
Czas korporacyjnych wigilii. A żłóbek gdzie?
Tego dnia mamy się poczuć jak rodzina, ma być wyjątkowo, magicznie, niepowtarzalnie. Mamy pamiętać te chwile do końca życia. Pomogą nam w tym leniwie pieczone kaczki, ślimaki w maśle, polędwice marynowane w ziołach, gruszki z pieca na puchu z bezy, pstrągi pachnące rozmarynem, dzbany wina i najpiękniejsze polskie kolędy – o czasie korporacyjnych wigilii pisze Katarzyna KOLSKA
.Dorota nie chce pamiętać. A już zwłaszcza do końca życia. Dlatego od kilku lat z premedytacją bierze tego dnia wolne. Gdy tylko w korporacyjnej poczcie pojawia się zaproszenie na wigilijne spotkanie opłatkowe, natychmiast bierze na ten dzień urlop. Jak dotąd jej się to udaje. – Chyba nikt jeszcze się nie zorientował, chociaż gdy w zeszłym roku szef dwa dni później mijał mnie na korytarzu i powiedział: Pani Doroto, czy my sobie składaliśmy życzenia? – to aż mi serce w gardle stanęło.
Czy ktoś tu wierzy w Pana Jezusa?
.Dorota nie lubi spotkań wigilijnych. To znaczy tych firmowych spotkań. Bo tak w ogóle to wigilię lubi bardzo, bardzo. Jest gospodynią pełną gębą. Już w listopadzie zarabia ciasto na pierniczki, żeby leżakowało, bo tylko wtedy są naprawdę dobre. Gotuje zupę rybną i grzybową, piecze pstrągi, smaży karpie, robi śledzie i kluski z makiem, kapustę z grzybami i makowce. Dorota ma męża Andrzeja i czworo dzieci. Pracuje w banku. A że w bankowości ciągłe zawirowania kadrowe, dlatego woli być tylko Dorotą. Bez nazwiska. Jej mąż pracuje w firmie ubezpieczeniowej. Żyją sobie całkiem nieźle. I ponieważ sporo czasu spędzają każdego dnia w pracy, bardzo pilnują tych chwil, kiedy są razem. Całą rodziną.
Wigilia u Doroty i Andrzeja to wielkie przyjęcie. Bo mają duży dom. I to właśnie do nich już od lat przychodzi cała rodzina. Zazwyczaj przy stole siada jakieś 25–30 osób.
– Uwielbiam te spotkania. Jest gwarno, tłoczno, głośno. Bardzo sympatycznie – mówi Dorota. Jest też tradycyjnie. Najpierw modlitwa, potem fragment z Pisma Świętego, zawsze ten sam, z Ewangelii św. Łukasza, a potem dzielenie się opłatkiem i życzenia. No i o północy wszyscy razem jadą do kościoła na pasterkę.
Więc skąd ta awersja do wigilijnych spotkań w pracy? – Bo nie widzę takiej potrzeby. Owszem, nie mam nic przeciwko temu, żeby szef przyszedł do nas, złożył nam życzenia, my jemu, i tyle – tak widzi to Dorota. Ale po co te ceregiele z opłatkiem, platerami uginającymi się od schabów, galaret, ryb różnej maści, sałatek i ciast? A do picia soki, woda i co jeszcze? Kto zgadnie? Lampka szampana. Taki toast na Boże Narodzenie. A w tle, a jakże – kolędy.
„Słuchałam kiedyś tych kolęd, przyglądałam się ludziom, a wszystko we mnie krzyczało: Czy ktoś tu wierzy w Pana Jezusa, który właśnie ma się narodzić?”
Co jest najgorsze? – Składanie sobie życzeń. Co ja mam powiedzieć i czego mam życzyć ludziom, z którymi mnie nic nie łączy, których czasami wcale nie znam? Zdrowia, szczęścia, miłych świąt? Życzę wszystkim jak najlepiej, ale czy koniecznie musimy się całować i przełamywać opłatkiem?
Dorota była na takim firmowym spotkaniu wigilijnym, które odbywa się zawsze późnym popołudniem w ostatni piątek przed Bożym Narodzeniem, cztery razy. I za czwartym przyrzekła sobie, że już nigdy więcej nie weźmie w tym udziału.
Ola też nie znosi świątecznych imprez w pracy. Tyle że Oli nie wypada tego dnia wziąć urlopu. Bo Ola jest zastępcą szefa. A szef uważa, że takie spotkanie wypada zrobić. No a skoro wypada zrobić, to Oli nie wypada nie być.
Ola pracuje w branży reklamowej. Duża firma. Kilkadziesiąt osób. – Na co dzień pracujemy na różnych piętrach, więc większość ludzi się mało zna. Kiedyś pracownicy spotykali się w bufecie, na śniadaniu lub obiedzie, ale kiedy wszyscy zaczęli się odchudzać, a zdrowe jedzenie (koniecznie pięć posiłków dziennie) każdy zaczął zamawiać na własną rękę w firmach cateringowych, bufet splajtował. Pani Miecia, która go prowadziła, gotowała po domowemu. Ale po domowemu okazało się niemodnie. Więc chcąc dotrzymać kroku dietom i modzie, zamiast jajeczek w sosie tatarskim, które kiedyś schodziły na pniu, sprzedawała jogurt z musli albo z granolą. A zamiast pomidorówki i klopsów zaczęła robić sałaty z dressingami. W końcu uznała, że ona się do tego nie nadaje. Więc skończyły się jogurty i sałaty. Nie ma bufetu. Nie ma pani Mieci. Nie ma znajomości zawieranych nad talerzem pomidorówki. Nie ma ploteczek przegryzanych jajkiem w sosie tatarskim. Teraz jest zdrowo, ale anonimowo.
„I nagle kilka dni przed świętami mamy wyskoczyć z tej anonimowości, z tego mijania się w windzie i na korytarzach, i się spotkać, łamać opłatkiem, składać sobie życzenia. I ma być jak w rodzinie. Ale to nie jest moja rodzina” – mówi Ola.
W największym pomieszczeniu biura wynajęta firma ustawia stoły, nakrywa je obrusami, robi świąteczne dekoracje, układa opłatek na sianku. Chwilę później na stole pojawiają się talerze, sztućce, filiżanki, szklanki, półmiski, miski, karafki. Jedzenia w bród. Szef mówi kilka okolicznościowych słów, życzy wszystkiego najlepszego i zachęca, by podzielić się opłatkiem. Ale najczęściej przechodzi się od razu do następnego punktu, czyli do konsumpcji. A opłatki chrupie się potem przy swoich biurkach. Jak wafelki. – Cała impreza trwa jakieś 40 minut. Kosztuje kilka tysięcy złotych. A szef ma poczucie, że zachował się tak, jak wypada.
Jeszcze Marcina wzięłam na spytki. Marcin jest informatykiem. W czasach studenckich dorabiał sobie w rozgłośni radiowej jako goniec zaopatrzeniowiec. Pracę idealnie dało się pogodzić z nauką, więc Marcin nigdy nie narzekał. Jeździł, kupował, przywoził, odwoził, zamawiał, dostarczał. Aż pewnego razu dostał polecenie specjalne, dodatkowo płatne. – Panie Marcinie, a może by nam pan tu takie małe przyjęcie świąteczne urządził, pan jest taki obrotny – poprosił przymilnie szef.
Marcin, człowiek od zadań specjalnych, bez zmrużenia oka przyjął zlecenie. Ustalił z szefem „ogólny zarys uroczystości” i zadowolony z tego, że ma wolną rękę, zaczął działać. Najpierw przygotował scenariusz uroczystości i zrobił listę zakupów. Doradcą była jego dziewczyna Beata. Marcin z góry założył: żadnych opłatków, kolęd, wigilijnych potraw. To będzie spotkanie na pożegnanie starego roku. Nie będą sobie składać życzeń, tylko szef podziękuje załodze. Wszystko dopracował w najdrobniejszych szczegółach. Miał na to dwa tygodnie, więc musiał się nieźle uwijać. Zdążył.
– Stoły nakryte, ludzie się schodzą, muzyka cicho gra, zaraz mamy zaczynać, a szef mnie ciągnie mnie na bok i mówi szeptem: – Panie Marcinie, a żłóbek jest? – Jaki żłóbek? – No taki normalny, tradycyjny, to znaczy szopka. – Szopka?
Spotkanie było bardzo udane, załoga zadowolona. A żłóbek? Żłóbek stał się legendą. I gdy zbliża się wigilijny wieczór, Beata, która od dziesięciu lat jest żoną Marcina, zawsze zadaje mu to samo pytanie: A żłóbek jest? – Jest, jest – mówi Marcin. Możemy siadać do kolacji.
Poezja smaków
.Spotkania świąteczne, czy jak kto woli – wigilijne, to niezła gratka dla restauratorów, którzy zdecydowanie wygrywają wyścig z producentami choinek czy bombek. Bo restauratorzy, ci najbardziej czujni, wysyłają swoje oferty do klientów już pod koniec września. No a wyskoczyć z choinkami albo bombkami we wrześniu, gdy ludzie jeszcze oglądają zdjęcia z zakończonych przed chwilą wakacji, a niektórzy dopiero pakują walizki, to jakoś głupio. Więc ci od choinek i bombek muszą czekać. Zazwyczaj do 2 listopada, aż na sklepowych półkach zrobi się miejsce po zniczach. Menadżerowie restauracji nie czekają ani na koniec wakacji, ani na wolne półki, tylko walczą o palmę pierwszeństwa. Ślą oferty, prześcigając się w pomysłach na świąteczne menu. – Dostajemy przynajmniej kilka takich ofert, zazwyczaj od tych restauracji, z którymi już przy jakiejś okazji współpracowaliśmy – mówi pan Andrzej, współwłaściciel kancelarii adwokackiej, i na dowód pokazuje mi maile, które do niego trafiły.
Restauratorzy proponują zazwyczaj kilka świątecznych menu do wyboru, wzbijając się na wyżyny kulinarnej oryginalności. Zwykły karp, śledź czy kaczka to banał. Potrawy muszą pływać w poezji. Jak chociażby te, które trafiły do kancelarii pana Andrzeja: krem z pomidorów i pieczonych papryk odurzony świeżą kolendrą, wątróbki z kurczaka we wstęgach kremowego sosu perfumowanego głębokim porto, cassoulet z żabnicy w liściach palonego bananowca, kaczka leniwie pieczona w nutach pomarańczy i śliwek, filet z łososia na posłaniu z migdałów okryty delikatną skórką cytrynową, gruszki z pieca na puchu z bezy. Poezja kończy się z chwilą, gdy spojrzymy na ceny. Nawet 170 zł od osoby. Choć w bogatej ofercie spotkań świątecznych można też znaleźć skromniejsze menu za 50 zł.
Dzwonię.
– Dla ilu osób? – pyta miła pani, którą inna miła pani zaanonsowała jako opiekunkę klienta.
– Dla 30 – strzelam zaskoczona pytaniem.
– O, to mała firma. U nas robimy zazwyczaj przyjęcia od 60 osób. Ale oczywiście dla 30 też możemy zrobić. – I zaraz dodaje, że późno dzwonię, bo niektórzy klienci rezerwowali salę już rok wcześniej. – Jeśli ktoś raz do nas przyjdzie, to już nie może się z nami rozstać – przechwala się opiekunka klienta i słyszę szelest kartek. Najwyraźniej zagląda do kalendarza. Chwila ciszy.
– No coś tam jeszcze znajdziemy, pod warunkiem że odbędzie się to w godzinach przedpołudniowych – mówi zadowolona. I natychmiast proponuje mi datę. Nim zdążę coś powiedzieć, przedstawia zalety przedpołudniowego spotkania firmowego. – Przed świętami to każdy woli wcześniej do domu wrócić i zająć się pracą w kuchni, prawda? – szuka we mnie wsparcia. – A pani ma w firmie więcej panów czy pań?
Hmm… Liczę szybko w głowie moją fikcyjną firmę i mówię, że pań, no bo jak powiem, że panów, to deklaracje o wcześniejszych powrotach i przygotowaniach mogą spalić na panewce. Więc potwierdzam, że mam zdecydowanie więcej pań. Prawie same panie.
– O, to świetnie się składa, będą zadowolone z takiego obrotu sprawy – mówi pewna, że za chwilę ubije ze mną interes.
Studzę trochę jej zapał i dopytuję o menu, o formę przyjęcia, stoliki, zastawę, oprawę. No i o cenę. Cena zależy oczywiście od tego, czy chcę na bogato, czy z umiarem, typowo wigilijnie czy normalne menu.
– To może się spotkamy – dociska mnie miła pani w telefonie. A ja deklaruję, że do niej oddzwonię.
Mydełko w prezencie
.Nikt nie lubi świątecznych spotkań w pracy? Niemożliwe. Szukam tych, którzy lubią. Dzwonię do Moniki, zatrudnionej w prywatnym zakładzie odzieżowym. Same kobiety.
– Nasza szefowa nas kiedyś zapytała: Słuchajcie, a może sobie zrobimy takie świąteczne spotkanie, co o tym myślicie? I chyba wszystkie miałyśmy na to ochotę. Bo pani Marzena czasami się czepia, ale tak w ogóle to jest równa babka – mówi Monika. – Najpierw był pomysł, że każda z nas przygotuje coś na wspólny stół, ale w końcu uznała, że skoro ma to być dla nas miły wieczór, to nie będziemy same nic gotowały. I zamawia potrawy w zaprzyjaźnionej restauracji.
Są też drobne upominki od Marzeny dla wszystkich pań – np. jakieś oryginalne mydełko albo płyn do kąpieli w ładnej butelce. A kiedyś każda dostała niewielki stroik na świąteczny stół. – Najcenniejsze jest to, że ona sama to kupuje i wszystko tak pięknie pakuje, że aż szkoda otwierać. I to się liczy. Że poświęca na to swój czas. I każdej z nas pisze kilka słów od siebie – mówi Monika. Dziewczyny też się zrzucają na jakiś mały drobiazg dla pani Marzeny. No i jest naprawdę bardzo miło.
Może pracownicy z kancelarii pana Andrzeja też lubią spotkania świąteczne? Mecenas mówi tak:
„Nie nazywamy tego nigdy spotkaniem wigilijnym. Nie dzielimy się opłatkiem, nie śpiewamy kolęd. Cały rok ciężko pracujemy, więc to spotkanie jest formą podziękowania dla pracowników, a dla nas sposobem na leczenie wyrzutów sumienia, że nie mamy dla siebie czasu”.
Dopóki mieściliśmy się w kancelarii, organizowaliśmy spotkanie u nas na miejscu i było bardzo sympatycznie. Teraz mamy więcej pracowników, więc spotkanie świąteczne organizujemy w restauracji.
Nie jest to żadna wigilijna wieczerza z postnym menu. Raczej smaczna, elegancka kolacja, okraszona krótkim wystąpieniem szefa. I tyle. A potem normalne towarzyskie spotkanie. – Szefostwo znika wcześniej, ci bardziej rozrywkowi bawią się nieco dłużej. Podobno czasami jest bardzo wesoło i pracownicy wyglądają na zadowolonych.
Zadowoleni są też na pewno, gdy pod koniec grudnia patrzą na swoje konto bankowe: tam trafia świąteczna premia dla pracowników. Taki prezent pod choinkę.
Pan Andrzej, oprócz tego, że ma swoją kancelarię, jest też wykładowcą na wyższej uczelni. I co roku uczestniczy w spotkaniu świątecznym dla pracowników wydziału. A spotkanie jest, jak się patrzy – ze wszystkim atrybutami. Wynajęty artysta albo mały chórek śpiewa kolędy, opłatek, życzenia od dziekana, kawa, ciasto. – Nie składam życzeń wszystkim, tylko tym, których znam. Kolęd też raczej nikt nie śpiewa. Chociaż przyznam, że nie przepadam za tym dorocznym rytuałem – przyznaje pan Andrzej. Nie przepada, ale chodzi. No bo taki jest zwyczaj.
– Firmowe wigilie? – dziwi się pani Zofia, 85-letnia emerytka, która całe życie pracowała w biurze kreślarskim. – To jakieś nowe zwyczaje! Za moich czasów pani z kadr wieszała przy portierni, w której podpisywaliśmy listę obecności, kartkę z informacją, że paczki świąteczne można odbierać w wyznaczonych godzinach w pokoju takim a takim. Szło się po paczkę, kwitowało podpisem odbiór, i tyle.
Obfitość i atrakcyjność paczki zależała od obrotności pań z działu socjalnego. Jeśli się dobrze starały i miały znajomości, w paczkach były pomarańcze, pierniki w czekoladzie, prawdziwe kakao, czekolada, czasami nawet kawa. I okrągły torcik wedlowski w kremowo-granatowym pudełku.
– Najlepszą socjalną była pani Mirka. Ona to miała znajomości! – zachwyca się pani Zofia. – Potrafiła załatwić ananasy albo brzoskwinie w puszce, daktyle, figi. Cieszyłyśmy się, bo to były prawdziwe rarytasy! Na wspomnienia mi się zebrało – mówi pani Zofia.
– To były trudne czasy, ale bliżej nam było do siebie niż dzisiaj. Nie organizowaliśmy firmowych wigilii, za to jeździliśmy razem na grzyby, a czasem na wycieczki zakładowe. I powiem pani, że to było dobre. Bo święta, proszę pani, obchodzi się w domu.
Katarzyna Kolska
Tekst pochodzi z wyd.12/2015 miesięcznika „W Drodze”. Polecamy: [LINK]