i propagandowo. Dlaczego nie nazwano tego po prostu osadnictwem? Dlaczego teraz powtarzamy słowo „repatriacja” zamiast „nowe osadnictwo”? A może pozostawić prawo bytu obu pojęciom i stworzyć ustawę o repatriacji i nowym osadnictwie?

Złośliwa troska

.Słyszę czasami, że zrównanie w prawach wszystkich Polaków urodzonych w postsowieckich republikach, miałoby niewyobrażalne skutki finansowe dla państwa polskiego. A poza tym skoro miastom takie osadnictwo niepotrzebne, to „mniej atrakcyjna prowincja” nie udźwignie ciężaru nowego osadnictwa. Gdzie oni będą pracować? A poza tym – co to będzie, jeśli nawpuszczamy szpiegów?

Jakie skutki finansowe – pytam. Więcej mieszkań w czasie zastoju na rynku budowlanym? Więcej mebli z polskiej fabryki? Więcej dzieci w szkołach? Więcej rąk do pracy? Więcej studentów na uczelniach? Więcej ludzi w wieku produkcyjnym, równoważących liczbę osób w wieku emerytalnym? Czy to są negatywne skutki nowego osadnictwa (czy też ustawowej repatriacji)?

Co podniesie dzietność szybciej niż sprowadzenie rodzin z dziećmi, które się już urodziły, tyle że poza Polską?

Każdą złotówkę da się przesunąć albo nazwać inaczej. Czasami nawet nie trzeba jej nikomu zabierać. Wystarczy np. złotówki z obecnej dotacji celowej na repatriację, którą dostają gminy, wyłącznie na remonty posiadanych już lokali, zamienić na złotówki, za które takie mieszkanie gmina mogłaby kupić i wyremontować. Dziś jest to niemożliwe, bo dotacja celowa na repatriację to „środki bieżące”, a nie inwestycyjne. W gminach prowincjonalnych, wyludniających się, dużo jest mieszkań na sprzedaż. Zwłaszcza starych, tanich, do remontu. Można by je kupić i przygotować na przyjęcie rodaków. Ale nie wolno.

Wystarczy istniejące fundusze dopłat dla gmin na budowy i remonty mieszkań zwiększyć z 80 proc. na 100 proc., jeśli przyszli lokatorzy podnoszą liczbę mieszkańców tego kraju, a nie tylko tej gminy.

Praca. Potrzebna jest prowincjonalnym gminom jak powietrze. Małe zakłady. Takie na 30–50 osób. Podatek dla gminy, praca dla mieszkańca. Program „Całą Polska jedną strefą” nie działa. Pan premier miał dobre intencje, ale został… jakiego słowa można użyć zamiast „oszukany”?

W 2018 roku specjalne strefy ekonomiczne objęły małe gminy, odległe od stref właściwych. Strefy nie mają tu obowiązku wykupienia zakwalifikowanych gruntów, tak jak w prawdziwej strefie. Dlatego ich nie kupują, nie uzbrajają, nie szukają inwestorów, nie analizują możliwości i specyfiki tych gmin. Małe firmy w małych gminach ich nie interesują. Setki milionów na rozwój stref, na uzbrajanie nowych terenów ze specjalnej edycji Polskiego Ładu poszły tam, gdzie inwestorzy już są, gdzie brakuje miejsca na nowe inwestycje. Nie ma tam już co prawda rąk do pracy, ale przecież ci z prowincji jakoś dojadą.

Tymczasem małe prowincjonalne gminy, teoretycznie objęte strefą, nie mają podatków od budowli i maszyn, bo nikt się u nich nie buduje i nie ustawia maszyn do produkcji czegokolwiek. Firmy idą tam, gdzie już mają dobre „strefowe sąsiedztwo”. Małe gminy duszą się, budując swój budżet na podatku rolnym i od nieruchomości, głównie od domów swoich mieszkańców.

Nie taki był cel ustawy z 2018 r. o wspieraniu nowych inwestycji.

A gdyby tak stworzyć „strefy rodaka” w gminach, które przyjmują najwięcej nowych osadników i repatriantów? Lokować inwestorów i zapewnić parytety zatrudnienia: miejscowi i przybysze 1:1? Każdy każdemu coś by zawdzięczał. Integracja sama by się odbyła. Na to naprawdę nie trzeba setek milionów. Wystarczy ułamek tego, co dostały kilka miesięcy temu bogate miejskie gminy na terenach funkcjonujących już stref.

Język polski jako obcy – dla dzieci i dorosłych. Pieniądze są, tyle że zmonopolizowane przez jedną, kostycznie działająca organizację. Wystarczy, żeby musiała podzielić się nimi z gminami.

Ustawowe zrównanie Polaków ze Wschodu – mieszkania, miejsca pracy, język polski dla dorosłych. Więcej nie trzeba, żeby Polska zaczęła się zaludniać.

Jeśli zaś chodzi o lęk przed szpiegami, ze wszech miar słuszny, to już ich na pewno nawpuszczaliśmy. Mamy ich zapewne także wśród naszych rodaków urodzonych w Polsce. Mocarstwo planujące agresję, nie czeka na okazję, gdy przy granicy jest już wojna. Planuje. Organizuje. Czeka w gotowości. Czy takie mocarstwo znajdzie kandydatów na szpiegów wśród repatriantów i nowych osadników? Zapewne tak. Ale czy to będzie powód, czy raczej pretekst, żeby nie sprowadzać naszych ze Wschodu?

Repatriacja – czy gminy temu podołają?

.Tak, jeśli zaproponuje im to państwo polskie. Jeśli to państwo sfinansuje, uświadomi, nie narzuci. Wszak demografia to problem państwa, kraju. Dziś gminy mogą sobie tylko podbierać kawałki istniejącego demograficznego tortu. Coraz więcej w miastach i pod miastami, coraz mniej na wsiach i w miasteczkach odległych od aglomeracji. Ale w sumie w kraju wciąż tyle samo – znaczy coraz mniej. Nawet obowiązująca ustawa mówi o obowiązku państwa: (…) „uznając, że powinnością Państwa Polskiego jest umożliwienie repatriacji rodakom, którzy pozostali na Wschodzie, postanawia się, co następuje”. Jedynie owo „co następuje” należy zmodyfikować.

Wojna zmieniła wszystko

.Od kilku lat listy od kandydatów na repatriantów przychodzą do gmin mailem. Zazwyczaj z Kazachstanu. Kilka miesięcy przed agresją Rosji na Ukrainę zaczęły przychodzić listy od tych, którzy przeprowadzili się z Azji do Rosji, Białorusi, Ukrainy, zachowując prawo do repatriacji jako potomkowie zesłańców. Listy pełne lęku i błagania. Dopiero 24 lutego minionego roku stało się jasne i pewne, że oni przeczuwali wcześniej.

Po 24 lutego ruszyła prawdziwa mailowa lawina. „Jestem Polką z pochodzenia. Mój mąż jest Ukraińcem. Jesteśmy obywatelami Federacji Rosyjskiej. Boimy się. Mamy wszystkie decyzje, oprócz wizy. Potrzebujemy zaproszenia, żeby stąd wyjechać jak najszybciej. Pomóżcie”. „Mam 22 lata, jestem Polakiem, urodziłem się w Kazachstanie. Jako dziecko przeprowadziłem się z rodzicami z powrotem do Białorusi. Moja żona też jest Polką, ale nie ma papierów. Urodziła się na Ukrainie. Jesteśmy obywatelami Białorusi. Brakuje nam tylko wizy. Godzimy się na najskromniejsze warunki, żeby tylko wyjechać. W naszej wiosce gromadzi się wojsko. Jestem w wieku poborowym”. „Mama jest Rosjanką, tato Polakiem po obojgu rodzicach. Mama pracowała w komitecie wyborczym Nawalnego. Boimy się. Ja mam jeszcze rok studiów magisterskich, ale jestem gotów je rzucić w każdej chwili. Nie muszę mieć studiów. Mogę naprawiać samochody albo sprzedawać bilety w kinie. Zaproście nas, zanim zamkną konsulaty i nie będzie miał kto wbić nam wizy. Będziemy pożyteczni dla waszego Państwa. Pomóżcie”. „Jestem Polką, mąż Białorusinem wychowanym przez rosyjską rodzinę adopcyjną. Mamy wszystkie decyzje oprócz wizy. Prosimy o zaproszenie przez waszą gminę. Teraz jesteśmy w Turcji, bo mąż dostał wezwanie do wojska i tak uciekliśmy pierwszym samolotem. Kończy się nam tu legalność pobytu turystycznego. Jesteśmy wciąż obywatelami agresora”.

Takie listy piszą ci, którzy mają prawo do repatriacji. Ci, którzy takiego prawa nie mają, nie piszą listów. Wiedzą, jak jest.

Jolanta Krysowata-Zielnica

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 kwietnia 2023
Fot. Julia Zabrodzka / Forum