
Czytajmy Bocheńskiego. O potrzebie refleksji konserwatywnej w Polsce
Konserwatyzm polski nie był filozofią „uginania karku”, ale jego realnego prostowania, które nie polegało na nadymaniu romantycznego patosu słów, ale na realnej pracy nad myślą i sztuką polityczną – pisze Maciej ZAKRZEWSKI
Postępujący od kilkunastu lat przyrost politycznej siły polskiej prawicy paradoksalnie jest równoległy do pogłębiającej się atrofii myślenia konserwatywnego nad Wisłą. Wielu dawnych szermierzy idei zachowawczej z lat 90. zaciągnęło się w szeregi formacji rządzącej, identyfikując konserwatyzm z linią polityczną Zjednoczonej Prawicy. Młodsi bez większego żalu odesłali na śmietnik przestrogi „stańczyków” i na sztandarach podnieśli zwalczane przez nich hasła mesjanizmu i sarmackiego republikanizmu.
Doszliśmy do sytuacji, kiedy bez trudu spostrzeżemy „konserwatystów”, którzy nijak się mają do konserwatywnego stylu myślenia.
Konserwatyzm nie jest już synonimem politycznej roztropności, odwagi myślenia i nonkonformizmu, ale spolegliwego i całkiem opłacalnego klakierstwa, wpisanego w prospekty cywilizacyjnego armagedonu.
Sami rodzimi „ojcowie-zachowawcy” mogą współcześnie budzić niesmak na prawicy – zbieranina lojalistów, germanofilów i kolaborantów. Wybory, przed którymi stali dawni zachowawcy w przeciągu ostatnich dwóch stuleci, są dla współczesnej prawicy nieczytelne. Decyzje, które podejmowali „stańczycy”, Wielopolski, Cat-Mackiewicz czy Aleksander Bocheński, budzą raczej zastrzeżenia niż zrozumienie.
Jednak czy taki stan współczesnej prawicowej mentalności świadczy o tym, że nauki dawnych mistrzów uległy przeterminowaniu, a całą doktrynę konserwatywną można sprowadzić do strategii zachowania depozytu kulturowego w czasach niewoli? Konserwatyzm polski nie był filozofią „uginania karku”, ale jego realnego prostowania, które nie polegało na nadymaniu romantycznego patosu słów, ale na realnej pracy nad myślą i sztuką polityczną. Zawsze poważniejsza myśl polityczna będzie ogniskować się na zagadnieniu państwa. Dla konserwatystów, którzy przeważnie działali w czasach niewoli, było ono wciąż centralnym zagadnieniem. Badając przyczyny jego upadku, jak za nicią Ariadny poszukiwano dróg jego odzyskania. Działalność polityczną chciano oprzeć na realnych fundamentach. Środowisko skupione wokół Hotelu Lambert prowadziło swoją grę dyplomatyczną, a w kraju Wielopolski i „stańczycy” niejako „od dołu” podejmowali wysiłki na rzecz politycznej podmiotowości narodu w obcym państwie. Wszystko to odbywało się w cieniu kulturowej wojny światów. Jednak ideowe spory ówczesnej Europy, wobec których nie zachowywali neutralności, nie wypaczały im oglądu spraw politycznych.
W dwudziestoleciu międzywojennym polityczny regres środowiska nie był równoznaczny z obniżeniem poziomu myśli. Byli nieufni wobec wyśnionej przez republikanów cnoty narodu. Wskazywali na konieczność zrównoważonego ustroju, łagodzącego napięcia, a przede wszystkim umożliwiającego prowadzenie skutecznej polityki zagranicznej. Dostrzegali, że narastająca omnipotencja państwa względem własnych obywateli maskuje realną impotencję państwa na arenie międzynarodowej. Dwudziestolecie dla zachowawców to czas nadziei, wiązanej po 1926 r. z obozem Piłsudskiego, na możliwość budowy silnego państwa i przełamanie nie tylko geopolitycznego fatum, ale także politycznej niedojrzałości Polaków, których reprezentanci koncentrowali się bardziej na walce z przeciwnikiem politycznym niż realnie zagrażającym wrogiem zewnętrznym. Sama polityka konserwatywna w tym czasie naznaczona była nieraz małością i politykierstwem, jednak refleksją zachowała zdrowy ogląd rzeczywistości.
Adolf Maria Bocheński reprezentował najmłodsze i zarazem ostatnie pokolenie polskich zachowawców. Po tragicznej śmierci w 1944 r. jego przyjaciel Józef Czapski, pisał: „»Nie ma ludzie niezastąpionych« – tak często słyszymy to zdanie; otóż nieprawda – są ludzie niezastąpieni. Tego splotu inteligencji okrutnie chłodnej z charakterem, męstwem szaleńczym, wyjątkowej kultury i wiedzy z hojnością i ciągłym porywem serca już nie spotkamy. Poznamy może umysły równie świetne, charaktery nie mniej hartowane, ale nikt nie zajmie jednego miejsca, jakie zajmował Bocheński nie tylko wśród nas – w wojsku, ale w kulturze polskiej i we współczesnej myśli politycznej”. Czapski trafnie oddał istotę wyjątkowości Bocheńskiego; wyjątkowości, której nie da się zaszufladkować i którą trudno uchwycić wedle prostych reguł.
Bocheński nie zajmował nigdy, nie licząc kilkumiesięcznego stażu na placówce w Pradze, stanowiska w administracji; polityką, mimo iż była ona jego pasją, nigdy się aktywnie nie zajął. Był przede wszystkim publicystą.
Państwo polskie doceniło go dopiero jako prostego żołnierza, kolejnymi medalami zasypując uprzednie marginalizowanie jego myśli i spostrzeżeń. Typowe.
Dzisiaj jego nazwisko nie jest zapomniane. Bocheński powraca przede wszystkim jako autor traktatu Między Niemcami a Rosją z 1937 r., dzięki któremu stał się obok Władysława Studnickiego i Stanisława Mackiewicza najważniejszym eksponentem koncepcji proniemieckich. Ta część dorobku jest silnie obecna w dzisiejszych dyskusjach, wywołanych swego czasu przez głośną książkę Piotra Zychowicza o możliwości sojuszu polsko-niemieckiego w latach 30.
Jednak sprowadzanie jego dorobku do wymiaru geopolitycznego zdaje się krzywdzące. Bocheński posiadał zbyt szerokie horyzonty, aby nie dostrzegać głębszych powiązań. Formacja stańczykowska, do której chętnie się przyznawał, kierowała do wniosków wykraczających poza analizę ówczesnego systemu sojuszów, a dotykających defektów polskiego modelu polityczności. Już w Tendencjach samobójczych narodu polskiego, broszurze pisanej wraz z bratem Aleksandrem, opisywał polską skłonność do pacyfizmu nie jako wyraz wyższości moralnej, ale zwykły brak ambicji i polityczne lenistwo. Na łamach redagowanego przez Jerzego Giedroycia „Buntu Młodych” (potem „Polityki”) Bocheński wraz z innymi, wznosząc hasło „mocarstwowości”, próbował przełamać tę narodową inercję. Piłsudski w opinii Bocheńskiego i środowiska „Buntu” uosabiał ambicję w zakresie polityki zagranicznej i uporządkowanie stosunków wewnętrznych. Jednak lata 30. to już zmierzch dawnych idei. Głoszone wezwania do powrotu do polityki z czasów wyprawy kijowskiej nijak się miały do przyjętej tzw. polityki równowagi; w zakresie stosunków wewnętrznych pierwotna nadzieja zrównoważenia ustroju również daleka była od ideału.
Naczelny postulat ustrojowy Bocheńskiego głosił konieczność wydobycia spod wpływu opinii publicznej (de facto parlamentu) spraw wojska i polityki zagranicznej. Trafnie konstatował, iż opinia publiczna, skłonna do emocjonalnych uniesień i podatna na zaklęcia demagoga, nie posiada właściwej kompetencji w tych obszarach.
Jednak właściwie skonstruowany system polityczny – w jego ujęciu – winien ułatwiać dochodzenie różnym opcjom do politycznego konsensusu pomimo różnic. Jak polscy konserwatyści, tak i on z uznaniem spoglądał na tradycję brytyjską, gdzie partia rządząca i opozycyjna naprzemiennie zmieniały się przy sterze władzy z zachowaniem elementarnej ciągłości koniecznej dla przetrwania państwa.
Z jego perspektywy kluczowym zagadnieniem politycznym polski lat 30. była kwestia relacji rządu i opozycji. Obie siły reprezentowały skrajnie odmienny od brytyjskiego model, obie w imię partykularnego interesu gotowe były poświęcić interes państwa. Sanacja i opozycja uznawały się za jedynych reprezentantów jakiejś abstrakcyjnej idei, z której wykluczano przeciwników. W dążeniu do zwalczania tych „niepełnych Polaków” tracono, w perspektywie Bocheńskiego, wszelkie względy na rację stanu. Opozycji skupionej wokół Frontu Morges przypisywał skłonności do „ducha Targowicy”, oznaczającego w imię walki z sanacją powrót do politycznej anarchii, charakteryzującej system sprzed zamachu, i ryzykownych mariaży z linią filosowieckich tzw. frontów ludowych. Jednak ostrzej traktował działania tzw. pułkowników, którzy nie mogąc znaleźć politycznych form rozwiązania konfliktu z opozycją, sięgnęli po metodę „bata, buta i knuta”. Pisał otwarcie, że Bereza była przejawem rusyfikacji Polski współczesnej.
Obie krytykowane postawy były de facto rewersem i awersem tej samej monety, wyrazem wzajemnie oddziałujących sił, które mentalnie więcej łączyło, niż dzieliło. Nadzieję na wyjście z fatalnego impasu upatrywał w reformie konstytucyjnej i projekcie rozpadu BBWR. Postulował podział obozu piłsudczykowskiego na dwie frakcje: lewicową i prawicową, oba bieguny mogłyby przyciągać do siebie odmienne siły opozycyjne i tym samym tworzyć zalążek ustroju dwupartyjnego, działającego podług mechanizmu znanego z monarchii brytyjskiej; mechanizmu tworzącego potencjalną płaszczyznę dojrzewania polityków Rzeczypospolitej do jej racji stanu.
Jednak wezwania Bocheńskiego, jak wielu innych zachowawców tamtego czasu, pozostały bez odzewu. W chwili wybuchu wojny nie powołano rządu obrony narodowej, a klęska wrześniowa została wykorzystana przez opozycję do przeprowadzenia pełzającego zamachu stanu. Nie chciano dzielić się zwycięstwem, podzielono się porażką.
Inicjowana przez krakowski Ośrodek Myśli Politycznej seria pism zebranych Adolfa Bocheńskiego, którą rozpocznie skonstruowany przez niego tom Monteskiusz i pułkownik Sławek, odpomina jedno z najbardziej wartościowych osiągnięć polskiej myśli politycznej, nabierającej dzisiaj wyjątkowej aktualności i znaczenia. Jest również przestrogą.
.Krótkowzroczność elit I Rzeczypospolitej i ich nienawiść do silnej władzy kosztowały Polskę utratę bytu państwowego na ponad wiek; krótkowzroczność i brak politycznej dojrzałości elit II Rzeczypospolitej kosztował Polskę utratę bytu państwowego na prawie pół wieku i widmo narodowej anihilacji; pytanie o koszty powtarzania tych samych błędów przez elity III Rzeczypospolitej wciąż pozostaje otwarte.
Maciej Zakrzewski