
Warszawa została zniszczona, ale nie pokonana

Zbigniew Przyrowski (1921-2008) znany jest przede wszystkim jako założyciel i wieloletni redaktor naczelny „Młodego Technika”, w okresie PRL popularnego (nie tylko wśród nastoletniej młodzieży) czasopisma, na łamach którego publikował m.in. Stanisław Lem. Był także autorem słuchowisk radiowych oraz książek i artykułów popularyzujących naukę i technikę. Mało kto jednak zna jego wcześniejsze losy. Na szczęście pozostawił po sobie wspomnienia, dzięki którym poznajemy go jako żołnierza ZWZ-AK na terenie okupowanej Litwy oraz niemieckiego jeńca, zmuszonego do pracy przy wojskowych koniach na froncie wschodnim. Pod koniec wojny, po ucieczce z niewoli, został nauczycielem w wiejskiej szkole w puszczańskich Frąckach na Suwalszczyźnie. Widział i opisał wydarzenia związane z instalowaniem się nowych, komunistycznych władz. Niektóre z nich dotknęły go osobiście.
Wspomnienia zostały wydane przez Instytut Pamięci Narodowej w opracowaniu naukowym Katarzyny i Jarosława Wasilewskich. Poniżej przedstawiamy fragment książki (z pominięciem aparatu naukowego) z ostatniego rozdziału pt. „W puszczy”.
Podróżowanie po kraju latem 1945 r. nie było łatwe. Pociągi wprawdzie kursowały już na większości linii kolejowych, ale nie było żadnych rozkładów jazdy. Szło się po prostu na dworzec i wyczekiwało, czy w pożądanym przez nas kierunku nie będzie jechał jakiś pociąg – obojętnie osobowy czy towarowy, bowiem każdy pełnił funkcję osobowo-towarowego. Każdy był oblepiony ludźmi i tobołami. Kraj przeżywał czas wielkiej wędrówki narodu przemieszczającego się w różne miejsca.
W Białymstoku udało mi się wepchnąć do wnętrza wagonu osobowego, którym dojechałem do Lublina. Podróż z Lublina do Zamościa odbyłem na dachu krytego wagonu towarowego. Dzień był słoneczny i ciepły, więc można powiedzieć, że warunki były luksusowe. Tylko gdy kierunek jazdy wypadał pod wiatr, owiewała mnie smuga dymu. Na szczęście nie zdarzało się to często. W drodze powrotnej z Zamościa postanowiłem zahaczyć o Warszawę. Trasę Lublin-Warszawa pokonywałem na zewnątrz wagonu osobowego z drewnianymi stopniami przy drzwiach każdego z jego przedziałów.
Była noc. Między Nałęczowem a Puławami pociąg nagle stanął. Od strony lokomotywy dobiegły mnie jakieś okrzyki, nawoływania, a potem wystrzały z karabinów. Uczepieni przy drzwiach ludzie zeskoczyli ze stopni, za nimi zaczęli wyskakiwać pasażerowie z wnętrz wagonów. Strzelanina trwała krótko. Gdy ucichła, przy wagonach pojawili się polscy żołnierze – kościuszkowcy. Pytali, czy ktoś nie ucierpiał. Okazało się, że pociąg zatrzymali sowieccy żołnierze i zaczęli obrabowywać pierwsze za lokomotywą wagony. W jednym z nich jechali właśnie nasi żołnierze i doszło do starcia, z którego nasi wyszli zwycięsko. Sowieci uciekli. Podobne wypadki obrabowywania pociągów przez Sowietów nie należały w tym czasie do rzadkości.
Po tym incydencie pociąg już bez przeszkód dojechał do Warszawy Wschodniej. Dalszą podróż powrotną miałem odbyć z Warszawy Wileńskiej. Zdecydowałem, że pójdę tam wieczorem, a cały dzień poświęcę stolicy. Ze stosunkowo mało zniszczonej Pragi czynnym już prowizorycznym mostem przeszedłem na lewą stronę Wisły. Zobaczyłem zasypane gruzami Krakowskie Przedmieście, ruiny Starówki, wreszcie nie zrównane z ziemią, lecz pokryte kilkumetrową, jednolitą warstwą gruzu tereny byłego getta. Tym, którzy tego nie widzieli, nie sposób opisać, jakie to wywierało wrażenie. Otrząsnąłem się z niego, gdy w towarowym wagonie pociągu jadącego do Białegostoku znalazłem się w gronie młodych warszawiaków, tryskających humorem, opowiadających dowcipy, śpiewających wesołe piosenki. Przekonałem się, że Warszawa została zniszczona, ale nie pokonana.
Sowiecka obława na partyzantów zakończyła się fiaskiem. Partyzantów w puszczy nie ubyło, lecz nawet przybyło. Aresztowano natomiast i wywieziono z puszczańskich wsi wielu stałych ich mieszkańców. Zaginął po nich wszelki ślad i do dzisiaj nie udało się odtworzyć ich losu. Gdybym nie uciekł, prawdopodobnie znalazłbym się wśród nich. Gdy zniknąłem w lesie, stojący przed domem państwa Myszczyńskich wartownik miał krzyknąć do lejtnanta:
– Uczitiel udrał [Nauczyciel uciekł]
– Niczego. Daleko ne ujdiot [To nic, daleko nie ucieknie]– odpowiedział oficer.
Spośród wywiezionych osób zapamiętałem nauczycielkę, która zajęła się organizacją szkoły w pobliskich Sarnetkach. Nie pochodziła ona z tych stron. Kilka dni przed wkroczeniem do puszczy Sowietów odwiedziła mnie, żeby się przedstawić i skorzystać z moich doświadczeń. Tak więc szkoła w Sarnetkach nie powstała i moja, we Frąckach, pozostała nadal jedyną zanurzoną w głębi puszczy. Dla mnie jako nauczyciela była to sytuacja bardzo dogodna.
Istniejące już władze szkolne zapowiedziały z góry, że nie mam co liczyć na jakiś udzielony mi na miejscu instruktaż, że nie zapuści się do szkoły żaden inspektor. Kierując się więc programem nauczania, mogłem poczynać sobie całkiem swobodnie, jeżeli chodzi o dobór treści i organizację zajęć. Przed wojną duże wrażenie wywarł na mnie pierwszy długometrażowy film rysunkowy Disney’a „Królewna Śnieżka”. Dobrze jeszcze pamiętałem jego treść i melodie śpiewanych w nim piosenek. Wpadłem na pomysł, żeby opracować na kanwie tego filmu wersję sceniczną baśni i wystawić ją z dziećmi, czyniąc przez pewien czas z przygotowań do przedstawienia główną tematykę lekcji. Napisałem scenariusz. Potem na polskim dzieci uczyły się ról, na śpiewie piosenek, na rachunkach wyliczały, ile czego będzie potrzeba na przygotowanie scenografii, na robotach ręcznych wykonywały kostiumy i rekwizyty, na przyrodzie poznawały dzikie zwierzęta i rośliny, z którymi mogłaby się zetknąć Śnieżka. Bardzo się to dzieciom podobało i przygotowywały przedstawienie z wielkim zapałem. Szczególnie imponująco wyglądała zbudowana przez chłopców chatka krasnoludków o ścianach z prawdziwych, utykanych mchem bali sosnowych. Wystawialiśmy te naszą „Królewnę Śnieżkę” kilkakrotnie przy dużym aplauzie puszczańskiej publiczności. Jedno przedstawienie odbyło się specjalnie dla partyzantów.
Wspomniałem, że pobyt w puszczy uznaję za najbardziej w moim życiu twórczy. Zacząłem wtedy pisać wiersze, zainteresowałem się problemami etyki i estetyki i poświęciłem im cykl krótkich opowiadań, nigdzie zresztą niepublikowanych, pisanych dla siebie, które obecnie, z perspektywy wielu lat, uznaję za najbardziej wartościowe literacko z moich utworów. Kiedy niedawno przy okazji Światowego Zjazdu Suwalczan zahaczyłem o Frącki, dowiedziałem się, że do dzisiaj śpiewana jest w tych okolicach ułożona przeze mnie „Piosenka o naszych wsiach”, do której dodaje się dalsze nowe zwrotki. Tak oto stałem się anonimowym już twórcą ludowym.
Jesienią 1945 i zimą 1946 r. nie wydarzyło się nic szczególnego. Zapamiętałem z tego okresu udział w hucznym weselu, na którym byłem starszym drużbą. Uroczystość zaczęła się w Tartaczysku „wypuskiem” najpierw pana młodego, potem panny młodej. Następnie orszak weselny przejechał do Bryzgla, do domu swachny, gdzie zanocowano i odbyła się zabawa przedślubna. Po ślubie w kościele w Monkiniach wesele powróciło do Tartaczyska i tam trwało jeszcze dwa dni. W drodze do kościoła i powrotnej weselne sanie napotykały na bariery ze zwalonych drzew. Ich usunięcie wymagało okupienia się wódką. Do pertraktacji upoważniony był starszy drużba. Jedną z zapór ustawili partyzanci i oni utargowali u mnie najwięcej samogonu, ale odwzajemnili się nie tylko usunięciem kłód, lecz także oddaną na cześć nowożeńców salwą honorową.
Jeżeli chodzi o szkołę i uczniów, to pragnę tu wspomnieć Irkę. Nie podaję jej nazwiska, bo nie jestem całkiem jego pewien. Była to drobna, ciemnowłosa i ciemnooka dziewczynka o bystrym spojrzeniu, wyróżniająca się trafnością i barwnością zwięźle formułowanych sądów. Kiedy na lekcji religii zapytałem Irkę, co wie o Mojżeszu, odpowiedziała:
– Kiedy w Egipcie mieli zabijać żydowskie dzieci, jego matka Żydówka wsadziła go do kosyka i puściła na Hańcę.
Irka była też autorką najlepszego sprawozdania z wycieczki szkolnej, której celem było poznanie pracy urzędu gminnego. Po powrocie z Gib napisała: „Jest tam izba, w której stoją dwa stoły. Przy jednym siedzi pan wójt, przy drugim pan sekretarz. Chłopy pchają się do pana wójta i każdy tylko – Panie wójcie, panie wójcie! A pan sekretarz siedzi sam, pisze i pisze i nikt mu nawet litra nie postawi”.
W marcu 1946 r. zostałem po raz trzeci w życiu aresztowany. Tym razem zgarnęli mnie ubecy. […] Na pierwsze przesłuchanie zostałem wyprowadzony rankiem następnego dnia.
Usadzono mnie na krześle w odległości paru metrów od biurka, za którym siedział śledczy w randze porucznika. Pierwszą jego czynnością było położenie na blacie biurka odbezpieczonego pistoletu. Potem zaczęło się spisywanie personaliów i życiorysu. Śledczy nie poinformował, pod jakim zarzutem mnie aresztowano. Gdy przystąpił do właściwego śledztwa, zorientowałem się, że chodzi o przynależność do będącego kontynuacją AK WiN-u. Zorientowałem się też, że jego wiedza na temat tej organizacji jest znikoma, a o moich z nią rzekomych związkach nie wie nic. Nie pytał mnie o konkretnych ludzi, którzy mogliby być członkami WiN, lecz w ogóle kogo znam. Wymieniłem więc rodziców moich uczniów, urzędników z urzędu gminnego w Gibach, nauczycieli z okolicy Gib, których poznałem na zorganizowanej przez pana Żegarskiego konferencji nauczycielskiej.
Niezbyt bystry śledczy główną obciążającą mnie poszlakę ujawnił pod koniec przesłuchania:
– Dlaczego wybraliście – zwracał się do mnie per „wy” – pracę w szkole we Frąckach? Przecież równie dobrze możecie uczyć gdzie indziej. Mogliście zostać nauczycielem w Sejnach, a nawet w Suwałkach.
– Tak – odpowiedziałem – ale tam nie jest tak ładnie, jak we Frąckach.
Na tym przesłuchanie się zakończyło, a ja wiedziałem już, że urząd bezpieczeństwa nie dysponuje żadnymi konkretnymi dowodami mojej przynależności do nielegalnej zbrojnej organizacji.
Po wyprowadzeniu mnie z pokoju przesłuchań przy schodach prowadzących do piwnic zatrzymał mnie młody mężczyzna w eleganckim mundurze przedwojennego polskiego oficera.
– No i co, kolego, powiedzieliście?
– Co miałem powiedzieć?
– Że jest kolega z AK. Nie ma się czego wypierać, a tym bardziej wstydzić. Ja też jestem z AK. Uważam to za powód do chwały, a ponieważ mówię o tym jawnie, nikt nie ma do mnie o to pretensji. Jak widzisz, mogę nawet pracować w państwowym urzędzie.
Nie wdałem się w dyskusję z tym „kolegą”. Znalazłem się znowu w celi.
.Na ślad owego dziwnego akowca natrafiłem całkiem niedawno w notatce zamieszczonej w „Gazecie Wyborczej” 21 sierpnia 2003 r.: „Znany podlaski literat osiemdziesięcioletni Aleksander O.[milianowicz] stanął wczoraj przed Sądem Rejonowym w Suwałkach. Białostocki oddział Instytutu Pamięci Narodowej oskarża go o stosowanie w latach 1946–1947 represji wobec zatrzymywanych działaczy podziemia. O. był wtedy kierownikiem III sekcji do walki z bandytyzmem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Suwałkach. Według IPN – O. i jego podwładni biciem wymuszali zeznania na aresztowanych akowcach i działaczach WiN. Oskarżony nie przyznał się do winy”.
Katarzyna Wasilewska
Jarosław Wasilewski
Fragment książki „Ciekawe czasy. Wspomnienia z lat 1939–1946”, wyd. IPN [LINK]