Jolanta PAWNIK: "Fabryka precli. Śmieciowe portale niszczą istotę dziennikarstwa"

"Fabryka precli.
Śmieciowe portale niszczą istotę dziennikarstwa"

Photo of Jolanta PAWNIK

Jolanta PAWNIK

Dziennikarka, wykładowca i doradca medialny. Entuzjastka nowych mediów. Krakowianka zakochana w rodzinnym Sandomierzu. Autorka książek "Saga rodu Moszczeńskich" i "Sandomierska piłka ręczna".

zobacz inne teksty Autorki

Kto pierwszy uznał, że teksty do śmieciowych portali służących tylko do zamieszczania reklam, powinni pisać dziennikarze a na dodatek podpisywać je własnym nazwiskiem? Co takiego stało się z dziennikarskim rynkiem pracy, że masowo pojawiające się tego rodzaju ogłoszenia – propozycje tworzenia „tekstów od metra”, „o byle czym”, „parę złotych za tekst” – cieszą się ogromnym zainteresowaniem? Czy do pisania krótkich tekstów nędznego sortu, które są tylko narzędziem do nabijania licznika wejść na strony, naprawdę potrzebny jest dziennikarz? 

Przegląd ofert pracy dla dziennikarzy nie pozostawia złudzeń. Nasz zawód się zdewaluował a my, dziennikarze, poddaliśmy się bez walki.

„Dziennikarza do pisania precli zatrudnię. Tylko autorskie teksty. Wypłata już od 100 zł”. Ogłoszenie wpada mi w ręce na jednym z portali społecznościowych.

Precle – zaplatanki słów, słów najczęściej w mianowniku, słów pod wyszukiwarki; zaplatanki słów wrzucanych od niechcenia, o byle czym, zamulające sieć, sprawiające że internet staje się śmietnikiem; teksty udające normalne artykuły, dzięki którym marketingowcy 2.0 oszukują popularne wyszukiwarki dołączając do tekstów linki promujące w wynikach wyszukiwania swoich klientów.

Firma – fabryczka pozycjonowania treści, jakich wiele na rynku – precyzuje swoje wymagania: lekkie pióro, praca pod presją czasową, umiejętność zastosowania co najmniej sześciokrotnie słowa klucza w mianowniku w tekście mającym tysiąc znaków, przekazanie praw autorskich i praw do nazwiska (!!!), teksty recenzowane przez dwóch specjalistów od pozycjonowania. W zamian oferują pracę w zgranym, kreatywnym, młodym zespole (choć szukają osób do pracy zdalnej) i terminowe wypłaty nawet dwa razy w miesiącu już po zarobieniu pierwszych stu złotych.

Obliczam szybko – 1.50 zł za tekst mający 1000 znaków – musiałabym napisać 75 tekstów po tysiąc znaków, żeby otrzymać pierwsze sto złotych brutto.

Ile czasu potrzeba, by napisać 75 tysięcy znaków nawet prostego tekstu? Na dodatek w każdym sześciokrotnie powtórzone w mianowniku jakieś słowo? Patrzę jeszcze ile osób odpowiedziało przede mną na tę ofertę – 172…

Kolejne ogłoszenie: „Dziennikarza z dużym doświadczeniem do pracy przy nowopowstającym projekcie internetowym zatrudnię”. Aplikuję. Odpowiedź nadchodzi po kilku minutach: „Oczekujemy od Pani pełnej dyspozycyjności (od zlecenia do realizacji nie więcej niż 4 godziny), treści wzmocnionych wypowiedziami dla portalu osób „z pierwszych stron gazet” i celebrytów, podpisanych własnym nazwiskiem. Za 1000 znaków bez spacji płacimy od 7 do 9 zł brutto w zależności od jakości zakwalifikowanego materiału. Praca na umowę o dzieło”. W tym przypadku nie jestem w stanie sprawdzić, ile osób zainteresowało to ogłoszenie ani jak zakończyła się rekrutacja. Zaglądam na stronę nowopowstającego projektu co jakiś czas. Nie widzę tam „treści wzmocnionych autorskimi wypowiedziami celebrytów”. Szczerze mówiąc – nie widzę żadnych wartościowych treści.

Większość firm żyjących z produkowania contentu (treści specyficznych pod wymogi wyszukiwarek) zamieszcza cenniki. I tak za „precle” – jak nazywa się klasyczną „watę” do podbijania treści – płaci się od 1 do 3 – 4 złotych za 1000 znaków. Teksty „zapleczowe”, z zasady zręczniejsze w przekazie słów kluczowych, to już od 3 do 6 złotych, teksty dziennikarskie z przeniesieniem praw autorskich – od 6 do 12 złotych. Nie chcę już nawet liczyć, ile trzeba naprodukować takich treści, by zobaczyć bardziej godziwe pieniądze.

Za każdym razem dowiaduję się, że „artykuły” będą płatne wówczas, gdy słowa kluczowe będą w mianownikach tak, aby dobrze pozycjonowane były teksty w wyszukiwarkach. Natłok „artykułów” z użyciem słów kluczowych ma lepiej nakierować wyszukiwarki, a więc ludzi w sieci, na reklamowane treści. Także wpłynąć na wyniki pojawiające się na pierwszej stronie najpopularniejszej wyszukiwarki. Klient – najczęściej agencja marketingowa czy reklamowa – płaci i „fabryka precli” rusza: aby szybciej, aby z użyciem słów kluczowych, właściwie o niczym, uderzając coraz szybciej w klawiaturę.

Czy w naszym zawodzie nie ma już znaczenia temat, zabawa słowem, umiejętność przekazu a pozostaje jedynie poszukiwanie leadów i zręczność w stosowaniu słów kluczowych, które będą widzieć wyszukiwarki?

Na pewnym etapie zaawansowania i doświadczenia nie ma przecież specjalnego problemu z tworzeniem tego typu treści. Pytanie tylko, ile można ich stworzyć, by ciągle były autorskie i „świeże”.

Pytanie kolejne – czy własne nazwisko warte jest tych kilku złotych za pół strony naszprycowanej mianownikami…?

I jeszcze jedno – jak czują się eksperci, do których co chwilę dzwoni ktoś z „fabryki precli” po opinię (przypomnę: ma być autorska, wcześniej niepublikowana, uzyskana z ust uznanego autorytetu lub celebryty) tylko po to, aby nafaszerować wypowiedziami kilkadziesiąt, a może i kilkaset „artykułów”, za które „wydawcy” płacą po trzy złote od sztuki…?

Nie pytam już o to, czy my, wykładowcy dziennikarstwa kształtowaliśmy naszych następców, aby w ten sposób kończyli?

Z ciekawości analizuję jedną z internetowych giełd dla dziennikarzy freelancerów:„ Dzięki serwisowi XYZ możesz w prosty sposób zarobić dodając swoje unikalne artykuły do naszego systemu, a my znajdziemy klientów, którzy kupią Twoje teksty. Sam ustalasz odpowiednią stawkę jaką chcesz otrzymać za napisany tekst lub możesz skorzystać z opcji automatycznej wyceny Twojego artykułu na podstawie jego długości i wybranej kategorii”. Zaglądam do cennika. No cóż… „Artykuł” mający 1000 znaków w kategorii „ekonomia i biznes” wyceniony jest na 3,20 zł, tekst do katalogu na 6 zł a tekst autorski w tej samej objętości na 5,54. Najdroższe teksty w serwisie dotyczą polityki i prawa. Szukam tekstu w kategorii „polityka, społeczeństwo”. Znajduję jeden – o Parlamencie Europejskim. Już lead (bo tylko tyle mogę zobaczyć przed zakupem) wydaje mi się znajomy, jakby wprost wyjęty z portalu dla leniwych licealistów sciaga.pl. Szybkie kopiuj – wklej i znajduję źródło – to Wikipedia. Za tekst długości 2500 znaków autor albo serwis życzą sobie 17 złotych brutto.

W innym serwisie, także gromadzącym piszących teksty, zasada działania jest inna. Autor rezerwuje sobie tematykę – tylko dla siebie. Wtedy dostaje więcej informacji o słowach kluczowych i zasadach konstrukcji „artykułów”. W sympatycznym mailu administratorzy serwisu zapewniają mnie, że czasami zdarzają się specjalne zlecenia na bardziej autorskie prace. Ceny – takie jak wszędzie – w zależności od tematyki, od 1 do 5 zł za 1000 znaków. Np. taka oferta – za 10 tekstów po 2500 znaków każdy na temat odchudzania można zarobić 59.90.

I jeszcze jeden fragment z maila z „fabryki precli”, już bez żadnego komentarza: „Ponieważ jesteśmy rozwijającym się portalem o dużym potencjale, w najbliższym czasie nie zamierzamy płacić za nadesłane materiały. Mamy nadzieję, że wystarczającą zapłatą będzie zobaczenie swojego nazwiska w druku”.

.Naszego zawodu już nie ma. Sprowadzono nas do roli dostarczycieli contentu, zmuszono do pracy na akord, zabrano etaty, biurka w redakcjach, zmuszono do „przedsiębiorczości”. Wszystko w imię nowych czasów, „nowych uwarunkowań ekonomicznych” i tym podobnych frazesów. A my daliśmy sobie wmówić, że nauczeni innych zasad warsztatu i etyki nie jesteśmy dostatecznie mobilni. Po prostu – za starzy na nowe czasy.

Na blogu jednej z firm pozycjonujących treści znalazłam „definicję” zawodu, który mam przyjemność i godność wykonywać tyle już lat. Kto wie, być może taka definicja jest już odtąd obowiązująca? „Pisarz, copywriter i dziennikarz – można by powiedzieć, wykonują tożsamą pracę – ich narzędziem jest słowo”. I tyle. Ale to już temat na zupełnie inne rozważania. Niebawem.

Jolanta Pawnik

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 11 grudnia 2015