Magdalena SŁABA: Ćwiczenia z obecności  czyli Wyprawa Tolkienowska 2016 (cz. II)

Ćwiczenia z obecności
czyli Wyprawa Tolkienowska 2016 (cz. II)

Flaga en></div><div id=
Photo of Magdalena SŁABA

Magdalena SŁABA

Prawniczka, Warszawianka, fanka wycieczek, zapamiętała miłośniczka Tolkiena, muzyki dawnej i kina europejskiego.

Dla członka The Tolkien Society miasto Leeds jest miejscem corocznego Tolkienowskiego Seminarium. Tegoroczne odbywa się w Hilton Leeds City na Neville Street w niedzielę 3 lipca i jest poświęcone setnej rocznicy udziału Tolkiena w bitwie nad Sommą. Jako główni prelegenci występują między innymi autorzy opracowania A Secret Vice, czyli Dimitra Fimi z Uniwersytetu Cardiff oraz dr Andrew Higgins. Wykłady są poświęcone śmiertelności i nieśmiertelności, mowa między innymi o postawie Tolkienowych bohaterów w obliczu śmierci własnej i bliskich, o radosnym smutku we Władcy Pierścieni, o celtyckich inspiracjach w modelu reinkarnacji na przykładzie Glorfindela, o przejściu – transmisji jako ucieczce od śmierci w dziełach Tolkiena oraz o filologicznych eksploracjach wymyślonych przez Tolkiena słów na oznaczenie życia i śmierci. Seminarium zawsze towarzyszy innmoot, czyli spotkanie w pubie w poprzedzający to wydarzenie wieczór.

Koniec dnia w innym świecie, bardziej prawdziwym. Oto mamy hotel w Bradford, podobno najbardziej azjatyckim oraz muzułmańskim mieście w Anglii – meczety, domy modlitwy, a obok nich także centrum kultury hinduizmu, centrum Gurkhów, kobiety w hidżabach, mężczyźni w turbanach, sklepy z tradycyjnymi kolorowymi indyjskimi sari, bary z wodną fajką.

Zabłąkaliśmy się do południowego Haradu. A wiatr wieje od północy…

Przez cały piękny poranek 6 maja, czyli w piątek, biegam z kubkiem kawy od Starbucksa po Yorku (rzymskie Eboracum, wikińskie Jorvik) z dręczącym poczuciem, że jest zbyt wiele rzeczy do zobaczenia. Katedra z największym na świecie witrażowym oknem, wąziutkie uliczki, stare i mocno już krzywe domy ( The Shambles – ulica Rzeźnicka, jedyna w Europie średniowieczna ulica zachowana w całości – ulica Pokątna w pełnej krasie, a do tego najmniejsza w Yorku Whip-Ma-Whop-Ma-Gate, czyli ulica Ani Ta Ani Ta, choć jej nazwę wywodzono też z Whitnourwhatnourgate, co znaczy Cóż za ulica!), muzeum Wikingów, sklepiki z pamiątkami, kawiarnie… Wróć! – trzeba zobaczyć katedrę, choć Galadhorn znowu odradza, tym razem ze względu na cenę biletu zestawioną z trwającym od dłuższego czasu remontem. Uznaję jednak, że czasem za spokój trzeba płacić. Nie wiem, co o tym myśli Marigold, ale zwiedza York Minster w tym samym czasie.

Znajdujący się w obejściu chóru witraż przedstawiający sceny ze Starego i Nowego Testamentu oraz postaci biblijne jest ogromny, ma 23 metry wysokości i 10 metrów szerokości. Jego dolna część jest jeszcze w owym remoncie, który ma się zakończyć w 2018 roku. To nie jest wyłącznie malowidło na szkle, jak w wielu angielskich świątyniach, to prawdziwy witraż, a jego maleńkie elementy od kilku już lat poddawane są oczyszczaniu. Praca nad tym, polegająca na zdejmowaniu kolejnych warstw historycznego kurzu, cofa witraż w czasie do jego początków. Imponujące to dzieło można oglądać w spokoju, siedząc na ławach ustawionych za ołtarzem. Niektórzy mają nawet lornetki dla śledzenia detali.

W katedrze jest jeszcze jeden witraż, zwany Pięcioma Siostrami – to pięć smukłych, bardzo wysokich okien, wypełnionych witrażem stworzonym z elementów tak drobnych, że wydaje się on gęsty i nieprzezroczysty, a dominuje w nim kolor zielony i czarny. Pod tym witrażem kilku mężczyzn napełnia powietrzem okazałe balony, które przedstawiają planety Układu Słonecznego. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale obraz ten oceniam jako nieziemski. W każdym razie w tej chwili.

Inne charakterystyczne witrażowe okno znajduje się nad portalem głównym: u góry ma ono kształt serca i jest symbolem tej świątyni i całego miasta.

Tuż przed zbiórką podziwiam jeszcze (po raz kolejny) antykwariat pod kolorowym posągiem Minerwy, położony przy ulicy, która stanowiła książkowe centrum starego Yorku. Mają tu między innymi rysunki Artura Rackhama… Dziwne te chwile w Yorku nie pozwalają przybrać mentalnie takiej władczej i otwartej pozy, jaką prezentuje na pobliskim pomniku pewien znany rzymski imperator Flavius Valerius Aurelius Constantinus, pokryty już doskonale i szlachetnie zieloną patyną (IN HOC SIGNO VINCES).

Jeśli York oznacza cofnięcie się w czasie do średniowiecza, to teraz, jadąc na północ, cofamy się do lat obecności Rzymskiego Imperium na wyspie. Do granicy pomiędzy tym, co znane i oswojone, a tym, co dzikie i wolne, między cywilizacją a barbarzyństwem, między Cesarstwem a Kaledonią.

Cesarz Hadrian przybył do Anglii po tym, jak w starciu z wojownikami plemienia Brygantów wycięty w pień został cały IX legion! Klęska ta dostąpiła wówczas tak mocnego ocenzurowania, że dziś, jakby w ostrej reakcji na drastyczne ograniczenia wolności słowa, pisze się książki i kręci się filmy o zaginionym legionie. Hadrian ocenił umocnienia poprzednich namiestników jako zbyt niedoskonałe i niemożliwe do utrzymania, zdecydował więc o wybudowaniu fortyfikacji znacznie poniżej tamtej linii. Powstały tak mur ciągnie się od dzisiejszego Newcastle na wschodzie do Carlisle na zachodzie i ma 123 kilometry długości, mur chiński – 2400. Co jedną rzymską milę (1481,5 m) mur miał stanicę, obsadzoną przez oddział 35 żołnierzy.

Jedziemy do takiego właśnie miejsca. Słucham uważnie opowieści o archeologicznych odkryciach wzdłuż muru. Szczególnie interesujące wydaje mi się to, że w okolicy miejscowości Chesterholm odsłonięto fort o nazwie Vindolanda, a tam z kolei odnaleziono drewniane tabliczki do pisania: ponad 2000 dokumentów oferujących cenne informacje o życiu w tamtych czasach. Jest wśród tych zapisków list Sulpicji Lepidiny, żony dowódcy fortu, do niejakiej Klaudii Sewery, zawierający zaproszenie na urodziny (na urodziny!). Jest to najprawdopodobniej najstarszy znany przykład kobiecego pisma ręcznego w języku łacińskim!

Najpierw są pola i łąki typowe dla Dzikich Krain. Potem parking i miejsce piknikowe typowe dla Europy XXI wieku, Walltown Crags. Potem jest niemal jak w Cotswolds, w dolinie  i na wzgórzu Białego Konia, w tamtym roku: ścieżka wzdłuż jeziorka, która biegnie nieco pod górę, mija bramkę w drewnianym ogrodzeniu pastwiska (z napisem NIE WCHODZIĆ, jak się okazało już przy wychodzeniu), znowu prowadzi do góry, a potem… Wiatr rozwiewa poły czerwonego płaszcza Galadhorna (z Gwiezdnych Wojen jednak…) na Murze Hadriana.

Na Murze panuje wielkie pomieszanie. Jedni po prostu podziwiają widoki i cieszą się, że dostrzegli na przykład labirynt w kształcie koła gdzieś w dole. Inni biegają po starych kamieniach muru, co nie jest dozwolone, ale oni nie wiedzą… Inni przywołują, bardzo tu pasujący, okrzyk Legolasa They are taking the hobbits to Isengard!, a mnie raczej cała sytuacja kojarzy się z The Beacons are lit! z Gondoru. Sceny z Władcy Pierścieni są odgrywane na murze nawet przez osoby przypadkowe i nie biorące udziału w pełnej śmiechu zabawie, które po prostu wchodzą w kadr i zostają statystami (ten Gondor tak wzywał pomocy, że Rohan znowu przybył z odsieczą).  Są też skojarzenia z jeszcze innej bajki – po zejściu na dół Ola wpisuje w księdze pamiątkowej w imieniu -Polish Tolkien Society-: We walked the Wall! Jon Snow lives. Winter is not coming. W mej opinii, wpis świadczy o tym, jak dużo zobaczyliśmy w trakcie spaceru po murze. [Addendum: od fanów Gry o Tron słyszę teraz jednak, że zima chyba w końcu przyszła do Westeros, a Jon Snow podobno nie jest tym, za kogo się… uważa.]

Ale jakby w tle wciąż widzę dziwną różnicę między tym, co od muru na południe, a tym, co na północ. Trudno to nazwać, ale to tak, jakby na północy było więcej powietrza. Przy murze można usłyszeć chrzęst broni legionistów, ciche nawoływania strażników, rżenie koni – jest w tym odległym dźwięku napięcie, obawa i niepokój, nie dziwi mnie skojarzenie z nastrojem na Murze z Gry o Tron. Ten mur zbudowali żołnierze rzymskiego legionu, którzy tu nie tylko pracowali, ale też mieszkali, i to w dość surowych warunkach. Tu kończył się kiedyś świat uznany za cywilizowany. Dalej były już tylko smoki i pewnie tam są do dziś. Ale czy się odnajdą?

Czy nastrój na Murze w czasach rzymskich był bardziej wynikiem tego, jaką wartość miał dla obywateli Imperium ich poukładany racjonalny świat bogów, prawa, instytucji publicznych, publicznych dróg, rytuałów, łaźni, poezji i piękna, czy bardziej tego, że o przychodzących z Północy tak zwanych barbarzyńcach niewiele było wiadomo poza tym, że szukają alternatywy dla warunków, w jakich żyją? Teraz mamy chyba kolejny upadek Imperium Rzymskiego…

Wokół nas kwitną na żółto gęste krzewy, bardzo tu rozpowszechnione. Właśnie w tym miejscu udaje się uzyskać informację, że to kolcolist, po angielsku gorse. W tłumaczeniu Marii Skibniewskiej, kolczoliście porastają w rozdziale 7 księgi 4 Władcy Pierścieni brzegi tej ścieżki, którą Frodo, Sam i Gollum zmierzają ku Rozstajowi Dróg po rozstaniu z Faramirem, kierując się do Schodów Cirith Ungol. Botanik powie, że kolcolist to krzew z rodziny bobowatych, osiągający wysokość od 3 do nawet 7 metrów, owocujący strąkami. Można go stosować jako opał.

Wizytę na Murze zapamiętuję jeszcze z powodu pysznego odżywczego batonika o smaku czekolady z miętą. To może być ostatni taki batonik…

Wieczorem lądujemy w hotelu Metro Inns w Falkirk, niedaleko którego podziwiać można Kelpies, dwie niezwykłe instalacje w kształcie końskich głów o wielkich rozmiarach. Szkoci w ogóle lubią takie rzeźby w terenie – mają też Anioła Północy czy ptaki lecące w stadzie przy autostradzie, zdradzając przez to zamiłowanie do monumentalizmu w stylu Argonath. Kelpies sprawiają wrażenie, jakby pod ziemią tkwiły uwięzione ogromne rumaki ciągnące jakiś zaprzęg.

Oto zaczyna się Szkocja. W hotelu pokoje tak urządzone, że niektórzy śpią na sokolich gniazdach. Prysznice koedukacyjne. Parada strojów nocnych na korytarzach – mówię o damskich strojach, bo mężczyźni przemykali niezauważenie. Czarny terrier szkocki jako blokada drzwi wejściowych. Dziwaczny zapach o nieustalonej proweniencji na zewnątrz. Codziennie o 22.30 awaria prądu. Complete darkness.

Fáilte gu Alba – Witamy w Szkocji.

Sobota 7 maja ma taki początek, że sama sobie zazdroszczę. Śniadanie, które pilot rozdaje nad brzegiem Loch Lomond, największego tutejszego jeziora, w krainie zwanej Trossachs, dzięki wilgotnemu powietrzu i chmurom na niebie smakuje niczym uczta Elfów! A w skład tego śniadania wchodzą: amerykański chleb tostowy, polskie salami, żółty ser, dżemiki, miodki, soczki, rozpuszczalna kawa z autokarowego automatu. Jakże to doskonałe pożywienie!

Plan na dziś to kraina „loch, ben i glen”, jezior, gór i dolin – po gaelicku.

Już kilka dni zastanawiam się, jak opisać ten dzień w Highlandzie. Jak opisać dzień, w którym nic się nie wydarzyło. I teraz właśnie przypomina mi się pojawiająca się czasem na tajmlajnie Śródziemia uwaga: There are no recorded events for this day. Trochę to smutne, ale jakże życiowe. Skoro nie ma, to spróbujmy je wymyślić.

DSC_2704

Jedziemy do Glencoe, Doliny Łez. Wokół potężne góry, głębokie doliny, wąskie rzeki w matowym odcieniu, bo niebo jest delikatnie stalowe, a słońce nie oświetla nawet śniegu na najwyższych szczytach. Jest nieco mgliście, powietrze nie jest przejrzyste, tak że górskie szczyty wydają się stopione z niebem, jakby płaskie i wysokie chmury przenikały się ze skałami, ziemią i niską roślinnością. Nie ma lasów niemal wcale. Te drzewa próbujące utworzyć wspólnie coś na kształt lasu widocznie ponoszą porażkę. Ślady tej klęski są wyraźnie dostrzegalne raz po raz po obu stronach wąskiej tu drogi. Ziemia od dawna nie współpracująca z lasem nie jest w stanie korzeni tych drzew utrzymać w sobie – wystarczy jedna wichura i całe połacie tego niby-lasu są wyrywane i łamane. Sterczące w oddali kikuty sprawiają przygnębiające wrażenie. Jakiś Saruman tutaj szalał?

W każdym razie szalała historia. W wiosce o tej samej nazwie, co dolina, w 1692 siły rządowe króla Williama III dokonały krwawej rzezi 38 członków klanu MacDonaldów. Myślę sobie, że ten dudziarz, który nam gra na wspaniałym punkcie widokowym w dolinie, gra głównie o pamięci o tamtych zabitych. Nawet jeśli po prostu zbiera datki do starej brązowej walizki i ma zbyt zniszczoną i zaczerwienioną twarz, by była tylko opalona. W końcu, jak się dowiaduję jeszcze przed wyprawą, dudy jeszcze podczas I Wojny traktowane były jako broń.

Mówiący po gaelicku mieszkańcy okolicy nazywają wioskę Glencoe miejscem cairnów. Możliwe, że popełniam błąd, próbując odmieniać słowo cairn po polsku. Ale muszę go tu przywołać, bo określa bardzo zajmujące zjawisko. Cairn to po prostu specjalnie ułożony stos kamieni, charakterystyczne zjawisko w całej północnej Europie, np. w Norwegii, Danii, Szwecji. Po raz pierwszy spotkałam cairny w Norwegii, na Drodze Trolli. Cairn może oznaczać dystans na drodze jak kamień milowy, albo stać na rozstajach dróg, albo upamiętniać jakieś zdarzenie w danym miejscu, albo tkwić sobie zwyczajnie jako znak, że ktoś tu był i będzie tęsknił, i chce wrócić (na Południu rzuca się monetę do fontanny, więc budowa cairna jest bardziej wymagająca). A jak wiemy są takie miejsca, które aż się proszą, by zapisać je takim cairnem zamiast cyfrowym zdjęciem. Albo użyć jako scenografii w jakimś filmie, jak w przypadku obejrzanego w drodze Skyfall czy Harry’ego Pottera i Więźnia Azkabanu oraz Harry’ego Pottera i Czary Ognia.

W ogóle często można mieć wrażenie, że wkroczyło się w scenografię. W Glenfinnan nad jeziorem Shiel stoi wieża upamiętniająca ostatnie powstanie Jakobitów, czyli szkockich i angielskich zwolenników katolickiej dynastii Stuartów, w 1745. Nieco dalej ze wzgórza podziwiać można widok na wiadukt, który zagrał w chyba wszystkich filmach o Harrym Potterze. Patrzę sobie na wieżę, jest bardziej Tolkienowa, choć zasłonięta rusztowaniem z powodu prac konserwatorskich. Na wiadukt zerkam na cudzych zdjęciach, więc mogę tu jedynie zanotować, że był budowany jako część linii kolejowej na północ w latach 1897-1901 przez londyńską firmę inżynieryjną Robert McAlpine & Sons. Brzmi to trochę jak historia z amerykańskiego Zachodu. Ale w końcu tu są Dzikie Kraje…

Wracamy w stronę wschodu. Fort William, położone w paśmie Grampianów u stóp najwyższej góry Szkocji, potężnej Ben Nevis (1345 m n.p.m.), wita raczej wietrzną i wilgotną pogodą, choć nie deszczem, więc ukrywamy się w barze (w Szkocji nie ma pubów!). W towarzystwie Izy, Asi i Piotra zjadam pyszną jagnięcinkę i popijam ją whisky, pochodzącą z miejscowej gorzelni, jak sądzę. Działa rozgrzewająco. Nie jem haggisa, tutejszego rarytasu zbliżonego do naszej kaszanki, bo go w tym lokalu nie podają. Pani za barem jest zaś osobą o tak wielkiej nerwowości, że pytanie jej po raz drugi, czemu nie ma haggisa i co to jest black pudding, graniczyłoby z okrucieństwem (Kochana, wytłumacz im, co to black pudding, bo ja już nie mam siły!). Wystarczy, że nie pojęliśmy w lot za pierwszym razem, jakimi skrótami oznacza się grubość i wagę steka. Potem spaceruję po głównej ulicy i słucham sympatycznych młodych ludzi grających na tradycyjnych instrumentach tradycyjne melodie. Zaglądam do małego kościoła i na cmentarz z celtyckimi krzyżami. Galadhorn kupuje w miejscowym Tesco róg Boromira. Takie cuda tylko w Szkocji.

O zmierzchu lądujemy na kolejnym planie filmowym. Zamek Doune jest w sumie niewielki, ale ma Coś w sobie tak bardzo, że gra w Grze o Tron siedzibę rodu Starków, Winterfell. Gra też w Outlanderze. Tego wieczoru to my gramy w tych filmach, na zielonej trawie, wśród kwitnących żonkili. W autokarowym kinie Mel Gibson gra Williama Wallace’a w Braveheart.

Rano w niedzielę 8 maja budzimy się od razu pod ogromną wieżą – pomnikiem Williama Wallace’a w Stirling. Śniadanie z widokiem na bohatera! Następnie, po drugiej stronie doliny, już ze wzgórza zamkowego spoglądamy na zasnute srebrną mgłą pole bitwy o most (ford – czyli bród na rzece) w Stirling, miejsce pierwszego poważnego sprawdzianu dla talentu Williama Wallace’a (11 września 1297). William patrzy na to zwycięstwo ze swojej wieży, król Robert the Bruce (to jego historia nazwała Braveheart, ale amerykańscy filmowcy odznaczają się liberalnym podejściem do przeszłości, także cudzej) z cokołu pomnika pod XVI-wiecznym zamkiem. Stirling było niegdyś stolicą Szkocji, a jego nazwa po gaelicku, jak się przypuszcza, oznacza pole bitwy.

W mieście zbiegamy po stoku zieleniejącego bujną trawą wzgórza, przechodzimy przez stary protestancki cmentarz z górującym nad nim białym pomnikiem – wieżą poświęconą pamięci kobiet – męczennic za wiarę protestancką, na którym to cmentarzu podobno znajdują się mogiły masonów, by dotrzeć do katedry i zaglądamy następnie do różnych miejskich zakamarków.

Katedra Świętego Krzyża (Holy Rude), niegdyś katolicka, została ufundowana w 1129 roku za panowania króla Dawida I. W 1567 roku koronowano w niej Jakuba VI. Na murach dostrzegalne są podobno ślady uderzeń kul armatnich – to pamiątka po oblężeniu Stirling przez wojska Olivera Cromwella. W katedrze wygłaszał kazania słynny John Knox, o którym mawiano, że jego kazania są tak płomienne, że wzniecają pożary. Dosłownie.

Na głównej ulicy jednorożec z wysokości swej kolumny spogląda na zakład produkujący dudy. Mijamy dom, w którym mieścił się klub dla chłopców – na nim napis Keep smiling! Idąc znowu pod górę na zamek, mijamy Mar’s Wark (wark znaczy tyle co lodging, czyli rezydencja), zrujnowaną siedzibę rodu Erskinów z lat siedemdziesiątych XVI wieku. Erskinowie byli przez pokolenia opiekunami królewskiego zamku w Stirling, jest to więc jakby dom namiestników w Gondorze. Mówi się, że ta imponująca budowla nigdy nie została ukończona. To, co teraz oglądamy, to potężne mury z poczerniałego kamienia; na wieżach oraz nad bramą zachowały się średniowieczne inskrypcje, np. na północnej wieży: The more I stand on open height, My faults more subject are to sight. To chyba nie do końca prawda, bo nie widzieliśmy tego napisu… Ale wieża mówi wierszem!

Z (kocim) uśmiechem ze Stirling oraz z polską ulotką zwiedzam Rosslyn. Przedziwne miejsce, bardzo stara sakralna budowla, którą pewien wielmoża z rodu St Clair po powrocie z wyprawy krzyżowej ufundował dla zapewnienia sobie miejsca w niebie. Można Rosslyn Chapel traktować dwojako. Albo jako nieporównywalne z niczym dzieło sztuki, albo jako kicz. W tej drugiej wersji istnieje pewna odmiana literacka, firmowana przez niejakiego Dana Browna.

Jest owa kaplica arcydziełem sztuki kamieniarskiej, przypominającym koronkę wykonaną przy użyciu dłuta. Zdaje się jednak, że najęci do budowy kamieniarze albo mieli dużą wyobraźnię, albo nie byli tymi, za kogo się podawali (masoni?!). W kaplicy śpi czarny kot, który lubi drapanie za uchem. Drapiesz kota i podziwiasz dla przykładu Zielonego Człowieka, diabła i kochanków, taniec śmierci, anioła z dudami, Chustę Weroniki, motywy roślinne tak egzotyczne, jak kukurydza czy aloes, czy wreszcie smoka. Jest smok, ma nawet dwie głowy! Pewnie dlatego nie wolno robić zdjęć.

Trudno stwierdzić, czym jest Rosslyn Chapel. Kiedy jednak wspominam Tolkiena i jego twórczą metodę (oraz kiedy sama piszę ten tekst), przychodzi mi do głowy coraz bardziej wyraźna myśl, że niektórzy wolą dłuższe opowieści, i nie da się im narzucić zamkniętej formy dla ich sztuki. Może tym mistrzom kamieniarzom po prostu nikt nie patrzył na ręce, może mieli dużo czasu, a pracowali zupełnie bezinteresownie, to znaczy z małą nadzieją (albo właśnie w nadziei), że nikt tego nie odczyta… Wrażenie bowiem jest takie, jakby twórcy Rosslyn nie mogli, nie umieli, nie chcieli się zatrzymać w wymyślaniu kolejnych ornamentów, kolejnych znaczeń, i kolejnych historii wykuwanych w kamieniu.

Po zobaczeniu w kaplicy utrwalonych w kamieniu siedmiu cnót i siedmiu grzechów głównych, część grupy odkrywa kącik zabaw dla dzieci, a w nim stroje z epoki, co kończy się zaimprowizowanym naprędce cosplayem średniowiecznym, w którym biorą udział damy oraz ludność wiejska z Roslin, w przebraniu. Tu wolno fotografować…

 

I w ten naturalny sposób magia teatru przenosi nas do Livingston, do centrum kulturalnego Howden Park, na Liścia dzieło Niggle’a według Johna Ronalda Reuela Tolkiena w wykonaniu Puppet State Theatre z Edynburga. Cel naszej wyprawy jest właśnie przed nami, chociaż początkowo wizyta w teatrze pomyślana była jako dodatkowa atrakcja, znaleziona zresztą przypadkowo, jako uroczy dodatek, zachwycające acz przelotne impromptu, wisienka na torcie, łyk whisky itd., itp., etc., and so on. Nikt się nie spodziewał, czym się stanie to przedstawienie. Przed spektaklem, opierając się na materiałach organizatora, informuję tych, którzy mają bilety, że przedstawienie jest przeznaczone dla widzów od lat dziesięciu, obdarzonych nadzwyczajnymi zdolnościami do koncentracji uwagi. Zwłaszcza ten ostatni wymóg wprowadza sporą konfuzję wśród dorosłych…

DSC_2720

Tolkien napisał to opowiadanie w latach 1938-39, podczas tworzenia Władcy Pierścieni. Pierwsze wydanie ukazało się w roku 1945. Uznawane jest za najbardziej autobiograficzne dzieło Tolkiena w tym sensie, że traktuje o sztuce, tworzeniu, a właściwie trudach tworzenia, o przyjaźni, o innym świecie, który na nas czeka. Imię bohatera oznacza kogoś, kto zajmuje się drobiazgami tak bardzo, że się w nich gubi i brakuje mu czasu na ważniejsze sprawy. Imię sąsiada Niggle’a oznacza po prostu parafię (Parish).

Niggle jest malarzem, ale nie odnosi większych sukcesów. Jest takim typem artysty, który lepiej maluje liście, niż drzewa. Zajmuje go zwłaszcza jedno płótno – szczególny portret… drzewa, za którym rozciąga się nie mający końca krajobraz. Obraz się rozszerza, malarz potrzebuje nowego płótna. Tymczasem nadchodzi klęska żywiołowa. Sąsiad Niggle’a, Parish, potrzebuje pomocy przy chorej żonie. Władze potrzebują dużo płótna w związku z powodzią. Tajemniczy gość potrzebuje nagle zabrać malarza tam, dokąd nie chciał się wybrać, choć wiedział, że kiedyś będzie musiał. Najpierw Niggle pracuje fizycznie. Potem otrzymuje Dar. Spotyka Parisha. Potem odchodzi z Pasterzem. A na świecie w końcu nie pozostaje po nim żaden ślad.

Jak coś takiego pokazać w teatrze?!

Sztuka ma formę monodramu, a choć wystawiona przez teatr lalkowy, nie ma w niej lalek. Aktor Richard Medrington występuje jako narrator. Liść w jego wykonaniu jest arcydziełem sztuki opowiadania. Pan Medrington mówi o Niggle’u w taki sposób, że nie jest trudno mieć wilgotne oczy. Pierwsza część spektaklu to opowiadanie o rodzinie i skarbach odkrytych na strychu rodzinnego domu, skarbach, które ujawniają czyjeś tajemnice (nie wiedziałem, że moja matka malowała… – o Niggle’u też nikt tego nie wiedział). Mamy na scenie drabinę, stary rower oraz mały rower z przypiętą karteczką z napisem NIGGLE, malutką drabinkę z drewna, malowaną chustę, pielęgniarski fartuch z Wielkiej Wojny, talię kart, metalowy kubek, stolik, fotel, lampę, starą walizkę z tajemniczą zawartością, niemal identyczną z tą zabraną w ubiegłym roku z domu Tolkiena w Oksfordzie. Wszystkie te rzeczy służą narratorowi do pokazania, ile tajemnic skrywa nasze życie. A w drugiej części – do zilustrowania historii Niggle’a. Poza tymi przedmiotami, na scenie jest tylko narrator i piękna muzyka skomponowana przez Karen Polwart i Michaela Johna McCarthy’ego. Nie mogę nie wspomnieć o tym, jak doskonale brzmi Niggle pod względem językowym – widz z innej części Europy, znający język angielski nawet, w swoim mniemaniu, średnio, jest w stanie bez problemu usłyszeć i zrozumieć każde słowo, jakie pada ze sceny. Dostarcza to nie tylko poczucia komfortu, ale też olbrzymiej satysfakcji.

Spektakl jest tak samo delikatny, jak to drzewo na obrazie Niggle’a, a jednocześnie ma tak samo potężną moc. Tolkien zaadaptowany na scenę teatru powinien rzucać czar. My dotąd jesteśmy pod działaniem tego uroku. Wspomnieć też trzeba, że Pan Medrington od mniej więcej dwudziestu lat planował wystawić Liścia, a Tolkien Estate wydało zezwolenie dopiero w zeszłym roku. Fascynację aktora dziełem Tolkiena widać w każdej sekundzie przedstawienia. Bo też jest Leaf by Niggle opowiadaniem o każdym, kto próbuje coś tworzyć, nawet jeśli robi to tylko do szuflady.

Na całkiem sporej widowni zajęte są tylko trzy pierwsze rzędy. Zarówno Howden Park Centre, jak i Puppet State Theatre, są poinformowani, że goszczą Tolkienistów z Polski. Dosłownie na kilka dni przed wyjazdem udało nam się z Galadhornem zaklepać dla nas bilety, a użyliśmy do tego wszelkich środków, również Facebooka i Twittera, choć właściwie, jak teraz widzimy, nasza obecność na spektaklu nie była zagrożona. Spotyka nas wielki zaszczyt bycia przywitanymi ze sceny już w drugim zdaniu wprowadzenia!

Po zakończeniu przedstawienia idziemy przywitać się z aktorem osobiście. Opowiadamy, że mamy z Oksfordu walizkę z domu Profesora podobną do tej ze strychu z domu narratora. Galadhorn pokazuje swój egzemplarz Drzewa i Liścia, czyli wydanego w Polsce zbioru zawierającego Liść dzieło Niggle’a, ozdobiony płócienną okładką z wyhaftowanym drzewem opowieści, czyli Drzewem Amalion. Hammond i Scull piszą o tym drzewie w albumie Tolkien. Artist and Illustrator, że stanowiło najbardziej dopracowany Tolkienowy projekt. Profesor powtarzał ten wzór wiele razy, gdy czuł szczególną chęć projektowania wzorów. Drzewo Amalion bez wątpienia reprezentuje też drzewo Niggle’a. Rysunek tego drzewa powstał w 1928 roku i zdradza wpływy Art Nouveau. Richard Medrington jest tak zainteresowany haftem na książce, że rozkłada ją na elemencie scenografii i robi zdjęcia swoim aparatem. A ja robię zdjęcie jemu w tej chwili… Potem jest czas na pamiątkowe zdjęcie grupowe.

Leaf by Niggle jest utworem bardzo osobistym. Takie też, osobiste i intymne, jest przedstawienie przygotowane przez Puppet State Theatre. Właściwie historia Niggle’a dociera ze sceny szeptem, szumi sobie jak wiatr w koronach drzew. Swoją drogą, jest takie zapomniane angielskie słowo PSITHURISM, oznacza ono właśnie ten dźwięk wydawany przez wiatr grający na liściach drzew. W spektaklu jest nawet burza, odległe grzmoty i deszcz, ale nadal wszystko mieści się w ciszy. Jest to chyba najbardziej łagodne przedstawienie, jakiego doświadczyłam. Nie ma ono szerokości, ma tylko głębokość i przestrzeń. Może to dobrze, że widzowie zmieścili się tylko w trzech rzędach? To sprawia, że opowiadają o Niggle’u razem z narratorem, a narrator mówi do każdego z osobna. Jeśli teatr, jak mawiają, jest pewną umową, konwencją, rodzajem przymierza grającego i patrzącego, to Leaf by Niggle wydaje się być czymś więcej, niż teatr – bo dzieje się naprawdę i to jest autentyczna magia.

Magdalena Słaba

Trzecia i ostatnia część Wyprawy Tolkienowskiej – już za tydzień.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 lipca 2016
fot. Magdalena SŁABA