
W obronie cyfrowej demokracji
Cyfryzacja to wielka szansa na odrodzenie społeczeństwa obywatelskiego, które jest kręgosłupem każdej demokracji – pisze Justyna ORŁOWSKA.
.Pytanie, czy cyfryzacja zmieni naszą demokrację, jest coraz częściej pytaniem retorycznym. Właściwsze wydaje się pytanie, jak bardzo ją zmieni. Wydarzenia przy okazji wyborów prezydenckich w USA w 2020 r. pokazały siłę mediów społecznościowych zarówno w zakresie mobilizacji społecznej, jak i dyskusji o wolności słowa. Wielkie przełomy technologiczne zmieniały rzeczywistość polityczną społeczeństw od trójpolówki, przez druk, po komputer osobisty. Nadszedł czas głębokiej refleksji nad stanem demokracji. Dzisiejsza perspektywa będzie jednak niepełna bez wielkich nauczycieli demokracji – starożytnych Ateńczyków i Alexisa de Tocqueville’a, a to dlatego, że świat cyfrowy zmienia nasz sposób życia, ale nie ludzką naturę.
Zbanowani na agorze
.Z pewnością żyjemy w czasach przełomu. Twitter stał się dziś jedną z głównych platform komunikowania decyzji politycznych, do tego stopnia, że koreański rząd stworzył specjalne stanowisko do monitorowania tweetów jednego tylko przywódcy. Jednocześnie ten sam Twitter zmusił zapewne nieszczęsnego koreańskiego urzędnika do przebranżowienia się, gdy z dnia na dzień konto owego przywódcy, obserwowane przez 80 milionów osób (ósmy najlepszy wynik w serwisie), zostało zablokowane.
Platformy społecznościowe przypomniały nam więc o drugim, obok agory, najsłynniejszym obliczu ateńskiej demokracji – tzw. sądzie skorupkowym. Instytucja ta polegała na tym, że ateńczycy ryli na glinianych skorupkach imiona tych, których podejrzewali o dążenie do tyranii, skazując ich tym samym na ówczesny odpowiednik twitterowego bana, czyli 10-letnie wygnanie. W ten sposób pozbawili świat części dorobku takich postaci jak Alcybiades czy Temistokles, dając mu w zamian słowo „ostracyzm” – od ostrakon, czyli właśnie skorupka.
Nie wymaga wielkiej wyobraźni przeniesienie starożytnego ostracyzmu na grunt współczesny. Byliśmy świadkami podobnego procesu – wielu użytkowników platform cyfrowych posądziło amerykańskiego prezydenta o dążenie do tyranii podczas procesu zatwierdzania wyniku wyborów. Następnie zgłosiło jego konto na wirtualnej skorupce, tym samym pomagając w skazaniu go na banicję. Decyzji jednak nie podjęła demokratyczna większość, ale prywatni właściciele mediów społecznościowych. Starożytni Ateńczycy byliby zaskoczeni przebiegiem tego procesu. Demokracja to w końcu rządy większości, a nie niewielu. No właśnie, ale czy to, że mamy do czynienia ze współczesnym ostracyzmem, to wina samej technologii, czy jednak tyrańskiego (w ateńskim tego słowa znaczeniu) sposobu zarządzania? I tu z pomocą ponownie przychodzą Ateńczycy, którzy w końcu odeszli od ostracyzmu, który przypominał lincz, i zastąpili go procesem sądowym.
(Nie)cyfrowa dezinformacja
.Innym zjawiskiem, które często wskazuje się jako patologię cyfrowej demokracji, są wszechobecne fake newsy. Widzimy wyraźnie, jaki poziom emocji społecznych budzi kwestia dezinformacji w amerykańskiej demokracji. Władze publiczne mają szereg instrumentów, by sobie z tym radzić. Francja z inicjatywy prezydenta Emmanuela Macrona wprowadza drakońskie regulacje dotyczące promowania treści w internecie, a Niemcy stworzyły cały system prawny zmuszający koncerny do usuwania fałszywych treści. Także Polska ma w swoich kodeksach takie pojęcia jak „zniesławienie”, „oszustwo” czy „wprowadzanie w błąd”, jednak już mniej więcej dekadę temu mogliśmy zobaczyć, jak nasze społeczeństwo reaguje na wszelkie próby stawiania się państwa w roli arbitra internetowej słuszności i prawdy.
Widzimy wyraźnie, że różne systemy w zależności od tradycji politycznych, ale też osobowości przywódców pokazują diametralnie różne podejścia regulacyjne w zakresie najważniejszych dziś sposobów komunikacji – odbywających się za pomocą technologii cyfrowych. Internet powstał jako zwykły system do komunikowania się baz wojskowych – ma więc tylko takie gwarancje wolności i prywatności, jakie sobie wywalczymy.
Polska ze swoją republikańsko-wolnościową tradycją stoi mocno po stronie wolności przekazu internetowego. W głębszym sensie można uznać, że w Polsce pytanie inspirowane Platonem, kto miałby pilnować współczesnych strażników „państwa”, ustalających, co jest słuszne, a co nie w ramach współczesnej cyfrowej agory, jest dużo bardziej żywe niż w innych państwach Zachodu.
Nade wszystko upraszczanie czyichś preferencji politycznych do poziomu jego ekspozycji na fake newsy ignoruje całą gamę czynników społeczno-ekonomicznych, które sprawiły, że dana osoba chce w nie uwierzyć. Oczywiście to, że nie znamy przyczyny, nie znaczy, że nie powinniśmy leczyć objawów – jest w interesie wszystkich obywateli, by debata publiczna była oparta na rzetelnej dyskusji i faktach. Walka z dezinformacją z pewnością jest ważnym aspektem cyfrowych demokracji, ale kwestia defamacyjnych nierzetelnych publikacji jest odwiecznym problemem życia publicznego, odkąd wynaleziono pismo.
Pierwszy znany historii fake news nie potrzebował jednak nawet pisma, a tym bardziej cyfryzacji, bo polegał na malowaniu przez faraona Ramzesa swoich wizerunków jako zwycięzcy bitwy, która zakończyła się remisem. Taktyka ta ewidentnie zadziałała (historycy do dziś nazywają Ramzesa „Wielkim”). Od tego czasu annały historii pełne są dezinformacji – by przypomnieć los Marka Antoniusza popełniającego samobójstwo w reakcji na wieści o śmierci Kleopatry (które rozpuszczała sama królowa). Na ironię zakrawa fakt, że hołubiona przez de Tocqueville’a amerykańska demokracja w pewnej mierze również powstała w wyniku fake newsów. Benjamin Franklin, ojciec amerykańskiej konstytucji, bez wahania szerzył opowieści o indiańskich plemionach skalpujących kolonistów w imię brytyjskiego króla Jerzego III.
Nawet samo pochodzenie terminu „fake news” było fake newsem, ponieważ błędnie przypisano jego stworzenie prezydentowi Wilsonowi (choć faktycznie ostrzegał on przed dezinformacją). Nie powinno więc nas dziwić, że obecnie antyszczepionkowcy sięgają do tej starej i sprawdzonej taktyki – przez tysiąclecia była ona równie popularna, co skuteczna. Pocieszać może jednak fakt, że amerykańska demokracja mimo to przetrwała już niemal 250 lat.
Cyfrowy kręgosłup demokracji
.W ferworze dyskusji o wolności w internecie, która z pewnością jest dyskusją arcyważną, zapominamy o dużo szerszym wymiarze cyfrowej transformacji naszych demokracji i jak wielką pozytywną, ożywczą siłą mogą być technologie. Ustrój demokratyczny to przecież nie tylko regulowanie tego, kto kogo i z jaką większością wybiera, ale cała gama naszych codziennych spraw – socjalnych, gospodarczych, edukacyjnych czy zdrowotnych. Widać to choćby po współczesnej Konstytucji RP, która finansom publicznym poświęca więcej artykułów niż samorządowi czy stanom nadzwyczajnym. Oblicze każdego z tych składających się na demokrację obszarów uległo radykalnym zmianom dzięki nowym technologiom i w przytłaczającej większości oceniamy ten fakt pozytywnie. To właśnie cyfryzacja wpływa pozytywnie na fundamenty naszej demokracji, te same, które w swoim epokowym dziele O demokracji w Ameryce sformułował Alexis de Tocqueville.
Możemy więc cyfryzację potraktować jako szansę, by dać nowe życie tym procesom społecznym, które fascynowały czytelników de Tocqueville’a. Ta bez wątpienia wyjątkowa książka od momentu pierwszego wydania w 1835 r. buduje w czytelnikach powszechną wiarę w to, że demokracja jest najlepszym z ustrojów. Ale nie było to takie oczywiste, kiedy demokracja funkcjonowała właściwie tylko w pewnej byłej kolonii, której Kapitol płonął od brytyjskich pochodni lekko ponad 20 lat wcześniej (a potem znowu, 200 lat później, choć tego de Tocqueville nie mógł wiedzieć). Jeśli ktoś najmocniej pomógł zaszczepić wiarę w demokrację w Europie czasów ancien regime, to właśnie de Tocqueville. Nie przypadkiem to właśnie ten francuski myśliciel był bliski środowiskom opozycji demokratycznej w państwach zniewolonych przez komunizm po II wojnie światowej.
Alexis de Tocqueville urodzony w 1805 r. był synem normandzkiej arystokracji i człowiekiem przełomu epok. Członkowie jego rodziny albo skończyli na gilotynie podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej albo ledwo przed nią uciekli. A u podstaw tych prześladowań leżały fake newsy generowane przez ówczesne media społecznościowe – gazety. Uzbrojony w tę wiedzę Tocqueville wyruszył do Ameryki, gdzie spisywał swoje spostrzeżenia na temat zalet i zagrożeń tej młodej demokracji, do dziś stanowiące kluczową pozycję na półce każdego politologa i socjologa.
Jednym z największych odkryć de Tocqueville’a podczas podróży po Ameryce (choć po prawdzie przebywał w sporej mierze w obecnej Kanadzie) opisanych w O demokracji w Ameryce była zdolność amerykańskiego społeczeństwa do samoorganizacji poprzez wszelkie stowarzyszenia w celu realizacji określonych zadań społecznych. Jest to z pewnością rys amerykańskiej demokracji, uważany za pewien ideał w zakresie organizacji społeczeństwa obywatelskiego po dziś dzień. Dla zobrazowania – Partia Republikańska ma mniej więcej tylu członków co Polska łącznie obywateli, a słynna Armia Zbawienia (choć nie jest nawet blisko bycia największą organizacją) może się pochwalić 3,3 mln wolontariuszy.
Cyfryzacja daje wielką szansę dla odrodzenia społeczeństwa obywatelskiego i już jesteśmy jego świadkami. Aby to sobie uświadomić, wystarczy zauważyć, że na jedną organizację pozarządową na świecie przypadają dziś ok. 62 grupy na Facebooku. Dzięki postępującej cyfryzacji ludzkość ma niespotykaną w dziejach łatwość zrzeszania się ponad granicami, o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od statusu społecznego czy decyzji władz państwowych. Z tej swobody wyrasta kręgosłup każdej znanej historii demokracji – społeczeństwo obywatelskie.
Cyfrowy, czyli równy?
.Gdyby de Tocqueville dożył dzisiejszych czasów, równość, którą odmieniał w swoim dziele przez wszystkie przypadki, opisywałby w odniesieniu do równości szans dzięki cyfryzacji. Już dziś prawie 90 proc. Polaków ma dostęp do szerokopasmowego internetu, a jakiegokolwiek prawie każdy. To okno na świat z prawie każdego już miejsca w Polsce, niezależnie od statusu społecznego, rasy, płci czy wykształcenia – kwintesencja de Tocqueville’owskiej równości szans. Szans na co? Na wszystko, czego człowiek pragnie – na miłość, przyjaźń, zdrowie z jednej strony, edukację, pracę, pieniądze z drugiej. Dostęp do informacji z perspektywy małego miasta został zrewolucjonizowany. Internet zapewnia dostęp do zasobów wiedzy, którymi kiedyś mogły dysponować tylko bardzo zamożni, świetnie usieciowieni towarzysko ludzie z wielką biblioteką. Dziś różnica w dostępie do wiedzy pomiędzy mieszkańcem Warszawy a mieszkańcem niedużego miasteczka na Podlasiu została radykalnie zminimalizowana. A współczesnym kluczem do zaspokojenia tych pragnień są dostępne dla każdego aplikacje mobilne.
Podczas wielkiej fali migracji w połowie ubiegłej dekady świat obiegły (nieco podkoloryzowane) historie o migrantach, którzy po bezpiecznym zakończeniu kilkumiesięcznych podróży przez bezdroża zamiast o wodę czy jedzenie prosili o … ładowarki do telefonów. Spytani o to, co im pozwoliło dotrzeć do Europy, jednym głosem odpowiadali, że aplikacje z mapami i komunikatory do wymiany porad z innymi. Ich droga była czasem równie długa, jak ta, którą Tocqueville odbył z dużym wysiłkiem jako jeden z nielicznych szczęśliwców, którzy mogli sobie ówcześnie na to pozwolić. Można (trzeba) sobie oczywiście zadawać pytania o bilans tej transformacji – w końcu ci, przed którymi uciekali migranci, też wykorzystują internet do swoich celów – jednak nie ulega wątpliwości fakt, że doszło do stopniowego wyrównywania szans ze wszystkimi tego konsekwencjami.
W de Tocqueville’owskiej Francji XIX wieku wciąż normą były relacje w ramach ciągle tych samych uznawanych na świecie nazwisk rodowych, a w przypadku niższych sfer w ramach jednej wsi bądź kilku najbliższych. Łamiącym te normy groził ostracyzm społeczny, co znakomicie opisuje Balzac w swoich genialnych powieściach. Stąd obyczaje ówczesnych Amerykanów wydawały się tak atrakcyjne. Można było mieć wrażenie, że nie ma lepszych i gorszych, skoro majątek był rzeczą wtórną, bo ziemia była na wyciągnięcie ręki (a do pewnego czasu każdy miał ją gwarantowaną) – wystarczało podążać na zachód, w głąb Nowego Świata. Współczesność dodaje kolejny element do tego wachlarza możliwości – już nie tyle zdalny kontakt, ile zdalne jego nawiązywanie.
To zjawisko zdecydowanie wykracza poza portale randkowe – jeszcze przed pandemią 40 proc. amerykańskich par poznawało się przez internet, a dla ponad połowy amerykańskich nastolatków nawiązywanie przyjaźni tym kanałem było domyślnym sposobem już 5 lat temu. Internetowych społeczności jest co niemiara – od portali dedykowanych miłośnikom węży, Star Treka czy kapitanom statków, przez takie, które dobierają sugerowane kontakty według ulubionego składu sałatek, po grupujące osoby, które nienawidzą tych samych rzeczy.
Powoli przenosimy do internetu coraz większe części naszego życia, ale tym samym zmieniamy nie tylko siebie, lecz też całą sieć. Żołnierze sił zbrojnych USA, dla których powstał internet, byli (dosłownie) zuniformizowaną grupą. Dziś natomiast nasza potrzeba obracania się w kręgach podobnie myślących osób zmieniła całe medium, tak samo jak nasza chęć przyjmowania krótkich przekazów zmieniła w ubiegłym stuleciu oblicze telewizji.
Jeżeli jesteśmy w stanie sprawić, że poważne kalifornijskie firmy sowicie wynagradzają programistów, by ci tworzyli algorytmy dobierające ludzi wedle sałatkowych preferencji, to ewidentnie nasza siła sprawcza jako użytkowników jest znaczna. Nie inaczej jest w przypadku zachowań pro- i antyspołecznych. Jeżeli naszą potrzebą staje się wyrażanie złości, Facebook dodaje stosowną opcję obok ikonicznego „Lubię to”, jednak kiedy wybuchła pandemia, musiał dodać także możliwość wyrażania solidarności z innymi – tak dużo osób sygnalizowało taką potrzebę. To zjawisko wykracza zresztą poza portale społecznościowe – powstawały i wciąż powstają dziesiątki aplikacji służących wspieraniu seniorów, którzy siedzą w domach, by ocalić życie, skazując się tym samym na komunikację internetową, z której dwie trzecie z nich nigdy wcześniej nie korzystało. Na ironię (pozytywną tym razem) zakrawa to, że ta pomoc dla nich jest często finansowana właśnie przez internet – tylko na jednym z portali kilka milionów darczyńców przekazało już ponad miliard złotych na szczytne cele – kolejny nawyk, który przeniesiony ze świata realnego owocuje większą skutecznością.
Nie taka zła, jak ją malują
.Malkontenci wieszczący rychły upadek naszych społeczeństw i wartości za sprawą przyspieszającej cyfryzacji poprawnie diagnozują objawy, jednak jako przyczynę wskazują zjawiska znane ludzkości nie tylko od czasów sprzed wynalezienia internetu, ale często nawet pisma. W swoim słusznym zapędzie, aby uchronić ludzkość od tych patologii, pozwalają im jednocześnie przyćmić w odbiorze społecznym to, że właśnie dzięki cyfryzacji ich tezy są w stanie docierać do tak szerokiego grona odbiorców. Ponieważ jednak cyfryzacją przesiąkły już w naturalny sposób wszystkie dziedziny naszego życia, bezrefleksyjne jej demonizowanie uderza nie tylko w negatywne zjawiska, ale też w zdrowe fundamenty, na których opiera się nasz ustrój i nasza cywilizacja. Tak jak wszystkim innym obszarom musimy nadać cyfrowemu światu zestaw reguł akceptowanych przez społeczeństwo, takich jak wolność słowa czy ograniczenie w szerzeniu nieprawdy i nawoływaniu do nienawiści. Bez reguł w końcu nie korzystamy dziś nawet z dróg.
To, co de Tocqueville wskazywał jako istotę demokracji, ulegnie transformacji, czy tego chcemy, czy nie, tak samo jak każdy inny obszar naszego funkcjonowania. Odrzucanie tej oczywistości nie oznacza jej zatrzymania, a jedynie odwraca naszą uwagę od pytania, które zadawać powinniśmy – jak użyć nowych technologii, by wzmacniały one naszą demokrację.
.Tocząc spór o to, „czy” pozwolić cyfryzacji wpływać na nasz ustrój, przegrywamy jako ludzkość znacznie ważniejszy spór – o to, jak to zrobić mądrze. O ile w wielu decyzjach technologia może nam pomóc, to tę lekcję musimy odrobić sami.
Justyna Orłowska