
Krótka historia warszawskiego podwórka Anno Domini 2017
.Od dłuższego już czasu z rosnącym zainteresowaniem, przechodzącym w fascynację, obserwuję rozwój wydarzeń na jednym, w pewnym sensie typowym podwórku w centrum Warszawy. Punkt obserwacyjny mam bardzo dobry: balkon na trzecim piętrze. Balkon solidny, z kutą poręczą, w każdym razie mieści się na nim wielu wykluczonych poza nawias społeczeństwa, czyli palaczy — i żaden jeszcze nie spadł. To znaczy nie spadł w historii najnowszej, bo jak to dawniej bywało, nie wiadomo.
Oczywiście na ten balkon trzeba dotrzeć — a to nie jest taka prosta sprawa. Kamienica jest stara, piękna, ma nawet schody dla służby, niestety nieczynne, ale windy oczywiście nie ma. Bo i skąd miałaby mieć? Pierwsze piętro zdobywa się łatwo, podziwiając alabastrowe stopnie schodów i kutą balustradę z drewnianą poręczą. Spojrzenie w górę podnosi ciśnienie nie tylko z powodu liczby schodów i ich wysokości, jakie zostały do przebycia, ale również dlatego, że na suficie pyszni się malowidło, zwane plafonem, na którym dokazuje kilkoro tłuściutkich bobasów, a całość wieńczy ozdobna sztukateria. Gdy już, z trudem łapiąc oddech, nasycimy oczy tym widokiem, zdobywamy kolejne piętra. Niektórym zajmuje to ładnych kilka minut, bo przecież przekładając to na nowoczesne budownictwo, to będzie jakieś pięć pięter. W każdym razie ekipa telewizyjna, która objuczona kamerą, chyba starego typu, bo wielką, różnymi statywami, lampami i innymi telewizyjnymi akcesoriami, po wejściu na to trzecie piętro relacjonowała swoje doznania w słowach, które żadną miarą nie nadają się do cytowania.
Ale już jesteśmy na rzeczonym balkonie, z którego rozpościera się widok na typową warszawską studnię. Powie ktoś: typową? A co to jest w ogóle „studnia”? No tak, zapomniałem dodać, że warszawska studnia z pewnością jest typowa, ale dla Warszawy przedwojennej. Tak więc dla porządku: studnia to takie podwórko otoczone z jednej strony kamienicą frontową, a z pozostałych oficynami. Co to są oficyny, nie będę już tłumaczył — bo nie i już. Ile w tej studni, kamienicy, oficynach miało miejsce melodramatów, komedii, dramatów wreszcie… Może to tutaj podczas jakiejś potańcówki padły te tak pieszczące ucho słowa warszawskiej pokojówki czy podkuchennej: „Się mie nie chce tańczyć z bele kogo. Próbuj mnie pan prosić inną razą”. Może to tutaj rozgrywały się dramatyczne i mrożące krew w żyłach sceny podczas Powstania Warszawskiego? Tylko ona wie. Ale milczy. Milczy i w spokoju znosi, jak współcześni użytkownicy zapisują kolejne karty jej historii.
Tu trzeba dodać, że jestem, mimowolnym, acz uważnym obserwatorem zdarzeń na tym podwórku mniej więcej od trzech lat. I od tego czasu kamienica i oficyny są w permanentnym remoncie. Obserwowanie tego remontu nie było może pasjonujące, ale pouczające z pewnością. Otóż ten remont jest „dyskretny”. Niby jest ekipa, hałasują, i owszem, niekiedy nawet bardzo; bloczki budowlane furkotały, zwożąc w dół chyba jakiś gruz, a w górę zaprawę murarską, ale efekty tych działań… No właśnie, są bardzo starannie ukryte. Zapewne w lokalach są one znaczące, ale na zewnątrz to najbardziej widocznym efektem tych wszystkich zabiegów były pojawiające się na kolejnych parapetach takie przemyślne druciki, których zadaniem (wywiązują się z niego skutecznie) jest zniechęcenie gołębi do osiedlania się, a nawet tylko gościnnego przesiadywania w naszej studni. Jakby mało było tych drucików, na jednym z balkonów, na balustradzie, pojawiły się dwa takie wielkie czarne ptaszyska. Na początku myślałem, że to jakieś żywe kawki czy inne ptaki miejskie przysiadły na chwilę, ale szybko okazało się, że to paskudne ptaszyska z blachy. Też chyba mają straszyć gołębie? A może zdobić balkon? Ale to wątpliwa ozdoba.
Tak na marginesie to ten balkon, a może raczej ludzie, którzy pracują w biurze, do którego ten balkon należy… (bo trzeba Wam wiedzieć, że prywatnych mieszkań to już tutaj chyba nie ma, same biura. Był jeden ekspat z Hiszpanii, zamieszkiwał lokal na pierwszym piętrze w naszej klatce, ale się wyniósł. Pewnie dlatego, że miał dwa małe pieski. Takie pieski, choć małe, też muszą robić kupę. A gdzie ją mają robić w samym centrum Warszawy? Bo przecież nie chcemy, by centrum Warszawy wyglądało jak, nie przymierzając, jeszcze niedawno, okolice stacji Victor Hugo w 16. dzielnicy Paryża, którą mieszkańcy, a szczególnie przyjezdni, którzy ciągle wpadali w pułapki, nazywali zasraną dzielnicą. W każdym razie: wyniósł się)… ale wróćmy do naszego osobliwego balkonu, a raczej ludzi pracujących w biurze, do którego balkon należy. Otóż jak wielu innych, wychodzą na ten balkon palić. I to nie dziwi. Dziwi natomiast, że regularnie zamykają na nim jedną ze swoich koleżanek. Żeby raz i na chwilę, no dobrze: dwa razy — to może nawet być trochę śmieszne. Ale regularnie? I to niekiedy na godzinę czy dwie? Zaiste osobliwe, przyznacie. Swoją drogą ciekawe, co to za biuro? Czym oni się w nim zajmują?
Jak już wspomniałem, w wyniku tego dyskretnego remontu stan okien, balkonów czy elewacji, słowem, taki stan ogólny, wrażenie, istotnie się nie zmienił. A już o pomstę do nieba wołała i woła nawierzchnia tego podwórka. Taki przemieszany beton z asfaltem, pełen dziur, wybojów wypełniających się wodą po każdym deszczu: obraz nędzy i rozpaczy. Dopóki jednak podwórko to służyło ekipie remontowej za skład jakichś materiałów, worków z cementem, belek, desek i innych utensyliów budowlanych, przez które przemykali użytkownicy biur rozlokowanych w oficynach, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ot, remont. Tyle że permanentny. Nie jestem zwolennikiem tzw. kostki Bauma. Swego czasu z rosnącym przerażeniem obserwowałem „zabaumianie” ogromnych obszarów naszej stolicy, ale sądziłem, że dla naszego podwórka to byłoby jedyne rozsądne rozwiązanie. Ale nie.
.W naszej studni mieszczą się trzy knajpy. Skądinąd bardzo przyzwoite, ze świetną kuchnią, fajnym stylem i obsługą. To znaczy one się mieszczą od ulicy, ale ich tyły wychodzą na studnię. Wszystkie mają frontowe ogródki, tyle że to ulica, więc i ogródki nie są zbyt okazałe. I jak domniemywam, zamarzyły one sobie, te knajpy, wewnętrzne patio.
I tu nastał prawdziwie ciekawy okres naszej epopei. Zaczęło się to kilka tygodni temu i rozwijało się niespiesznie. Bo na naszym podwórku wszystko rozwija się niespiesznie. Najpierw zatem zaczęło się wielkie sprzątanie budowlanych utensyliów. Niespieszne i jakoś nie do końca skoordynowane, bo niknęły one z jednego kąta podwórka, by nieoczekiwanie pojawić się w drugim. Szczególnie uparte były takie kilkumetrowe belki metalowe, zwane tregrami, ciężkie jak jasna cholera, a mimo to przemieszczały się po podwórku bardzo intensywnie. Ale, szczęśliwie, ten okres minął. Nie chcę przez to powiedzieć, że podwórko zostało uprzątnięte, broń Boże, ale uznano chyba, że czas przejść do następnego etapu. No i wtedy pomyślałem, że właśnie tryumfalnie wjedzie kostka Bauma, by wyrównać niesforne, pokryte kałużami podwórko. Nie, nic z tych rzeczy. Miast kostki Bauma pojawił się zielony dywan. Taka podłogowa wykładzina. Całe podwórko pokryją tą wykładziną? — zastanawiałem się przez kilka dni. Będzie oryginalnie.
Tymczasem trwało przykrawanie tej wykładziny. Szło to niespiesznie, bo na naszym podwórku wszystko idzie niespiesznie i od razu przypomniało mi pobyt w jednym z krajów Maghrebu, kiedy jeszcze można było tam bezpiecznie jeździć. Otóż mieszkałem w hotelu, nieopodal którego budował się drugi hotel. Kto tam był, ten wie, że w tych krajach niezwykle trudno odróżnić coś, co się właśnie buduje, od czegoś, co się właśnie rozwala pod zębem czasu, ale kręcące się ekipy robotników upewniły mnie w przekonaniu, że to się jednak buduje. Efektem prac tych budowlanych ekip była ściana z zaskakująco ogromnym, jak na tamte standardy, oknem — tak na oko gdzieś trzy na cztery metry. I to nie na parterze — to mogłaby być jakaś witryna, ale na wysokości gdzieś drugiego piętra. Do czego to jest im potrzebne, co tam będzie? — zastanawiałem się intensywnie, podobnie jak nad tym, dlaczego to jest tak niemiłosiernie krzywe. Bo żadna z krawędzi, żadna, nie trzymała pionu ani poziomu. Taka ekstrawagancja nieprzystojna, zważywszy na region i okoliczności? Następnego dnia rzeczone okno było już sporo mniejsze, tak gdzieś dwa i pół metra na trzy. Ale dalej żadna z krawędzi nie trzymała poziomu ani pionu. By już Was nie męczyć, powiem tylko, że po kilku dniach ekipa osiągnęła efekt ją satysfakcjonujący — chyba tylko ją, okno miało tak mniej więcej metr na półtora — i zajęła się innymi sprawami…
A na naszym podwórku trwało przykrawanie wykładziny. W wyniku tej żmudnej pracy ostał się taki kawałek, gdzieś pięć i pół na pięć i pół metra, w miarę równy, i pysznił się, nie, nie na środku jak pers w salonie, ale dyskretnie z boku, choć nie w kącie. Tym bardziej że jeden kąt zajmowały tregry, nie poddały się i nie zniknęły, drugi stos drewna do kominka i niewyobrażalnie podrapana drabina, a w pozostałych zakupione do patia meble: stoły, stołki, bufety, taborety. Mnogość i różnorodność robiła i robi ogromne wrażenie. A, nieoczekiwanie pojawiły się jeszcze palety drewniane, których przeznaczenia na razie nie odkryłem. Mokło i moknie to wszystko zgodnie, te meble, choć niektóre nowe, też, bo lato mamy dziwne tego roku. Nagle, jakieś dwa tygodnie temu, można powiedzieć, przyszedł do nas las. Nieoczekiwanie pojawiło się sporych rozmiarów drzewo w ogromnej donicy i pięć mniej okazałych brzóz, też w donicach. I wtedy wyjaśniło się, do czego ma służyć tak starannie przykrawany zielony dywan: na jego środku stanęła donica z drzewem. Dosyć szybko, a jak na standardy naszego podwórka, można powiedzieć, rychło, została ona obudowana dookoła taką drewnianą ławeczką. Donica i ławeczka zajęły prawie całą powierzchnię dywanu. Z trudem na zielonym zmieściły się jeszcze cztery stoliki, ale krzesła do nich to już nie.
Tymczasem w drugim kącie niesforne podwórko przykrył drewniany podest. Jego ubijanie przypominało jako żywo poczynania z oknem arabskich speców od budownictwa, ale koniec końców powstał. Nie miał donicy, więc na nim zmieściło się kilka stołów, stołków barowych, a nawet plażowych leżaków. Cały czas nieopodal zgodnie moknie wiele stołów, stołków i krzeseł ogrodowych, które rozstawione z pewnością pokryłyby całe podwórko, ale na nim nie ma ani zielonego dywanu, ani podestu, są za to nierówności i wyboje chętnie wypełniające się wodą. Wypełniłyby te stoły i krzesła całe podwórko, tym bardziej że w jego różnych miejscach pojawiają się coraz to nowe, niektóre bardzo tajemnicze obiekty. Jakie? Ano na przykład pojawiła się, montowana pracowicie ze dwa dni, lada z czterema nalewakami do piwa, ale nigdzie niepodłączona, a obok niej taki prosty kredens, o którym powiedzieć, że najlepsze lata ma już dawno za sobą, to jak nic nie powiedzieć, a ostatnie kilka czy kilkanaście spędził chyba w kurniku, używany przez kury raczej niezgodnie z przeznaczeniem. No w każdym razie do dumnej ekspozycji markowych alkoholi to on się nie nadaje. Za kredensem pojawiło się sporo worków, ale z czym — proszę, nie pytajcie. Patrzę na to z trzeciego piętra przecież. Nieopodal zielonego pojawiło się ogromne, naprawdę wielkie lustro, podzielone na dwadzieścia cztery mniejsze. Stanęło zdziwione, zostało umyte, i stoi. Żeby było jeszcze bardziej zdziwione, to powieszono na nim lampion ze świeczką w środku. To zresztą niejedyny lampion. Pojawiło się ich pięć, wszystkie w okolicach zielonego dywanu, a nie drewnianego podestu. Na jeden dzień pojawiła się też taka szafa wnękowa w folii. Ale nie wiem, czy warto o niej wspominać, bo jak się pojawiła, tak zniknęła — została tylko folia. Może wróci?
.Tak więc lampiony ze świeczkami się świecą, nad drzewem zwisa przewód elektryczny z żarówkami — też się świecą — i wszystko niechybnie zmierza… No właśnie, ku czemu? Do końca tego nie wiem, ale jak się dowiem, to mogę Was uwiadomić. O ile jesteście zainteresowani.
Kazimierz Krupa