
Nasz chrześcijański naród
Od dziesięcioleci eksperci z zapałem przekonują, że jesteśmy krajem świeckim. Ale to nigdy nie była prawda. To Biblia była głównym źródłem naszych narodowych ideałów – pisze Josh HAWLEY
.Christopher Dawson był angielskim historykiem, który żył i wsławił się w połowie ubiegłego wieku – T.S. Eliot nazwał go „najpotężniejszym wpływowym intelektualistą Anglii”. Dziś jest jednak często pomijany. Potomni zwykle odrzucają w niebyt ongiś cenionych intelektualistów i zazwyczaj wychodzi im to na dobre. Jednak w przypadku Dawsona wiąże się to z wielką stratą. Dlatego w tym trudnym momencie amerykańskiej historii warto o nim przypomnieć. Przez całe życie zajmował się badaniem religii i kultury, a jego życiowa teza brzmiała następująco: każda wielka kultura w historii ludzkości zależała od „wspólnego porządku moralnego i wspólnego ideału religijnego”.
Ideałem Ameryki od zawsze były religie oparte na Biblii, zwłaszcza chrześcijaństwo. Teraz to się oczywiście zmienia i wcale nie na lepsze. Lewica dąży do narzucenia społeczeństwu jałowego sekularyzmu, wskutek czego amerykańska kultura coraz częściej zapomina o tradycji religijnej, która ją stworzyła. A bez tej tradycji nie ma porządku moralnego, który mógłby nas połączyć. Jakie są tego konsekwencje? Wystarczy rozejrzeć się dookoła. Polityka jest zgorzkniała, a wojny kulturowe zdają się nie mieć rozwiązania. Nie możemy się już zgodzić nawet co do definicji mężczyzny i kobiety. Coraz mniej Amerykanów decyduje się na małżeństwo lub wychowywanie dzieci i coraz mniej osób uważa to za warte ich cennego czasu. Ci zaś, którzy wchodzą w związki małżeńskie i zakładają rodziny, muszą się borykać z gospodarką, która delikatnie mówiąc, nie jest zbyt przyjazna dla ogniska domowego.
.Istnieją jeszcze mroczniejsze trendy. Amerykańscy studenci, nieświadomi moralnych i duchowych podstaw swojego społeczeństwa, rozpowszechniają w mediach i na kampusach brutalną retorykę terrorystów. Papugują Osamę bin Ladena i Hamas, których zjadliwe diatryby mają co najmniej jedną wspólną cechę: gorącą nienawiść do Żydów i chrześcijan oraz ich wspólnego fundamentu biblijnego. Ponadto zatrważający odsetek amerykańskiej młodzieży leczy się z powodu zaburzeń psychicznych. Młodzi ludzie zmagają się z ciężarem nadużywania narkotyków i alkoholu; przedawkowanie narkotyków stanowi obecnie przyczynę ponad 100 000 zgonów w całym kraju każdego roku. Młodzi niebywale często popełniają też samobójstwa.
Komentatorzy, jeśli już dostrzegają problem – a wielu tego nie robi – obwiniają różne czynniki, od globalizacji po media społecznościowe. I choć z pewnością jest w tym sporo prawdy, to czy nasza trudna sytuacja nie wynika jednak z czegoś bardziej fundamentalnego? Czy rzeczywistym winowajcą nie jest utrata „wspólnego ideału religijnego”, upadek chrześcijaństwa jako kulturowej i moralnej kotwicy Ameryki?
„Ameryka jako naród chrześcijański” to hasło uznawane dziś za heretyckie. Od dziesięcioleci eksperci z zapałem przekonują, że jesteśmy krajem świeckim. Ale to nigdy nie była prawda. Owszem, ojcowie założyciele czytali rzymskich historyków, a niektórzy inspirowali się filozofią oświecenia. Ale to Biblia była głównym źródłem naszych narodowych ideałów. Od czasów purytanów z Nowej Anglii po Wielkie Przebudzenie, które przygotowało grunt pod rewolucję, Pismo Święte kształtowało nasze wspólne życie. Amerykański ideał jednostki ma chrześcijańskie korzenie. Tak samo jak nasz konstytucjonalizm. Żarliwy duch chrześcijański umacniał wielkie tradycje naszych postępowych reform – ale również konserwatywny opór wobec ich ekscesów. Kultura chrześcijańska była wspólną płaszczyzną dla całej Ameryki nawet w czasach najbardziej zaciekłych konfliktów.
Dziś musimy ją odzyskać. Dlaczego? Ponieważ Ameryka, jaką znamy, nie przetrwa bez biblijnego chrześcijaństwa. Prawa, które cenimy, wolności, którymi się cieszymy, oraz ideały, które wszyscy kochamy, są zakorzenione w tradycji biblijnej i przez nią podtrzymywane. Chrześcijaństwo jest energią, która zasila nasze narodowe życie. Jeśli zależy nam na przyszłości naszego kraju, musimy odnowić wpływ wiary biblijnej w Ameryce.
Nie trzeba być wierzącym, by dostrzec znaczenie chrześcijaństwa dla przyszłości Ameryki. W czasach globalnego kryzysu Franklin Roosevelt podkreślał biblijne dziedzictwo Ameryki. Po zniszczeniach II wojny światowej europejscy przywódcy przyjęli chrześcijańską demokrację, aby odbudować swoje kraje. Ale ożywienie chrześcijańskich wpływów w Ameryce nie będzie możliwe bez wierzących chrześcijan gotowych wnosić Ewangelię do każdego obszaru naszej kultury i polityki. Nasze podejście do gospodarki, biznesu, pracy, życia rodzinnego i edukacji potrzebuje świeżego chrześcijańskiego spojrzenia i działania. Niestety, dzisiejsi chrześcijanie wyszli z wprawy w przedstawianiu prawdziwie chrześcijańskiej polityki. Konserwatywny „fuzjonizm” z przeszłości – połączenie antykomunizmu, wolnorynkowej ekonomii i konserwatyzmu społecznego – nauczył zbyt wielu chrześcijan, że ich wiara odnosi się tylko do „kwestii kulturowych”, cokolwiek to znaczy. Tymczasem wszechobecna społeczna gangrena pokazuje, że norm społecznych i polityki gospodarczej nie da się łatwo oddzielić. Ewangelia dotyczy całego społeczeństwa i wszystkich aspektów życia.
.Ostatnio niektórzy prawicowcy zaczęli prezentować bardziej holistyczne chrześcijańskie podejście do obecnych wyzwań. Część z nich określa siebie „chrześcijańskimi nacjonalistami”, co zwykle jest atakowane przez lewicę. Debata ugrzęzła jednak w fałszywych początkach i złych pomysłach. Niektórzy chcą wpisać skład apostolski do konstytucji (jeden z takich złych pomysłów). Inni marzą o „protestanckim Franco” (kompletna katastrofa). Jeszcze inni sugerują separatyzm etniczno-rasowy (absolutnie nie). Obawiam się, że wśród tego zamieszania stracimy z oczu główne spostrzeżenia Dawsona: że każdy naród zależy od wspólnego porządku moralnego, że nasz jest chrześcijański i że chcąc przywrócić wynikający z tego porządek, musimy dążyć do tego, by dzisiejsze społeczeństwo zaczęło na nowo odzwierciedlać zasady Ewangelii.
W tym zadaniu nie ma nic „sekciarskiego”. Żaden naród nie jest bowiem prawdziwie świecki. Twierdzenie, że może takim być, stanowiło ostoję liberalnej inteligencji przez prawie sto lat. Obecnie powtarzają je nawet niektórzy konserwatyści. Sekularyści utrzymują, że rząd musi być neutralny wobec konkurujących ze sobą koncepcji szczęśliwego życia. Jesteśmy wciąż przekonywani, że ta neutralność jest jedynym sposobem na utrzymanie pluralistycznego narodu i poszanowanie osobistych wyborów obywateli. Zgodnie z tą ideą prawo jednostki do wyboru własnych celów moralnych musi mieć pierwszeństwo przed koncepcją tego, które cele są dobre i prawdziwe. Isaiah Berlin alarmował wręcz, że społeczeństwo zorganizowane wokół wspólnego ideału moralnego jest zasadniczo autorytarne.
W rzeczywistości wszystkie społeczeństwa są zorganizowane wokół wizji moralnej. To właśnie czyni je społeczeństwami. Arystoteles pojął to już dwa i pół tysiąca lat temu. „Celem państwa” – powiedział – „jest zatem szczęśliwe życie, a reszta to środki do tego celu wiodące”. Oraz: „Widoczne więc z tego, że państwo, które naprawdę zasługuje na tę nazwę, a nie jest nim tylko z imienia, musi się troszczyć o cnotę” (Arystoteles, Polityka, tłum. L. Piotrowicz). Wbrew pozorom nie jest to wcale skomplikowane. Społeczeństwo jest tworzone przez więzi lojalności, przywiązania i miłości, karmione wspólną ideą tego, co dobre, tj. wizją moralną. Innymi słowy, społeczeństwo jest projektem wspólnego znaczenia.
Dla odmiany obecna teoria liberalna inwestuje w społeczeństwo z sercem i urokiem międzynarodowej korporacji biznesowej. Nie ma w niej miejsca na uczucia, nie mówiąc już o celach moralnych. Przedstawia naród jako sojusz odizolowanych jednostek dążących do finansowych zysków. Ale to nie jest społeczeństwo, lecz korporacyjny konglomerat. Znów przytoczę Arystotelesa: „Ułatwienie wymiany towarów” jest celem „sojuszu”, a nie państwa. Edmund Burke zauważył to samo wieki później: „Państwa nie wolno uważać za nieróżniące się niczym od spółki do handlu pieprzem i kawą, perkalem lub tytoniem czy innym mało znaczącym towarem (…). To współudział we wszelkiej nauce, we wszelkiej sztuce, w każdej cnocie i wszelkiej doskonałości” (E. Burke, Rozważania o rewolucji we Francji, tłum. Dorota Lachowska). Krótko mówiąc, życie narodu jest przedsięwzięciem moralnym.
Nie chodzi mi o to, że społeczeństwo lub naród powinny być tak ukonstytuowane. Chodzi mi o to, że tak jest. Zawsze. Przez dziesięciolecia liberałowie ignorowali tę rzeczywistość, żyjąc z odziedziczonej kultury chrześcijańskiej i jednocześnie nią gardząc. Jednak idea „republiki proceduralnej”, która zapewnia jednostkom prawo robienia tego, co chcą, bez odniesienia do jakiegokolwiek wspólnego celu lub znaczenia, jest mirażem. Posiadane przez nas prawa i ich znaczenie są w nieunikniony sposób związane z osądami moralnymi.
Konserwatyści mają swoją własną wersję świeckiego mitu, która zwykle wiąże się z odwołaniami do rynku lub Jamesa Madisona albo obu naraz. Niektórzy konserwatyści – a konkretnie neoliberałowie – twierdzą, że wolnorynkowa wymiana dostarcza wszystkich wspólnych znaczeń, których nam potrzeba. Przekonują, że możemy zjednoczyć się w sprawie zarabiania pieniędzy. Ale do tego nie potrzeba społeczeństwa. Wystarczą korporacje i strefy handlowe. Inni konserwatyści szukają ratunku w konstytucji, tak jakby dokument ten był perpetuum mobile, które może działać samodzielnie, niwelując potrzebę wspólnych uczuć czy moralnego celu. Nastaw frakcje przeciwko frakcjom, a republika będzie trwać wiecznie! Madison nigdy jednak czegoś takiego nie powiedział. Zakładał, że istnieją wspólna kultura, język i poglądy moralne – co, jeśli spojrzeć na współczesne standardy, było zaiste solidnym fundamentem. Prawda jest taka, że żadna konstytucja, nawet świetnie opracowana, nie może zjednoczyć ludzi, którzy nie mają wspólnej koncepcji dobra. Żaden system kontroli i równowagi nie zastąpi wspólnej wizji moralnej. A jednak to być może chrześcijanie najbardziej potrzebują przypomnienia o duchowych fundamentach społeczeństwa. Przez długi czas dzieliliśmy świat na „święty” i „świecki”, Miasto Boga i Miasto Człowieka, w którym społeczeństwo i rządy uznawane są za zło konieczne. Ta mentalność daje chrześcijanom wymówkę, by nic nie robić. Tymczasem naszym obowiązkiem wobec bliźnich i Boga jest pracować na rzecz sprawiedliwego społeczeństwa przesiąkniętego Ewangelią. Ten obowiązek nigdy nie był bardziej naglący.
.Posunę się jeszcze dalej. Nie tylko narody w ogóle zależą od wspólnego porządku moralnego, ale porządek moralny naszego narodu był wyraźnie biblijny i chrześcijański. Słowa Christophera Dawsona o Europie, który stwierdził, że w jej przeszłości „nie ma niczego, co nie byłoby ukształtowane lub uwarunkowane przez wpływy chrześcijańskie”, można z równą mocą odnieść do Stanów Zjednoczonych. Przesłanie to powinno zostać usłyszane zarówno przez lewicę, jak i prawicę. Przez (ateistyczną) lewicę z oczywistych powodów: odrzuca ona wpływy chrześcijańskie jako opresyjne i usuwa je z naszej historii, gdzie to tylko możliwe. Ale również przez prawicę: czytając opinie tych, którzy nazywają siebie chrześcijańskimi nacjonalistami, można czasem odnieść wrażenie, że uważają amerykański projekt konstytucyjny i nasze wieloletnie przywiązanie do wolności osobistej za niewłaściwe. Ich zdaniem te zjawiska są obcym chrześcijaństwu wytworem oświeceniowego liberalizmu. Pogląd ten jest jednak z gruntu błędny. Idee jednostki, wolności osobistej i rządu konstytucyjnego nie są odstępstwem od kultury chrześcijańskiej, ale jej konsekwencją. Dlatego chrześcijanie powinni bronić tych filarów amerykańskiego eksperymentu, coraz częściej atakowanych przez lewicę.
Obserwatorzy co najmniej od czasów Tocqueville’a uznawali indywidualizm za kwintesencję Ameryki. Świat starożytny nie znał czegoś podobnego. Jak szczegółowo wyjaśnił francuski historyk Fustel de Coulanges, starożytni priorytetowo traktowali porządek i stagnację. Każde miasto zbudowane było wokół określonych warstw społecznych, które podlegały ścisłej hierarchii. Niektórzy ludzie urodzili się po to, by rządzić, inni po to, by być rządzonymi. Ówcześni wierzyli, że jest to wieczny i niezmienny porządek natury. Pozycja jednostki była nieznacząca. Los, rozum, natura, czy jakkolwiek to nazwiemy, kształtowały, jak rzekł Seneka, „największe i najmniejsze wydarzenia” i kierowały „losami narodów”.
Chrześcijaństwo wprowadziło nową i przełomową doktrynę: Boże wezwanie skierowane do jednostki. Chrześcijaństwo nauczało, że Bóg w osobie Jezusa Chrystusa umarł za każdego grzesznika z osobna. Bóg wzywa każdego z nas indywidualnie, a ci, którzy wierzą i pokutują, zyskują zdolność do osiągnięcia Jego celów w doczesnym świecie (i w wieczności). Krótko mówiąc, poprzez wiarę w Chrystusa jednostki stają się sprawcami historii. Nie możemy lekceważyć znaczenia tej zmiany. Klasa, plemię, a nawet naród straciły na znaczeniu w porównaniu z Bożym wezwaniem. Narodziła się idea jednostki. Zachód spędził stulecia na opracowywaniu implikacji tego faktu, a Amerykanie z czasem zbudowali wokół niego cały porządek społeczny.
Równie droga jest Amerykanom wolność osobista, koncepcja z ideą jednostki blisko spokrewniona. Ona również ma niezaprzeczalnie chrześcijański wydźwięk. Tak jak nieznana była starożytnym koncepcja jednostki, tak nie istniało pojęcie wolności osobistej, przynajmniej w rozpoznawalnej dzisiaj formie. Rzymianie cenili prawa własności niektórych osób; cenili też, podobnie jak Grecy, przywilej udziału obywateli w rządzeniu miastem. Ale wolność jednostki, której towarzyszą prawa osobiste, nadeszła dopiero wraz z ogłoszeniem przez Nowy Testament wolności w Chrystusie. „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” – ogłosił apostoł Paweł (Ga 5,1). To głęboko osobista wolność całkowicie nowego rodzaju.
Wolność, którą Chrystus kupił nam przez swą ofiarę, jest prawdziwie wewnętrzna, przenika do głębi istoty jednostki. Wyzwolenie dokonane przez Chrystusa odtwarza samo „ja” jednostki – „Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem” (2 Kor 5,17). Ta wolność jest jednocześnie osobista – należy bezpośrednio i wyjątkowo do jednostki – oraz niezbywalna. Żaden pan, żaden sędzia ani żaden rząd nie może jej nam odebrać. Piotr i jego towarzysze sprzeciwili się władzom Jerozolimy, które chciały powstrzymać ich od głoszenia słowa Bożego, mówiąc: „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz 5,29). Świat nigdy wcześniej nie słyszał o takiej wolności.
Ta osobista, indywidualna wolność pociągnęła za sobą pojęcie praw osobistych. Chrześcijańska wolność nie jest jedynie wolnością od grzechu, moralnego upadku i śmierci. Jest to wolność pozytywna, z której korzystamy, służąc Bogu i odpowiadając na Jego wezwanie. Żaden rząd nie może zaprzeczyć temu, co nakazał Bóg. Na przykład Dziesięć Przykazań nie tylko definiuje obowiązki moralne, ale również wskazuje na prawa jednostki. Przykazania określają zobowiązania jednostek, te zaś pociągają za sobą swobody polityczne, którymi jednostki muszą być obdarzone, aby móc te zobowiązania wypełniać. Z czasem chrześcijańscy teoretycy zaczęli dostrzegać, że Boże nakazy wymagają prawa do oddawania czci Bogu, zawierania małżeństw, wykonywania uczciwego zawodu i życia w sposób ogólnie miły Panu.
Co więcej, chrześcijaństwo nauczało, że prawa te należą się nawet zwykłym ludziom. Grecy wychwalali wolność, ale tylko dla „roztropnych”; Rzymianie wychwalali samostanowienie, ale tylko dla nielicznych. Chrystus natomiast umarł za wszystkich. W Nim „nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety” (Ga 3,28). Wszyscy są powołani przez Boga, niezależnie od statusu. Skoro tak jest, to dlaczego praca zwykłego robotnika miałaby być pogardzana? Dlaczego sfera domowa miałaby być traktowana z lekceważeniem? Charles Taylor mówił o „afirmacji zwykłego życia” przez chrześcijaństwo, lecz wyrażenie to bagatelizuje wybuchowe implikacje Bożego wezwania powołania jednostki. Siedemnastowieczni purytańscy radykałowie doskonale rozumieli tego konsekwencje. „Najbiedniejszy człowiek w Anglii winien wieść takie samo życie jak najbogatszy” – powiedział jeden z nich podczas słynnej debaty w Putney w 1647 roku. Prawo zwykłego człowieka do przyzwoitego wynagrodzenia, pracy w uczciwych warunkach, poprawy pozycji swojej i swojej rodziny, wpływu na własny rząd – te ideały, tak istotne dla amerykańskiego stylu życia, mają swoje źródło w Ewangelii.
Kolejnym chrześcijańskim wkładem w tożsamość naszego narodu jest konstytucjonalizm. John Winthrop powiedział kolonistom płynącym wraz z nim do Nowego Świata na pokładzie Arabelli, że zawierają przymierze z Bogiem i będą „miastem na wzgórzu”, światłem dla całego świata, społecznością oddaną Bożemu prawu. Idea przymierza była dla Winthropa zupełnie naturalna. Chrześcijanie od wieków czytali o nim w Piśmie Świętym. Bóg zawarł przymierze z Noem, potem z Abrahamem, a następnie z Mojżeszem i Dawidem. Bóg Biblii był Bogiem zawierającym przymierza. Od XVI wieku chrześcijańscy teoretycy starali się wyjaśnić Boże zamysły wobec rządów w kategoriach przymierza.
Bóg dał władcom mandat na wydawanie rozkazów i stosowanie przymusu, ale tylko o tyle, o ile służy to ochronie wolności ludu. Poinstruował też lud, by był posłuszny „władzom sprawującym rządy” (Rz 13,1), ale tylko w takim zakresie, w jakim władcy szanują prawa ludu. Winthrop wierzył w przymierze zawarte z Bogiem – tylko pobożny naród mógł zyskać Bożą przychylność i prosperować pod Jego kierownictwem. Co istotne, przymierze polityczne było również porozumieniem między rządzącymi a rządzonymi. Gdyby władze złamały warunki powierzenia im władzy przez Boga i wystąpiły przeciw prawom ludzi, wówczas ludzie mieliby prawo się bronić, a nawet zbuntować.
Przymierze od konstytucji dzieli niewielki krok. Ta powtórka z ewolucji wczesnonowożytnej myśli politycznej może przywodzić na myśl Johna Locke’a – i słusznie. Locke nauczył się teorii przymierza od francuskich kalwinistów i przekształcił ją (w niektórych aspektach dyskusyjnie) na własny użytek. Tak więc, czy to za sprawą purytańskich osadników, czy kalwińskiego Locke’a, przymierze od dawna znajduje się w amerykańskim krwiobiegu. Amerykańscy reformatorzy, począwszy od Abrahama Lincolna, a na Martinie Lutherze Kingu Jr. skończywszy, odwoływali się do tej tradycji, argumentując, że ludzkie konstytucje i prawa są uzasadnione tylko wtedy, gdy są zgodne z prawem boskim, a zatem tylko wtedy, gdy są sprawiedliwe. Ten wysoki standard jest dziedzictwem chrześcijaństwa.
.Podjąłem tu zaledwie próbę nakreślenia wpływu Biblii na najtrwalsze ideały Ameryki. Inni prześledzili go znacznie bardziej szczegółowo. Książka Larry’ego Siedentopa Inventing the Individual: The Origins of Western Liberalism prezentuje chrześcijańskie korzenie zachodnich praw. W The Hebrew Republic: Jewish Sources and the Transformation of European Political Thought Eric Nelson wskazuje na biblijne podłoże naszych instytucji politycznych. Odkrywanie tej historii ma ogromną wartość, ponieważ pokazuje ona, jakim społeczeństwem naprawdę była Ameryka. Nigdy nie mieliśmy narodowego establishmentu. Wyznania chrześcijańskie nigdy nie zostały zapisane w naszym prawie. Ale ideały narodu, instytucje społeczne i zwyczaje zostały ukształtowane przez chrześcijaństwo. Jest to dobra wiadomość, być może zwłaszcza dla Amerykanów, którzy nie są chrześcijanami. To właśnie ze względu na wpływy chrześcijańskie społeczeństwo amerykańskie chroniło prawo każdego człowieka do wolnej wypowiedzi, oddawania czci, gromadzenia się, składania petycji i udziału w samostanowieniu.
Ale dziś wszystko to się zmienia. Ateistyczna lewica rozpoczęła program transformacji społecznej, starając się zastąpić nasze biblijne dziedzictwo religią sekularyzmu i państwa doprawioną więcej niż odrobiną społecznego marksizmu. Jej projekt jest jeszcze daleki od ukończenia, ale jego katastrofalne konsekwencje są widoczne już dziś.
Indywidualizm stał się w rękach lewicy „osobistą autonomią”, prawem do robienia tego, co się komu podoba, nadawania własnego znaczenia i definiowania własnych zaimków – oczywiście pod warunkiem, że wiernie przestrzega się nowych i obowiązkowych nakazów moralnych przez ten nurt narzucanych. Każdy przyzwoity człowiek powinien być protrans i proaborcyjny, sprzeciwiać się rzekomo opresyjnej rodzinie nuklearnej i wyrzekać się zła zorganizowanej religii, zwłaszcza pochodzącej z Biblii. Jednak w „autonomii” według definicji lewicy chodzi nie tyle o wolność, ile o folgowanie własnym zachciankom. To nie przypadek. W miarę jak stajemy się coraz bardziej rozproszeni i skupieni na sobie, liberalna klasa rządząca przejmuje coraz większą kontrolę nad naszym krajem.
Dzisiejsza lewica kwestionuje również ustrój konstytucyjny. Lewicowcy popierają cenzurę, pouczając, że nie ma pierwszej poprawki do prawa do „dezinformacji”. Odrzucają wolność religijną, która ich zdaniem jest wyłącznie tarczą dla dyskryminacji. Wykorzystują władzę państwa przeciwko tym, którzy rzucają im wyzwanie – wystarczy spojrzeć na rodziców uznanych za „terrorystów” z powodu wyrażenia swego zdania na posiedzeniu rady szkoły. Celebrują też skoncentrowaną władzę, czy to w rękach biurokratów, takich jak dr Fauci, czy megakorporacji, które wykonują ich polecenia.
Lewica szuka zbawienia w aktywizmie politycznym. Żąda pokuty za „opresyjną” tradycję, nie za osobiste grzechy. Głosi ewangelię intersekcjonalności, wiktymizacji jako środka do władzy. Wszystko to jest bezsensowne i stanowi kiepską imitację religii biblijnej. Co jednak nie czyni tego zjawiska nieszkodliwym. Wystarczy spojrzeć na wyszkolonych w tej filozofii studentów, którzy w ostatnich miesiącach wyzywali Żydów i Izraelczyków od kolonizatorów i ciemięzców, jednocześnie powtarzając diatrybę Osamy bin Ladena przeciwko Ameryce, Wielkiemu Szatanowi. Postępowy sekularyzm lewicy jest religią moralnej zgnilizny. Co więc powinniśmy zrobić? Na pewno nie należy wprowadzać religijnego establishmentu. Ci chrześcijanie, którzy twierdzą, że Ameryka potrzebuje Franco lub, z innej strony, że Credo powinno zostać wpisane do Konstytucji, nie tylko źle zrozumieli naszą historię, ale i stwarzają zagrożenie. Chrześcijańska kultura Ameryki nigdy nie zależała od silnych mężów, ustanowionych Kościołów czy prawnie określonych deklaracji wiary. Nie zależała też od homogeniczności rasowej, za którą zdają się opowiadać niektórzy nazywający siebie chrześcijańskimi nacjonalistami. Nie! Ewangelia Jezusa Chrystusa niszczy każdą formę rasizmu. Kościół Chrystusa nigdy nie opierał się na rasie, podobnie jak Ameryka.
.Co zatem? Musimy ponownie schrystianizować najważniejsze instytucje naszego społeczeństwa poprzez podkreślenie znaczenia Ewangelii dla każdego aspektu życia. Pod koniec XIX wieku ówczesne pokolenie chrześcijan, katolików i protestantów próbowało tego dokonać. Niektórzy nazwali ten projekt „chrześcijańską demokracją”. W skrócie – uznawał on marksizm za przekleństwo i zakładał bezwzględne odrzucenie socjalizmu. Jednak konsumpcyjny leseferyzm nie był właściwą alternatywą. Musimy w końcu przyznać, że naród jest tym, czym zawsze był: moralnym partnerstwem. Aby przetrwał, chrześcijanie muszą kształtować współczesną rzeczywistość zgodnie z Ewangelią. To właściwa droga.
Pierwszym krokiem na tej drodze powinno być zdemontowanie prawnego reżimu sekularyzmu, który lewica próbuje narzucić od dziesięcioleci. Uczniowie powinni mieć możliwość modlenia się w szkołach publicznych. Ludzie wierzący powinni mieć swobodę modlitwy, dawania świadectwa i noszenia symboli swojego religijnego oddania w miejscu pracy. Chrześcijańscy biznesmeni powinni mieć prawo włączania swojej wiary do własnych przedsiębiorstw, w tym poprzez odmowę finansowania leków aborcyjnych lub uczestniczenia w planowaniu i celebrowaniu ceremonii, które naruszają ich przekonania, takich jak śluby osób tej samej płci. W szerszym ujęciu chrześcijanie muszą wytrwale bronić zasadniczej roli chrześcijaństwa w naszych dziejach. Musimy o tym mówić, pokazywać to i tego nauczać – musimy walczyć o uhonorowanie chrześcijańskiego dziedzictwa w miejscach publicznych. Prawa i symbole publiczne są edukatorami, bez względu na to, czy są za takie uznawane, czy nie. Z tego powodu należy umieszczać Dziesięć Przykazań w salach sądowych, sądach i ratuszach, tak jak umieszczono wizerunek Mojżesza trzymającego Dekalog w marmurze Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych.
Jednak nie wystarczy tylko sprzeciwiać się prawnemu sekularyzmowi. Potrzebujemy chrześcijańskiej polityki, która zajmie się naszymi najpilniejszymi problemami społecznymi w sposób jednoznacznie chrześcijański. I nie mam tu na myśli wyświechtanych przemów o „wartościach rodzinnych”, które politycy, najczęściej republikanie, uroczyście serwują nam co dwa lub cztery lata. Nie, prawdziwie chrześcijańska polityka musi myśleć architektonicznie. Musimy przeanalizować całą strukturę naszego niszczejącego porządku społecznego z perspektywy Ewangelii i określić, co należy zmienić, aby ten porządek uzdrowić. Kiedy to zrobimy, okaże się, że nie można rozdzielić kwestii społecznych i ekonomicznych. Chrześcijańskie społeczeństwo wymaga chrześcijańskiej ekonomii.
Weźmy na przykład rodzinę. Dom z dwojgiem rodziców jest fundamentem każdego dobrze prosperującego społeczeństwa. Bliski upadek tego modelu w Ameryce jest naszą narodową katastrofą. W tym kraju więcej dzieci dorasta z jednym rodzicem niż gdziekolwiek indziej na świecie. Dlaczego? Po pierwsze, amerykańscy mężczyźni rzadziej się żenią, a jeśli już, to później. Głównie dlatego, że wielu z nich nie może znaleźć przyzwoitej, stabilnej i dobrze płatnej pracy, a mężczyzna bez odpowiedniej pracy nie jest „dobrym kandydatem na męża”, jak mawiają socjologowie. Po drugie, pary, które się pobierają, mają mniej dzieci, ponieważ wiele z nich uważa, że nie stać ich na większe rodziny. Ponadto oboje rodzice muszą pracować w pełnym wymiarze godzin, aby zapewnić swojej rodzinie życie na poziomie klasy średniej.
Niektórzy twierdzą, że istnieje mnóstwo miejsc pracy oferujących świetne zarobki. Być może, ale odnosi się to przede wszystkim do absolwentów prestiżowych uniwersytetów. Chciałbym przypomnieć tym osobom, że dwie trzecie amerykańskich mężczyzn nie ukończyło nawet czteroletniego college’u. A w ciągu ostatniego półwiecza realne wynagrodzenie pracowników fizycznych w ogóle nie wzrosło. Jeśli chcemy ratować instytucje małżeństwa i rodziny, stagnacja płac klasy robotniczej musi się zakończyć.
Powtórzę: chrześcijańskie społeczeństwo wymaga chrześcijańskiej gospodarki. Dlaczego mielibyśmy wzbraniać się przed podkreślaniem tej oczywistej prawdy? I dlaczego mielibyśmy unikać twierdzenia, że chrześcijańska ekonomia to taka, która pozwala mężczyźnie utrzymać siebie, żonę i dzieci dzięki pracy własnych rąk, niezależnie od rządu czy organizacji charytatywnych? Chrześcijańska gospodarka umożliwia rodzicom – wszystkim, nie tylko tym najbardziej utalentowanym i dobrze usytuowanym – posiadanie i wychowywanie dzieci bez potrzeby korzystania z państwowych systemów opieki dziennej zaprojektowanych w celu wprzęgnięcia obojga rodziców w służbę globalnym korporacjom, które domagają się każdej sekundy ich energii, często w zamian za marne wynagrodzenie.
Dzisiejszy system jest całkowitym przeciwieństwem chrześcijańskiej gospodarki. W systemie tym fundusze hedgingowe i globalny kapitał liczą się bardziej od pracowników; bezdzietny bankier z Manhattanu liczy się bardziej od spawacza i jego rodziny z Missouri. Smutna prawda jest niestety taka, że od dziesięcioleci obie amerykańskie partie mają w dużej mierze ten sam program: swobodny przepływ globalnego kapitału, nieograniczony import tanich zagranicznych towarów, ulgi podatkowe dla korporacji odbierających Amerykanom miejsca pracy poprzez lokowanie produkcji poza krajem oraz swobodny dostęp do taniej siły roboczej. Polityka ta tworzy ogromny system preferencji dla niewielkiej grupy branż – głównie Wall Street, Hollywood i Doliny Krzemowej – oraz jednej, najwyższej klasy społecznej. To nie jest w porządku. To nie jest sprawiedliwe. A chrześcijanie, którzy cenią małżeństwo, rodzinę i pracę, nie powinni się na to godzić.
.To właśnie mam na myśli, mówiąc o myśleniu architektonicznym. A to dopiero początek, ledwie mały kroczek na drodze ku lepszemu. Musimy bowiem zrobić znacznie więcej – odbudować amerykański przemysł, który zapewni dobre pensje, opracować politykę podatkową promującą małżeństwo i wychowywanie dzieci, powstrzymać proceder okradania amerykańskich rodzin przez przemysł farmaceutyczny i odebrać wielkim firmom technologicznym kontrolę nad dyskursem publicznym. Mógłbym wymieniać dalej, zamiast tego jednak po raz ostatni przedstawię swój punkt widzenia. Ameryka była narodem chrześcijańskim. Możemy się nim stać ponownie, jeśli chrześcijanie na nowo uświadomią sobie, że Ewangelia Jezusa Chrystusa odnosi się do każdego aspektu naszego wspólnego życia. Musimy to zrobić dla dobra przyszłości naszego narodu i honoru Ewangelii.
Tekst ukazał się w nr 63 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].