
Ćwiczenia z obecności czyli Wyprawa Tolkienowska 2016 (cz. I)
Myślę, że ten wariat Baggins znów wyruszył w świat.
Rory Brandybuck
Jakkolwiek jednak zakończysz tę książkę, nikt przecież jej nie przeczyta.
Gandalf
.Tak to jest, gdy człowiek zadomawia się w dwóch miejscach świata.
Wyjazd okazuje się powrotem. Między jednym a drugim punktem na mapie wypada droga, raz krzywa, raz prosta, ale zawsze w dobrym towarzystwie, choć właściwie pokonywana samotnie. Nowe miejsca, w których wizyta jest tak długo oczekiwana, wydają się interesująco znajome. Historie zaczynają się powtarzać. I dla każdego są to inne historie. Wyprawa długo planowana, związana z wielkimi oczekiwaniami, jest mitem, zanim się zaczyna. To trochę tak, jakbyśmy jechali kręcić film na wyspie. Każdy wchodzi w rolę i gra z całych sił, jak umie najszczerzej, realizując scenariusz, który uważa za napisany, choć go nie czytał, ale jednocześnie rozważa wybór pomiędzy odegraniem roli a byciem odtwarzaną postacią. Może to dlatego, że w Livingston czeka na nas Liść dzieło Niggle’a przeniesione na teatralną scenę i boimy się, czy ta adaptacja może się udać, tak jakby to od nas osobiście zależało powodzenie tego przedstawienia?
Wsiadam w pociąg do Bree w poniedziałek 2 maja 72 roku Czwartej Ery Śródziemia, o godzinie 16.02. Pędzi tak, jak w zeszłym roku, choć niezamierzenie staram się wyczuć, czy zaszła jakaś zmiana. Tym razem jednak w wagonie mało pasażerów. Większość śpi, rozciągnięta bezwstydnie na kilku (!) fotelach. Ktoś czyta książkę (Życie na pełnej petardzie). A ja sobie jadę z moimi myślami, bezwolnie, niestety, realizując stworzone przez nasze koleje koncepcyjne podstawy tzw. cichego wagonu. Myśli te generalnie błądzą, jak zawsze, gdy to, co za oknem, nie jest jeszcze obiektem zachłannego patrzenia. Jeszcze nic się nie dzieje. Jeszcze nie trzeba być czujnym.
Gospoda w Bree nadal stoi, gospodarz przyjmuje z otwartymi ramionami i wskazuje pokój bardzo podobny do zeszłorocznego. Jest dobre łóżko i identyczny widok z okna, jasny i niezapłakany z powodu nieobecnego deszczu. Nie pozostaje nic innego, jak tylko zapaść w sen, ale raczej bez marzeń. Trzeba bowiem spać szybko i bez zbędnych dywagacji. Właściwy scenariusz nie jest jeszcze wcielany w życie. Jedno tylko jest już bardzo wyraźnie widoczne: pewne rzeczy muszą się powtarzać, ponieważ wybieramy tak, by się powtarzały. Tworzy się w ten sposób rytuał, nadający eskapadzie znaczenie przekraczające jej jedynie turystyczny wymiar.
Pobudka o 4.30 3 maja. Łapię woreczek z angielskimi kanapkami z ogórkiem (skąd wiedzieli?!) i z powodu zaspanych oczu drepczę powolutku na miejsce zbiórki, które znajduje się jakieś trzy minuty spacerkiem od hotelu. Za chwilę z hostelu tuż obok wyłania się grupa uczestniczek, które można określić tylko jako przewspaniałe córy sławnego Starego Tuka z Wielkich Smajalów. Postaci, jak miało się okazać, niezwykłe, znające sztukę, botanikę, ludzką naturę, wartość przyjaźni oraz tajniki hobbickiego poczucia humoru.
.Niemal w tej samej chwili podjeżdża nasz pojazd: pół-Gregor, pół-Elf, nazwany także Dzidziusiem, prowadzony przez Panów Rafała (znajomy) i Aleksandra (zupełnie nowy). Dzidziuś jest kompaktowy, ale zwrotny i wszędzie potrafi wjechać, co się jeszcze okaże. W tej chwili jednak niektórzy spoglądają na niego z niedowierzaniem, zwłaszcza ci nieco więksi od przeciętnego hobbita. Część pasażerów wyposażona jest w charakterystyczne poduszki, które pluszowo otaczają szyję i chronią głowę przed zabawnym kiwaniem się w czasie przerwy na sen. Zostaną one następnie użyte w sposób bardzo nowatorski, który ujawni się na kilku zdjęciach, ale zdjęcia zostaną utajnione…
Ruszamy o 6.00. O 8.15 we Wrocławiu przyjmujemy na pokład cztery ostatnie uczestniczki, z których tylko jedna nie była jeszcze z nami na Wyspie: Whitewater, Biała Woda, artystka, wokalistka i w ogóle raczej elf niż człowiek. Ma przy sobie tajemniczą buteleczkę z zawsze gorącą herbatą i skłonna jest się nią dzielić, za co jestem jej wdzięczna, mogę czymś popić moją wodę.
Jeśli tegoroczna wyprawowa grupa jest wątkiem nowej opowieści, to składa się z dwóch niteczek. Pierwsza nitka to ci, którzy byli na owianej już legendą wyprawie w 2008 roku i widzieli musical Władca Pierścieni w Londynie, ci, którzy zabrali stamtąd szczątki Balroga rozsypane po widowni, ci, którzy przywieźli z Oksfordu sadzonki Tolkienowej czarnej sosny. Druga to ci, którzy w ubiegłym roku krążyli między Oksfordem a Glastonbury, starając się znaleźć ślady Tolkiena oraz wyprawowych poprzedników. Pewna uczestniczka z tej drugiej grupy zabiera ze sobą Rodzinę, która nie była jeszcze na żadnej wyprawie tolkienowskiej. Rodzina wnosi do tej wyprawy temat zaskakująco artystyczny, a jednocześnie niespodziewanie tolkienowski. Ale o tym potem. Jest też bardzo wesoła przyszłoroczna maturzystka, a w ten sposób skład wyprawy z 2015 roku znajduje zadziwiającą kontynuację.
Jedziemy do Aachen. Krajobraz za oknem przesuwa się prędko, niczym na filmie puszczonym wbrew rozwojowi akcji, Galadhorn próbuje więc go zatrzymać, opowiadając o Słowianach na Łużycach oraz o Mrocznej Puszczy, która porastała wielki obszar Karpat i stanowiła nie tylko naturalną barierę dla ludzi i ich spraw, ale też naturalne źródło legend.
Nasz odtwarzacz DVD ma w tym roku taką cechę, że przy dłuższym oglądaniu głośnik nieznośnie rzęzi. Co zmusza do rwania filmów na kawałki i poruszania pamięci do walki z nudą w przymusowych przerwach. Podany jako danie wstępne film Rock of Ages nie jest, powiedzmy szczerze, zbyt ciekawy, ale zawiera dużo dobrego starego rocka (zawiera też starego rockmana w wykonaniu Toma Cruise’a). Film ten ma nam dostarczyć energii. Nie jestem pewna, czy działa. Znajduje jednak pewien zaskakujący kontekst: oto na szkockim renesansowym zamku Linlithgow, po gaelicku Alba Aosmhor, w którym urodziła się Maria królowa Szkotów, co roku organizowany jest festyn historyczny, na którym tak zwane grupy rekonstrukcyjne przedstawiają głodnej autentycznej wiedzy publiczności sceny z życia ludzi sprzed wieków. Spektakl ten nazywa się, a jakże, The Rock of Ages…
.Do Akwizgranu, miasta o celtyckiej przeszłości, uzdrowiska założonego w czasach rzymskich (Aquae Grani, od Granusa, celtyckiego boga uzdrowień), posiadającego katedrę, w której pochowany jest Karol Wielki, niestety nie wjeżdżamy, gdyż nasz silnik nie spełnia wyśrubowanych wymogów ekologicznych. Galadhorn oznajmia więc, że nie ma tam niczego ciekawego do zwiedzania i błaga, żeby niczego żałować (to akurat mądra rada, generalnie biorąc). Myślę, że praca pilota wycieczek jest bardzo trudna (a już zwłaszcza, gdy zna wszystkich uczestników, a oni jego znają, od dawna). Trzeba przekonywać turystę, że wcale nie chciał czegoś oglądać, choć chciał, bo to było w programie (a i tak turysta może napisać skargę). Chyba, że podróżny nie jest turystą. Chyba, że jest wędrowcem, który nie patrzy, tylko pozwala światu przyglądać się sobie (tylko, czy wtedy potrzebuje pilota…?).
Hotel w Aachen, ale po belgijskiej stronie, jest bardzo przyzwoity i serwuje dobre śniadanko. Znów, łazienka nie jest raczej przeznaczona dla osób nadmiernie pruderyjnych, ale to już się stało atrakcją tych wyjazdów. Balansujemy na granicy humoru i milczenia. W pokoju poznaję bliżej Marille, która jest członkiem redakcji AIGLOSA. Marille, redaktorka, dużo i wspaniale mówi, więc ja mogę sobie wymownie pomilczeć, ale nie mam kłopotu z okazaniem zainteresowania, mam cichą nadzieję, że to widać, poza tym Marille zadaje dużo pytań. Myślę, którą córką Starego Tuka mogłaby być Małgosia: Belladonną, Mirabellą czy Donnamirą?
W środę 4 maja ruszamy do Dunkierki z uroczą francuską komedią Jeszcze dalej niż północ (Bienvenue chez les Ch’tis) w tle. Za oknem nie widać jednak komedii. Im bliżej do portu, tym więcej policji, wojska, zasieków i pojedynczych postaci przemykających z plecakami poboczem autostrady. Oni idą podobnie, jak my wszyscy, tylko nikt na nich nie czeka… Pisząc ten tekst, oglądam pewnego dnia zdjęcia Toma i Kate z Barcelony, z parku Güell. Na tablicy z planem parku ktoś wysmarował napis TOURIST GO HOME. Takie czasy nastały, myślę, że spora część z nas chciałaby, żeby wszyscy wrócili do siebie, żeby każdy żył w swoich granicach i ze swoimi problemami, bo też tych problemów mamy coraz więcej, tylko pewnie nie wszyscy takie same. Gniew – podstawowe zjawisko naszych czasów. W chwili, kiedy dopisuję te słowa, Brytyjczycy właśnie opowiedzieli się w referendum za wyjściem z Unii Europejskiej, chociaż, takie można odnieść wrażenie, sam Brexit był tylko tłem tego głosowania.
Znowu historia się powtarza! Klify Dover pięknie białe, bez zmian. Tol Eressëa wita słońcem, wiatrem i niemym krzykiem zagadkowo nieobecnych mew. Widok na angielskie wybrzeże jest identyczny, jak w zeszłym roku.
– To na wzgórzu to zamek?
– Tak, tam na wzgórzu, to zamek w Dover.
Staram się udzielić jak najpełniejszej informacji, nie odbierając jednak chleba powszedniego pilotowi, choć jest to trudne ze względu na rozpierające wszystkich i wzmagane wichrem emocje i naturalne podniecenie, pojawiające się na widok właściwego początku tej wyprawy. Początek leży przed nami. Dover przyjmuje nas z promu, kieruje w głąb Kentu, prosto do zamku Leeds koło Maidstone.
I teraz się dopiero zaczyna.
.Docieramy do zamku po podwieczorku (który jedli inni…), ale jeszcze czekają na nas z biletami. Uprzejmy starszy pan przy wejściu radzi, byśmy pędzili do zamku, który niedługo się zamyka. Zatem biegniemy tempem spacerowym, bo po drodze w pięknym późno popołudniowym słońcu podziwiamy widoki na rozległy park, ogromne drzewa, kwiaty, gęsi i kaczki, robaczki, rzeczułki. Niezwykłe światło tej pory skłania do nieustannego robienia zdjęć, jakby w obawie, że coś przegapimy. Można w przelocie zaobserwować niektórych uczestników starających się uzyskać właściwe ujęcie niemal w pozycji leżącej na bujnej i gęstej angielskiej trawie (podobno jakieś ciekawe okazy owadów).
Zamek położony jest na wyspie i został zbudowany przez króla Edwarda dla jego żony, Eleonory Kastylijskiej. Mury liczące dziewięćset lat i zamieszkane nieprzerwanie przez cały ten czas, kryją przebogate muzeum wnętrz, zapełnione meblami, obrazami, książkami, kwiatami w wielkich wazonach – wszystko z przełomu XIX i XX wieku, poza kwiatami, rzecz jasna. Wzrusza nas biblioteka z wielką ilością książek oprawionych w płótno albo skórę oraz szafirowo niebieskimi sofami i przecudnej urody portretem ostatniej pani domu z jej dwiema córkami (bardzo piękne obszerne suknie w kolorach nieba o różnych porach dnia i roku, w tle wielkie okno i widok na park). Panie wzrusza też wiszący nad kominkiem dumny i wielki portret króla Henryka VIII, który z miłości ścinał swe żony, a także pewien regalik z epokowymi parami butów, jakich teraz już się nie robi (ale to nie po tych królewskich żonach). W jadalniach są stoły przygotowane do posiłku, lecz nikt nie spodziewa się, że faktycznie coś podadzą. Jednak wycieczka przesuwa się po komnatach tak wolno, że obsługa wychodzi do domu, zostawiając tylko jednego strażnika do pilnowania spragnionych historii zawsze młodych Tolkienistów.
Gdy wychodzimy z zamku, jesteśmy już właściwie sami na terenie parku, ale jeszcze oddajemy się nieco przekornemu zwiedzaniu. Skoro jakieś drzwi są zamknięte, można zajrzeć przez dziurkę do klucza – na przykład do labiryntu. Albo posłuchać głosów sokołów zamkniętych w ptaszarni. Można też fotografować się przy budzących zdziwienie okazach niezwykłych krzewów w angielskim ogrodzie albo w ostatniej chwili kupować psie gadżety w sklepiku dla psiarzy z ambicjami arystokratycznymi.
W pewnej chwili mijam ostrokrzew o charakterystycznych liściach. Ostrokrzew był godłem Elfów z Hollinu, którzy utrzymywali zażyłe stosunki z władcami Morii. Ostrokrzewy rosły kępami przy ścieżce prowadzącej do zachodnich drzwi Morii, niczym żywopłot. Ostrokrzewami były też owe dwa drzewa rosnące po obu stronach Drzwi Morii! (Powiedz przyjacielu i wejdź). Miały charakter drzew granicznych, gdyż brama zachodnia, jak tłumaczył Gandalf, była wykorzystywana głównie przez Elfów z Hollinu, którzy teren tuż za bramą uznawali już za własny.
.Najbardziej zapamiętuję to cudowne światło otaczające nas i ten park czymś w rodzaju złotej mgły, która wydobywa kształty i fragmenty krajobrazu, ale jednocześnie rozmywa kontury i zmiękcza rysy świata. Ani to opisać, ani sfotografować… Zmierzamy powoli do wyjścia, niemal gubiąc drogę na rozstaju, i spoglądając nieustannie za siebie na zamek, jezioro i wyspę. Mam wrażenie, że każdy idzie trochę z innymi, a trochę sam, jakby starając się nie zgubić czegoś ważnego z tej chwili. Coraz wolniej, w uzasadnionej ze względu na późną porę obawie, podchodzimy do drzwi z napisem EXIT, ale… okazują się być zamknięte. Jednak zostawiono dla nas otwartą furtkę! Naczelna zasada Anglików w życiu społecznym – nigdy nie wprawiaj nikogo w zakłopotanie – uwalnia nas z uroczej pułapki.
Dzięki temu mamy jeszcze szansę na wieczorny spacer po Rochester, w którym nad malutką starówką złożoną z dwóch przecinających się uliczek górują, położone twarzą w twarz, kiedyś tak wrogie sobie światy: anglosaska katedra, cel pielgrzymek od XIII wieku oraz normański zamek, symbol ostatniej udanej inwazji na wyspę, która nie tylko zmieniła jej historię, ale też język (nad czym Tolkien tak bardzo ubolewał) i starła na proch kulturę anglosaską, czyniąc zeń archeologiczną atrakcję na różnych polach naukowych. Na okazałym portalu katedry, drugiej pod względem wieku w Anglii, ufundowanej pierwotnie w 604 roku przez biskupa Justusa, stoi posąg biskupa Gundulfa (Gandalfa?), francuskiego (sic!) mnicha, który zapoczątkował budowę obecnego gmachu w 1080 roku. Zapamiętuję Gundulfa oraz przepięknie kwitnące owocowe drzewo stojące przed katedrą, wprost oblepione różowymi kwiatami, gotowe do tego, by być malarskim modelem, sąsiadujące z innym drzewem, podobno ponad stupięćdziesięcioletnią katalpą z bignoniowatych, drzewem parasolowym, czyli surmią, która niedawno pękła na dwoje i uschła, a teraz stoi za niskim ogrodzeniem niczym pomnik własnej świetności. I wciąż towarzyszy nam to światło…
Tamta wyprawa zaczęła się wizytą w Canterbury. Zaglądam do pamięci i do zdjęć: takie samo błękitne niebo i światło, i wspomnienie o potężnym królu, którego jedno dramatyczne westchnienie i kilka gniewnych słów rzuconych wobec gorliwych zwolenników doprowadziło do śmierci wpływowego duchownego. Będą więc nieuniknione paralele, niekiedy takie, że aż sprawiają wrażenie nieprzypadkowych.
Dzień kończy się w hotelu Ibis w London Thurrock (Pod Skałą Gromu, czy jakoś tak…). W pokoju na parterze cieszę się towarzystwem najmłodszej uczestniczki wyprawy, Zuzy, przyszłej aktorki, żeglarki, obecnie druhny drużynowej, zawsze noszącej przy sobie bosmański gwizdek, oraz Białej Wody, wokalistki. Późno w noc ciągnie się integracyjne spotkanie nad pintami Guinnessa oraz smukłymi szklanicami Strongbowa.
Czwartek 5 maja ma tak uroczo leniwy początek, że aż nie do wiary… Po treściwym śniadanku, cały poranek pływamy łodziami po rzece Cam w Cambridge. Atrakcja ta nazywa się punting i obejmuje iście sympozjalne siedzenie – leżenie na dnie płaskiej łodzi w towarzystwie dziesięciu – jedenastu osób, z wyciągniętymi wygodnie i zgrabnie kształtnymi nogami, aparatami w dłoniach i oczami otwartymi szeroko ze zdumienia wobec położonych nad rzeką szarych akademickich gmachów w stylu gotyckim, oddzielonych od siebie jasnozielonymi łąkami, na których pasą się tutejsze raczej brązowe krowy. Przy naszych płynących synchronicznie dwóch łodziach, sterowanych przez studentów z długimi kijami w dłoniach, używanymi jak w przypadku weneckich gondoli, przesuwają się łabędzie. Łabędzie są nieme, studenci ze skonfundowania też milczący, gdyż z naszej strony nie spotyka ich nic poza pełnymi zachwytu westchnieniami, które zdają się być odpowiedzią na wiszący nad rzeką Cam Most Westchnień. Latają muszki i pszczoły. Śpiewają ptaki. Wielki żal, że ten cudowny relaks trwa tylko pół godziny – nic na świecie nie powinno się dziać szybciej niż dostojne sunięcie łodzią po Cam. A już trzeba biec dalej. Do muzeum Fitzwilliam.
Obchodzące dwusetną rocznicę założenia Muzeum Fitzwilliam oferuje zupełnie darmowy dostęp do imponującej kolekcji malarstwa oraz sztuki antycznej, głównie egipskiej i greckiej. Piękny klasycystyczny gmach mieści wiele sal, a wita zdobioną kolorowymi marmurami klatką schodową zwieńczoną kopułą. Mamy godzinę na indywidualne zwiedzanie, biorę więc mapkę i idę znaleźć trzech faworytów, jest to taktyka na każde muzeum na świecie. Lepiej bowiem zobaczyć jak najmniej, ale jak najlepiej po to, żeby w ogóle zobaczyć.
Znajduję intensywnie naturalistyczną siedemnastowieczną rzeźbę Pedro de Meny z Malagi w Hiszpanii, Mater Dolorosa – przepiękną głowę Matki Bożej płaczącej, której łzy wykonane są z kryształu, ale wydają się być prawdziwymi łzami nawet z bliska. Ma wyraziste ciemne oczy, długie naturalne rzęsy, brązowe włosy, na nich niebieską chustę. Siedzę sobie naprzeciwko Niej kilka minut…
Obok na ścianie pejzaż Pietera Brueghela Młodszego, kolorowy, zapełniony mnóstwem ruchliwych postaci portret fiesty w pewnej flamandzkiej wsi. Jest tam wędrowny teatr, gotowanie zupy w wielkim kotle, tańce, biesiada, opłakane skutki obżarstwa i opilstwa, a każdy fragment dzieła mógłby być osobną historią. Panowie Brueglowie potrafiliby malować Shire, gdyby je znali.
.Pomijam jakoś prerafaelitów i przyglądam się dziewczynce Dorothy Barnard, namalowanej w 1889 roku przez znakomitego amerykańskiego portrecistę Johna Singera Sargenta. Piękny portret dziecka nie-dziecka, stojącego bokiem do widza, o ciekawym profilu, kasztanowych niedługich włosach, ubranej w białą bluzkę z żółtą narzutką o ciemniejszym wzorze na tkaninie. Nie wiem, czemu go wybieram. Może dlatego, że dziecko wydaje się trochę smutne i zbyt poważne. Podobno autor dzieła opiekował się dziewczynką i jej matką po śmierci ich ojca i męża.
Po każdej niemal wizycie w muzeum, zwłaszcza muzeum sztuki, mam nieodparte wrażenie, że wszelkie przejawy piękna coraz bardziej spychamy do specjalnie dla nich utworzonych zamkniętych przestrzeni, pozbawiając się obcowania z pięknem na co dzień (po cóż nam piękno, skoro mamy design?). Tworzymy rodzaj miejsc sacrum, które współczesnym ludziom zastępują kontakt z Absolutem (niekiedy w nowoczesnych świątyniach brakuje jakichkolwiek przykładów piękna). Skrzypiące drewniane podłogi, zapach kurzu, szklane gabloty z wielką ilością ceramiki, taśmy powstrzymujące od nadmiernej bliskości z dziełami rozmieszczonymi na ścianach według klucza chronologicznego, panie i panowie w eleganckich uniformach śledzący z kłopotliwym zainteresowaniem każdy ruch zwiedzającego, a sprawiający wrażenie, jakby byli postaciami z gry komputerowej, tworzą razem atmosferę grobowca, krypty. Odbywamy spacer po rezerwatach, w których sztuka już nie ma życia w sobie i nie może dostarczyć inspiracji, bo pozbawiono ją kontekstu. Z muzeum Fitzwilliam, jakkolwiek może się to wydać dziwne, zapamiętuję uwerturę nieuporządkowanych i drażniących ucho dźwięków wydawanych przez ustawiony w rogu największej sali i właśnie poddawany strojeniu fortepian.
Na koniec zwiedzam niemal całe muzeum, choć miałam tego nie robić, bo… zapomniałam mojego przeciwdeszczowego odzienia (zupełnie zbędne w tym słońcu) i zapomniałam, gdzie je zostawiłam. Znajduje się po trzech minutach intensywnej akcji tuż przy wejściu. Idziemy zatem do centrum Cambridge.
Mijam ulicznego bukinistę i dostrzegam książki Tolkiena, o czym odważam się powiedzieć głośno, a to burzy porządek i powoduje lawinę nieprzewidzianych konsekwencji w postaci przerwy na kompulsywne zakupy. A mogłam nic nie rzec… Za karę więc wpatruję się z lekką odrazą w wielkiego mechanicznego owada na szczycie zegara Stephena Hawkinga: The Corpus Clock przy Corpus Christi College powstał w 2008 roku i pokazuje czas przy pomocy niebieskiego światła. Nie tyka, a idzie…
Docieramy do kaplicy King’s College, założonej przez króla Henryka VI Lancastera, zwanego Szalonym. Zdradzał biedaczyna przejawy choroby umysłowej, którą zapewne odziedziczył po królu francuskim, a ojcu swej matki, Katarzyny de Valois. To ten król musiał we Francji zmierzyć się z Joanną d’Arc. W drodze oglądaliśmy filmową wersję szekspirowskiej sztuki o jego ojcu, Henryku V, którego gra Kenneth Branagh, a partneruje mu Emma Thompson jako królowa Katarzyna. Bardzo to udana adaptacja opowieści o władcy, który wyzwolił się z ograniczeń młodości, aby zostać prawdziwym królem. Szczególna relacja łączy króla z sir Johnem Falstaffem, który to jowialny i rubaszny rycerz – szelma ma na młodego następcę tronu wyraźnie zły wpływ, a królewskie dorastanie jest próbą swoistej lojalności oraz weryfikacją pojęcia wolności. Bardzo mi utkwiła w pamięci filmowa scena, w której po zwycięskiej bitwie pod Azincourt (25 października 1415 roku), w której padło dziesięć tysięcy Francuzów, a tylko dwanaście tuzinów zwykłych angielskich żołnierzy oraz czterech angielskich wodzów ze znacznych rodów, Anglicy śpiewają Psalm 115: Non nobis, non nobis Domine, sed nomini tuo da gloriam. Słowa tego Psalmu są zapisane nad bramą na Wawel. W średniowieczu wers ów był odczytywany przed ogłoszeniem sądowego wyroku…
Kasa King’s College Chapel przeżywa właśnie sytuację awaryjną tutaj zwaną emergency, która zatrzymuje sprzedaż biletów na kilka minut i która pozwala zaznajomić się z tempem działania tutejszych służb ratunkowych. Rozbiegamy się więc wokół kaplicy, byle jak najbliżej wielkiej łąki. Wieje wiatr łagodzący nieco majowe ciepełko. Chwile oczekiwania (oraz częściowy remont wnętrza) rekompensuje znajdujący się w samym ołtarzu obraz przedstawiający pokłon Trzech Króli, który wyszedł spod pędzla samego Rubensa w 1634 roku, a był wykonany dla żeńskiego klasztoru w Louvain w Belgii. W Oksfordzie w kaplicy Exeter College wisi gobelin według obrazu przedstawiającego tę samą scenę, ale według Burne’a – Jonesa. Nie ma przypadków w Śródziemiu. Profesor Tolkien odwiedził Cambridge dość późno w swym życiu, w celach jak najbardziej naukowych i żałował otwarcie, że dopiero wtedy poznał King’s College.
Tolkien przebywał w Cambridge od 8 do 15 maja (sic!) 1954 roku, tuż przed wydaniem Drużyny Pierścienia, jako elektor dziekana nowo utworzonej katedry Średniowiecznego i Renesansowego Języka Angielskiego. Również dzięki jego głosowi i wpływowi na stanowisko został wybrany Clive Staples Lewis, chociaż nie aplikował. W końcu Lewis odmówił przyjęcia tej posady w tym momencie. Zaakceptował wybór, znowu pod wpływem Tolkiena, dopiero w czerwcu 1954.
Nie można zapominać, że wszyscy przyjaciele Tolkiena z klubu T.C.B.S. (Tea Club / Barrovian Society): Robert Quilter Gilson (1893-1916), Geoffrey Bache Smith (1894-1916) i Christopher Wiseman (1893-1987), studiowali w Cambridge.
Zostawiamy Kolegium Króla i zaczynamy czas wolny. Wybieram się na spacer główną ulicą i wchodzę do księgarni, bo to zawsze przynosi radość. Ale głód jest silniejszy, więc ostatecznie odnajduję się nad kawą i zdrową kanapką z humusem w kawiarni mieszczącej się w… kaplicy. Miejsce modlitwy od stolika dzieli jakieś pięć metrów. Może tak właśnie powinno być? Zbiórka o umówionej porze trwa nieco dłużej, bo Poicëlle oczekiwała u Waterstone’a, aż zrelaksowana obsługa znajdzie potrzebną pozycję książkową, pochodzącą z ważnego, bo Maminego zamówienia. Kto by się gniewał…?
Jedziemy do Leeds, w którym Tolkien krótko w latach dwudziestych XX wieku mieszkał i pracował na miejscowym uniwersytecie. Zatrzymujemy się w okolicach uczelnianych budynków i przy dwóch z czterech Tolkienowych domów, z tych dwóch jeden już nie istnieje, więc mamy prawdziwe ćwiczenia z nie – miejsca, zmuszające do poruszenia wyobraźni, bo też istniejące już tylko w wyobraźni.
W latach 1920-1926 Tolkien mieszkał w Leeds pod adresami:
21a St Michael Road, Headington (jeszcze sam);
5 Holly Bank (wynajęte już dla rodziny od Miss Moseley, krewnej kardynała Johna Henry’ego Newmana, fundatora Oratorium w Birmingham, które odwiedziliśmy w tamtym roku);
1921 r. – 11 St Mark’s Terrace – właśnie ten dom już nie istnieje, Wayne Hammond i Christina Scull piszą o nim, że firanki spadały same z powodu nadmiernej kondensacji chemicznych oparów pod sufitem; zanieczyszczenie powietrza w Leeds widać w tej historii, jak to Profesor musiał trzy razy dziennie zmieniać kołnierzyki, bo stawały się czarne.
W miejscu domu jest kompleks niedużych bloków mieszkalnych. Galadhorn wchodzi do pobliskiego salonu urody, żeby zapytać, gdzie stał ten dom i okazuje się, że są dobrze zorientowani, opisują miejsce i ulicę. Tworzy to trochę takie wrażenie, że dla rezydentów tej dzielnicy stojące tam kilkupiętrowe bloki z czerwonej cegły wraz z całym toczącym się w nich zwyczajnym współczesnym życiem są tylko rodzajem matriksa; zresztą gdy pójść w dół ulicy, można natrafić na stary kościół i opuszczony cmentarz porośnięty niebieskimi kwiatami, z zupełnie innego świata.
Od 1924 r. – 2 Darnley Road, West Park – odznaczony blue plaque okazały dom z czerwonej cegły, piętrowy, jak najbardziej ciągle na swoim miejscu, w willowej dzielnicy podobnych domów, właściwie na przedmieściach; tu urodził się Christopher Tolkien. Robimy sobie grupowy portret pod tym domem, jesteśmy od tej chwili, w jakiejś części, jedynymi ludźmi w Polsce, którzy widzieli (prawie) wszystkie domy Tolkiena. W pomieszczeniu na piętrze (chyba w kuchni) świeci się światło, a okno jest otwarte, więc znowu sytuacja jest trochę niezręczna, ale cóż, wypada nam popatrzeć. Notabene, wszystkie istniejące domy Tolkiena są w prywatnych rękach, więc ewentualnego miejsca na jego muzeum trzeba szukać gdzie indziej (o ile takie muzeum jest w ogóle potrzebne – to temat na osobny tekst).
Magdalena Słaba
Kolejna część relacji z „Wyprawy Tokienowskiej 2016” – już za tydzień, w sobotę.