"List z Barcelony"

"List z Barcelony"

.Opowiem Ci coś. Nie pamiętam, kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Może było to w ławce podstawówki, a może (istnieje taka możliwość) do tej pory nie widzieliśmy się wcale. Nie czas, by to roztrząsać. U mnie trochę się zmieniło…

Barcelona

.Po tylu latach trudno wybrać moment, od którego można zacząć. Wybiorę jednak ten, w którym wysiadłem nocą z autobusu. Była druga połowa sierpnia 2003 r. Pierwsze wrażenie to upał, jaki panował, pomimo że była już późna noc. To jeden z relatywizmów, jakie ze sobą przywiozłem, bo tu późno wcale nie było — ulice i kawiarenki pełne ludzi, gwarów, śmiechów. Przez głowę przebiegło mi tylko — skoro w tej chwili jest +37 stopni C, to co musi się tu wyprawiać w ciągu dnia, gdy na niebo wkracza słońce. Było to bardzo gorące lato. Nawet tutaj — o czym dowiedziałem się znacznie później, gdy już rozmawiałem z tubylcami. W dzień temperatura osiągała 44 stopnie. Jeśli ktoś nie miał klimatyzacji, to właśnie decydował się na jej założenie. Nocami ludzie spali na tarasach i balkonach, a jeśli już w łóżkach, to w strumieniach wiatru z elektrycznego wentylatora.

Nie było na co czekać — nie miałem zarezerwowanego hotelu ani jakiegokolwiek adresu, by gdzieś pójść. Zdecydowałem, że pójdę nad morze. Niedaleko to było od Estacio Nord — dworca autobusowego, na którym wysiadłem. Plecak, w którym miałem swój idiotyczny ekwipunek, okazał się kulą u nogi, i od razu sprawił, że spociły mi się plecy, a w ślad za nimi całe ciało. Dosłownie. Przy tej temperaturze nie istnieje żadna wymiana ciepła z otoczeniem. Wciągnąłem kilka łyków wody z butelki — była jeszcze zimna od chłodu panującego w autobusie.

.Brzeg morza, oświetlona księżycem i latarniami plaża — woda ciepła jak w raju i pełno ludzi dookoła. Nie czułem się obco. Nigdy wcześniej tu oczywiście nie byłem. Przyjechałem z planem A. Nie wyobrażałem sobie niczego innego niż to, że ma mi się tu udać, i koniec. Ochłodziłem się w morzu, a potem pod plażowym prysznicem. Zjadłem ostatnie kanapki i pomaszerowałem chwilę plażą. Oparłem plecak o palmę, siebie o plecak i wpatrzony w odbicie księżyca kołyszącego się na falach — zasnąłem. Byłem cholernie zmęczony 26 godzinami spędzonymi w autobusie.

IMG_6565

Bocadillo de atun

.Obudziło mnie słońce, które zdążyło wzbić się już spory kawałek nad horyzont. Nie miałem jeszcze ochoty, by się gdzieś ruszać. Była sobota 23 sierpnia 2003 roku. Plaża zapełniła się wakacjuszami w wyśmienitych nastrojach. Kobiety zdejmujące staniki bez zawstydzenia. Jak okiem sięgnąć, piersi wystawione dumnie ku słońcu. Usiłowałem zrozumieć hiszpańskie słowa przelatujące tu i tam w rozmowach. Trochę się uczyłem przed przyjazdem, jednak musiałem przyznać, że niewiele rozumiem. Nie miałem okazji poćwiczyć na żywo z native speakerem. Miałem w plecaku słownik i gramatykę hiszpańską. Posiadanie tych książek sprawiało, że czułem się ubezpieczony na wypadek, gdyby ogarnęło mnie bezsłowie i gdybym musiał znaleźć, co potrzeba.

Było już około południa. Ludzie, którzy rozbili się obok mnie, w cieniu palmy, zaczęli mnie zagadywać. Sądziłem, że panaceum na niezrozumienie to język angielski — niestety, naród konkwistadorów, który podbijał niegdyś świat, zasiewając wszędzie swój język, nie czuje potrzeby uczenia się angielskiego.

Plażowicze zaczęli zbierać się do domu na obiad. Zostały im jeszcze kanapki, którymi chcieli się podzielić. Ja — że nie, nie jestem głodny. A głodny już byłem nawet, nawet. Wziąłem podarunek z lekkim zawstydzeniem. Towarzystwo — ona, on i dzieci — odeszło, mówiąc na pożegnanie: „Hasta luego y que te vaya bien”.

Rozwinąłem kanapkę. Bocadillo de atun. Wzruszyłem się. Uświadomiłem sobie, że jeśli mam to zdarzenie potraktować jako swoiste przywitanie na tej ziemi, to nie mogło być piękniej. Otrzymałem znak nadziei.

IMG_6392.

.Oczywiście przede mną stało zadanie znalezienia mieszkania. W tym celu przywiozłem ze sobą mapkę z adresem polskiego kościoła, w którym to miałem zamiar popytać ludzi o lokum.

Postanowiłem najpierw sprawdzić, gdzie to jest, by nazajutrz, gdy odprawiana jest msza, bez problemu tam trafić. Chciwie wchłaniałem obrazy, jakimi otaczało mnie to miasto. Miało się stać moim domem; nie wiadomo, na jak długo.

W sumie nawet nie wiem, dlaczego wpadło mi do głowy, żeby to była akurat Barcelona. Jakieś pomieszanie romantycznych wrażeń z wyobrażeniami mówiło mi, że to tam. Że to jest to miejsce, w którym wszystko mi się uda.

IMG_6806

.Od dziecka nurtowało mnie też, czy byłoby możliwe, by pojechać gdziekolwiek w świat i zacząć od zera, bez żadnych znajomości, będąc zdanym jedynie na siebie. W duszy miałem na to twierdzącą odpowiedź. Dlatego też nie miałem najmniejszych obaw. Wierząc, że świat wokół będzie mi sprzyjał, a kolejne kroki wymagają swojego miejsca i czasu.

Wszedłem do kościoła. Był prawie pusty. Z głośników wydobywał się cichy śpiew — chorał gregoriański — dźwięk porwał mą wyobraźnię gdzieś do klasztoru wysoko w górach. Podziękowałem Bogu za to, że nade mną czuwa, i pomodliłem się. Wentylatory zamontowane na ścianach, odchylając się to w jedną, to w drugą stronę, z szumem przynosiły co chwilę trochę ochłody. Swoją drogą, byłem zaintrygowany oczekującą mnie zagadką.

Gdy zamawiałem kawę, okazało się, że muszę rozszerzyć pojęcie kawy. W Polsce kawa była albo parzona, albo z ekspresu — częściej parzona po turecku. Kelnerka wymieniała: largo, solo, cortado, cafe con leche, cappuccino, americano… Zamówiłem cafe solo grande — uśmiechnęła się i przyniosła wraz z rachunkiem cafe americano. Czyli w tej arcyważnej kwestii udało mi się dogadać — tak mi się zdawało.

.Bez zarzutu porozumiałem się, kupując całodzienny bilet do metra, i zacząłem z mapką miasta wyskakiwać w różnych ciekawych punktach Barcelony. Podobało mi się tu wszystko — klimat, ludzie, otoczenie. Wszystko nowe, nieznane i przyjazne. Dzień chylił się ku końcowi, zrobiłem kilka zdjęć.

IMG_6812

.Spytałem kelnerkę w barze, gdzie można przenocować — odparła, że 50 m stąd jest tani hotel. Hotel nazywał się Hostal; jedyne miejsca, jakie zostały, były w pokoju kilkuosobowym. Recepcjonista nie potrafił zrozumieć, po co chcę kołdrę albo koc, którego nie znalazłem w łóżku. W takim upale śpi się okrytym drugim prześcieradłem albo wcale zapewniał — „Zresztą, sam zobaczysz”, i życzył mi miłej nocy. Zaiste, w pokoju bez klimatyzacji przy 37 stopniach nie potrzeba żadnego okrycia. Sen przyszedł od razu.

Helenka

.Dotarłem na mszę. Po dwóch dniach usłyszałem język polski. Wywołało to we mnie wrażenie, że świat jest jednak bardzo mały.

Po mszy wszyscy spotykali się w salce wynajmowanej przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Katalońskiej. Salka była najprawdopodobniej dawnym kinem albo teatrem — kilka pomieszczeń, stare mury. Nie przypuszczałem wtedy, że za dwa lata będę tu wraz ze znajomymi przychodził ćwiczyć tańce polskie, poloneza i krakowiaka. I że wystąpimy tu i tam.

Przyszło mnóstwo ludzi. Z nadzieją zacząłem rozpytywać o jakiś pokój. Okazało się, że nie jest to takie łatwe, by znaleźć coś na poczekaniu. Podeszła do mnie Helenka, drobna kobieta około pięćdziesiątki. Oznajmiła, że ma znajomą, która wynajmuje pokoje, ale jest ona teraz w Polsce i trzeba zadzwonić i spytać. Powiedziała, że to właściwie pewne, bo Maria nigdy nie odmawia, tylko trzeba z nią złapać kontakt.

Teraz jestem pewny, że Helenka była moim aniołem. Nie wiedziałem wtedy, że walczy z rakiem i że został jej rok i dwa miesiące. Miała bardzo spokojny głos. Szliśmy i opowiadała mi o Barcelonie, Hiszpanach i Katalończykach. Obrazy, jakie malowała słowami, uderzały spokojem. Nie wiedziałem. Ona raczej wiedziała, że to wszystko dla niej niebawem się skończy.

Zadzwoniliśmy — Maria powiedziała „tak”, i miałem już gdzie spać. Helenkę widywałem jeszcze potem wiele razy. Dowiedziałem się, że choruje. Odwiedziłem ją wraz z kolegą w jej domu w Polsce. Miała już gęstwinę włosów na głowie — nie tak jak ostatnio w Barcelonie, gdy skończyła chemioterapię. Wesoła, roześmiana i nad wyraz żywa wśród szczebioczących wnuków.

.Ramon, po polsku Rajmund, Mundek — jakiś czas miałem u niego stałe zajęcie, w wolnych chwilach malował obrazy i zaglądał do kieliszka. Potem Santiago, znajomy Mundka, ułożony, wszystko jak w zegarku, na razie na czarno przy remontach mieszkań. W Polsce cena euro bije rekord 4,85 zł. Nieprawdopodobne zarobki, jak na polskie warunki. Kończy się rok 2005.

IMG_6958

Jordi, Loli, Xavi, Rebeca, Alex, Raul, MariLuz, Sergio, Emma, Juan, Eduardo, Conchi, Choni, Rosario, Marcos, Quim, Carlos, Gerardo, Ted.

.Postanowiłem znaleźć normalną pracę. Otwarto rynek dla Polaków, wcześniej obłożony biurokracją praktycznie uniemożliwiającą zawarcie kontraktu. Szukałem dwa tygodnie, roznosząc CV, wpisując się na portalach w internecie.

Odpowiedź przyszła zaskakująco szybko. Okazało się, że to, co potrafię, idealnie odpowiadało jednej firmie. Pracuję w niej do dzisiaj. Łut szczęścia, który miałem, porównuję do kogoś, komu dano karabin, jeden nabój i zadanie, by za pierwszym razem trafił w 10. Otóż mnie się to przytrafiło! Duża firma, solidnie posadowiona na rynku z oddziałami za granicą. Była to chwila, gdy „dobiłem tratwą do brzegu i wyszedłem na ląd”. Tak mi przypadło do gustu towarzystwo — zresztą z wzajemnością, że miałem pod skórą bąbelki pełne entuzjazmu do wszystkiego.

Pracowałem jak wariat, a oni przecierali oczy ze zdumienia, że można mieć taką chęć do pracy. Doceniono to awansami. Pewnego razu znajoma z firmy MariLuz zagadnęła mnie na imprezie firmowej: „Radek, wiesz ile czasu mi zajęło dojście do tego, co ty? Jedenaście lat”. Wiedziałem, bo nieraz mi opowiadała — jest specjalistką od najbardziej skomplikowanych napraw klimatyzatorów i wszystkiego, w czym płynie prąd. Oboje wiemy, że mój przypadek to dwa lata…

.Wspólna Polakom i Hiszpanom jest komunikatywność. Nie jest z nami tak źle, wcale nie jesteśmy tacy zamknięci, jak nam się wydaje. Hiszpanie mają wiele swoistych cech narodowych. Błyskawicznie potrafią się zorganizować w grupę i pracować zespołowo bez zgrzytów. Sądzę, że stąd ich dawne sukcesy w podboju świata. Są też leniwi i odkładają wszystko na później. Najwyżej cenią sobie dobre relacje pomiędzy sobą. Nie znają zjawiska wyścigu szczurów. Dobra atmosfera w pracy to oczywiście rzecz najważniejsza, a ci farciarze urodzeni pod tym południowym słońcem, jedzący owoce morza, wołowinę, sałatki, popijający do tego rioję, mają ją w prezencie od siebie samych, bo tacy są. Są też krewcy i wojowniczy. Nie sądzę, by dali sobie wykręcić taki numer, jaki ostatnio wykręciła Polakom PKW. Z delikatności nie opowiem, jakim sposobem zakończyliby podobny cyrk.

IMG_7291

.Może miałem dużo szczęścia — nie wiem. Pamiętam swoje dzieciństwo, wyobraźnię naładowaną idealnym światem, może zbyt idealnym, wchłoniętym od Julesa Verne’a. Polska rzeczywistość kłóciła się z tym tak bardzo, że stwierdziłem, iż w tych warunkach pewne rzeczy są zwyczajnie niemożliwe. Potem myślałem, że jednak możliwe, a na koniec na własnej skórze przekonałem się, że jednak niemożliwe.

Kontakt z inną, chociaż bardzo podobną kulturą nauczył mnie patrzeć inaczej na życie. Niecałe 2000 km stąd co innego byłoby dla mnie najważniejsze. A Barcelona — tak, to piękne miasto, poznałem je na wylot, mam je w sobie — to nie tylko słońce, morze, Pablo Picasso, Antonio Gaudi i romantyczny klimat.

Tu chwyciłem mocno życie. Niczego jednak nie opiszę — przyjedź i zobacz.

Ściskam,
Radek

PS. Jest jeszcze coś. W głębi duszy wiem, że historię, w której występuję — tysiące chwil, w których serce rozsadzało pierś, a oczy zachodziły mgłą — podarowano mi tam, gdzie z tego świata docierają słowa modlitwy. To dzieje się także dla innych.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 25 stycznia 2015
Fot. ErykMistewicz/Instagram