Krzysztof ŁAZARSKI: Liberalizm zabija marzenia

Liberalizm zabija marzenia

Photo of Prof. Krzysztof ŁAZARSKI

Prof. Krzysztof ŁAZARSKI

Historyk i politolog, doktor habilitowany nauk społecznych. Profesor nadzwyczajny, wykładowca na Wydziale Ekonomii i Zarządzania Uczelni Łazarskiego w Warszawie.

Ryc. Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Poczucie tryumfu lat 1989–1991 usunęło w liberalizmie wszelkie hamulce przed doktrynerstwem. Zaczyna on dziś głosić to, co stanowi zaprzeczenie jego własnych podstaw – pisze prof. Krzysztof ŁAZARSKI.

Liberalizm jest pojęciem niezwykle pojemnym. Znajdują w nim swoje miejsce często zupełnie sprzeczne idee. Duncan Bell, politolog z Cambridge University, próbując niedawno zdefiniować i sklasyfikować liberalizm, oprócz znanego nam liberalizmu klasycznego i społecznie wrażliwego wymienia m.in. liberalizm kanoniczny, kontekstualny, nakazowy, wyjaśniający, wszechstronny. Obejmuje on tak wiele intelektualnych trendów i mód czasów nowożytnych, że właściwie jest tożsamy z samą nowożytnością (modernity). Zmieściłyby się tam nawet komunizm i faszyzm (również głoszą suwerenność ludu, narodu, równość, racjonalność, a nawet specyficznie pojętą wolność), toteż Bell przyznaje, że jedyne, co takie ideologie wyklucza, to ich deklaratywna wrogość do liberalizmu (What is liberalism, 2014).

„Jedyną cenną wolnością jest wolność związana z porządkiem; taka, która nie tylko istnieje wraz z ładem i cnotą, ale bez nich w ogóle nie może istnieć. Jest nieodzowna dla dobrej i stabilnej władzy jako jej istotna i żywotna zasada”. (Edmund Burke)

Którego liberalizmu należałoby zatem bronić? Czy tego, który przeciwstawiał się przywilejom stanowym i absolutnej władzy oraz dążył do ograniczonych rządów (np. Locke)? Czy tego, który dla ich osiągnięcia uruchomił gilotynę, topienie przeciwników i inne metody masowego uśmiercania (rewolucja francuska)? Czy tego, który bronił indywidualnej wolności, a przy okazji ją absolutyzował (J.S. Mill)? Czy też tego, który w jej imię głosił całkowitą obojętność wobec cierpienia innych (leseferyzm, społeczny darwinizm)? Czy tego, który głosił tolerancję, czy tego, który w imię tolerancji prześladował?

Jakieś 60 lat temu pewien amerykański piewca liberalizmu – autor czegoś, co przypomina liberalny katechizm – zebrał i omówił liberalne wartości (do wspomnianych powyżej dodał m.in. postęp, sekularyzm, wiarę w dobro człowieka i możliwość poznania prawdy), ale jednocześnie zaznaczył, że liberalizm nie jest zamkniętym systemem o niezmiennych dogmatach, lecz „postawą umysłu wobec życia i jego problemów” (J.S. Shapiro, Liberalizm: Its Meaning and History, 1958). Ta ostatnia myśl wydaje się bardzo trafna. Dogmaty wprawdzie są, ale ulegają reinterpretacji w zależności od wyzwań i możliwości tworzonych przez bieg dziejów.

Od upadku komunizmu indywidualizm, sekularyzm i postęp nabierają wartości absolutnych; wiara w poznanie prawdy zastępowana jest skrajnym subiektywizmem (postmodernizm); odrzucenie tradycji, czym konstruktywistyczny liberalizm cechował się zawsze, zmienia się w nienawiść do niej i niszczenie pomników przeszłości; zdrowy rozsądek w podejściu do rzeczywistości, tak typowy pół wieku temu w liberalizmie anglo-amerykańskim, ulega dogmatyzmowi godnemu marksizmu-leninizmu. Wydaje się, że poczucie tryumfu lat 1989–1991 usunęło w liberalizmie wszelkie hamulce przed doktrynerstwem i zaczyna on dziś głosić to, co stanowi zaprzeczenie jego własnych podstaw. „Tolerancja wiedzie do wykluczenia, opieka zdrowotna do aborcji, godność do eutanazji, samorealizacja do kulturowo-demograficznego samobójstwa, antyfaszyzm do nowego totalitaryzmu, równość do wykluczających kwot, antyrasizm do rażąco rasistowskiej polityki tożsamości” (David Engels).

Bardziej zasadna niż obrona liberalizmu wydaje się obrona wolności pojmowanej jako wolność uporządkowana (ordered liberty). Koncepcja ta jest popularna w konserwatywnych kręgach Ameryki – jej źródeł można doszukiwać się u Edmunda Burke’a, jeśli nie u św. Tomasza – i dotyczy głównie wykładni swobód obywatelskich w świetle amerykańskiej konstytucji.

Problemy amerykańskiego konstytucjonalizmu można w Polsce odłożyć na bok, natomiast warto przyjrzeć się samemu pojęciu uporządkowanej wolności. Spoczywa ona na trzech fundamentalnych zasadach: ład (porządek), sprawiedliwość i wolność. Wśród nich ład (order) wydaje się najważniejszy, ponieważ bez niego niemożliwa jest ani sprawiedliwość, ani wolność. Brak ładu to anarchia, czyli coś, co może przypominać stan natury Hobbesa (niezależnie od tego, czy taki stan kiedykolwiek istniał, czy nie), w którym wszyscy walczą ze wszystkimi. Benjamin Constant nazywał anarchię (obok despotyzmu) formą nieprawowitą z natury, niemożliwą do zaakceptowania. Przykład warunków zbliżonych do anarchii, z którymi niegdyś zetknąłem się w badaniach nad wojną domową w Rosji, to sytuacja w Odessie w latach 1919–1920. Miasto przechodziło wtedy wielokrotnie z jednych rąk do drugich w krótkich odstępach czasu, co doprowadziło do sytuacji, w której nad Odessą zapanowały grupki przestępców, a mieszkańcy chronili się w zabarykadowanych domach i mieszkaniach; nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Ład, nawet niesprawiedliwy, konieczny jest po to, aby przeżyć i funkcjonować w społeczeństwie.

Sprawiedliwość została jakże trafnie scharakteryzowana przez Johna Rawlsa w jego lapidarnej maksymie: „Pierwszą cnotą instytucji społecznych jest sprawiedliwość, tak samo jak prawda jest nią w procesie myślenia”. Arystoteles podkreśla, że człowiek jest istotą polityczną (społeczną) z natury i może w pełni rozwinąć swoje człowieczeństwo tylko we wspólnocie. Bez niej mogą istnieć albo zwierzęta, albo bogowie. Nasze funkcjonowanie w społeczeństwie nie jest więc wyborem, ale stanem naturalnym, koniecznością. Co więcej, żyjemy we wspólnocie nie dla bycia razem, ale aby żyć dobrze, a to jest niemożliwe bez troski o dobro wspólne, czyli o sprawiedliwy ład. Jego brak wiedzie do sprzeciwu i buntu lub szerzej: nieporządku, zatem ociera się o anarchię.

Żyjąc we wspólnocie, człowiek nie może obyć się bez władzy. Jest ona konieczna dla zachowania ładu. Co więcej, im bardziej zaawansowane cywilizacyjnie społeczeństwo, tym więcej władzy potrzebuje. Wiąże się to z coraz szerszym zakresem obowiązków, za które odpowiada państwo, ale nie tylko z tym. Rozwinięte społeczeństwa stają coraz częściej wobec wyborów między dobrami, które wydają się równorzędne, i ktoś musi podjąć decyzję – trochę tak jak w rodzinie: trzeba zdecydować się na wczasy albo nad morzem, albo w górach. Władza w jakiejkolwiek grupie, wspólnocie, społeczeństwie jest konieczna, a rządy, które stoją na straży sprawiedliwego ładu, są dobre z natury rzeczy.

I wreszcie wolność. Nie jest to samowola, czyli swoboda postępowania według indywidualnego kaprysu, bez brania pod uwagę dobra innych (a w tym wierzeń, wrażliwości i obyczajów wspólnoty, innymi słowy, tradycji, która tę wspólnotę ukształtowała), ale uporządkowana wolność. Oznacza ona ład, to jest mniej lub bardziej sprawiedliwy porządek (idealny sprawiedliwy porządek może istnieć tylko jako idea), w którym jednostka jest aktywną, integralną cząstką wspólnoty i współdecyduje o jej losach. Jest to zatem obywatelska wolność (civic liberty), kształtująca polityczne, społeczne, kulturalne i ekonomiczne oblicze wspólnoty. W takiej politei istnieją konflikty interesów i opinii, ale nie ma zasadniczego antagonizmu między jednostką a zbiorowością, czyli takiego, w którym albo jednostka skazana jest na podporządkowanie się „tyranii większości”, albo ona sama swym nonkonformizmem obraża wrażliwość innych.

W uporządkowanej wolności kluczowe jest poszanowanie tradycji. Lud-suweren, w konkretnej wspólnocie zwany narodem, kształtuje się na przestrzeni wieków. Jest jak drzewo, wciąż rozrastające się, a zatem zmieniające się, ale zawsze wyrastające z istniejących korzeni i pnia, których nie może odrzucić bez narażenia się na unicestwienie. Bez tradycji, bez tej międzypokoleniowej ciągłości naród przestaje być narodem i staje się ludem w czystej postaci, generycznym, odartym z wszelkiej indywidualności, takim, jaki był wyobrażony przez ojców liberalizmu – ludźmi w stanie natury. Takiego porównania użył lord Acton. Burke z kolei nazwał tradycję skarbnicą mądrości, bankiem, z którego zbiorowość może korzystać w nagłej potrzebie.

Uporządkowana wolność ma inne źródła i cele niż porządek liberalny. Liberalizm skupia się przede wszystkim na jednostce i jej prawach. Klasyczny liberalizm widział człowieka jako jednostkę niepotrzebującą innych do istnienia. Pierwotnie człowiek żył w stanie natury bez władzy i powołał ją, podobnie jak społeczeństwo, poprzez umowę. Taka umowa jest wolnym wyborem, a nie koniecznością. Co więcej, skoro władza ogranicza naszą przyrodzoną wolność, którą cieszyliśmy się w stanie natury, jest ona złem koniecznym – im mniej władzy, tym lepiej. W ten sposób narodził się leseferyzm ze swoim skrajnym egoizmem.

Późniejszy liberalizm ukształtowany pod wpływem rewolucji francuskiej zdradził idee wolności, która go powołała do życia (sam termin pochodzi przecież od łacińskiego liber/libertas, czyli: wolny/wolność) na rzecz równości, drugiej fundamentalnej idei. Rewolucyjne doświadczenie pokazało, że władza jest niezwykle skutecznym środkiem zaprowadzenia równości. Przeciwnikiem zaś były istniejące instytucje, prawa i obyczaje, czyli tradycja, którą trzeba było wyplenić, aby zwiększyć równość. Liberalizm czasów oświecenia umiejscawia całość zła w przeszłości: jest ona zbiorem błędów, które trzeba odrzucić i unicestwić. Przyszłość natomiast niesie postęp, który usunie wszelką nierówność, niesprawiedliwość i cierpienie.

Liberałowie nie zauważali sprzeczności czy choćby napięcia między wolnością a równością, postrzegając poszerzającą się równość jako metodę zwiększania wolności dla coraz większej liczby ludzi (utylitaryzm). Początkowo celem była to równość ludzi (de facto mężczyzn); następnym zadaniem stała się emancypacja kobiet; w połowie XX wieku była nią równość rasowa; od około trzech dekad na czoło wysuwa się równość seksualnych upodobań. Obecnie coraz wyraźniej celem jest jednakowość, bez żadnych różnic.

Genderyzm z jego obfitością „płci” wydaje się tylko etapem mającym usunąć z naszej świadomości naturalne różnice między kobietą i mężczyzną. Trzeba tylko zburzyć pomniki przeszłości oraz zbezcześcić i zszargać świętości, aby na ich gruzach powstał nowy człowiek i jego „nowy, wspaniały świat”.

.Przeszło 100 lat temu sarkastyczny futuryzm Nietzschego ostrzegał nas przed taką przyszłością. Jego „ostatni człowiek” żyje w zaawansowanej cywilizacji, która spełniła wszystkie doczesne marzenia ludzkości. Jest jak liberalizm, ale i komunizm, które osiągnęły wszystkie swoje cele. Ostatni człowiek nie zna ani niedostatku, ani cierpienia, ani nierówności. Ma wszystko, czego zapragnie: cierpienie nie istnieje; równość oznacza jednakowość, bez żadnej dystynkcji między jednostkami; wszyscy są życzliwi wobec wszystkich; seks jest na zawołanie; życie jest przedłużone, a śmierć jest bezbolesna. Ofiarą tego „porządku” stają się marzenia – ostatni człowiek jest do nich niezdolny – a nade wszystko miłość: nie może istnieć, ponieważ zaprzecza równości oraz naraża człowieka na cierpienie.

Krzysztof Łazarski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 12 września 2022
Fot. Maciej JARZĘBIŃSKI / Forum