
Rewolucja w USA
„Demokracja to nic innego jak rządy motłochu, w których 51 procent ludzi może odebrać prawa pozostałym 49 procentom”
Thomas Jefferson, prezydent USA
.Wygrał i zadziwił. Choć zdziwieni są tylko ci, którzy nie chcą albo nie potrafią widzieć współczesnego świata takim, jakim on jest w rzeczywistości, a skupiają się jedynie na swoim o nim wyobrażeniu
Analizując wyniki wyborów w Stanach Zjednoczonych, zastanawiać się można, czy ich wynik bierze się z tego, że ludzkość nie uczy się na błędach. Czy może wręcz odwrotnie, ta wygrana bierze się z tego, że naród, tym razem amerykański, doskonale odrobił lekcję historii i wyciągnął jedynie słuszne wnioski, jakie wyciągnąć powinien. Zwyczajnie się zbuntował i zdecydował się środkami, jakie ma do dyspozycji, przeprowadzić rewolucję. Inną niż te, które znamy z historii, ale jednak rewolucję. Bezkrwawą, demokratyczną i z finałem, którego nie sposób przewidzieć.
Tym bardziej, że przecież efektem każdej wcześniejszej zawsze był nowy porządek, nowy układ sił i nowe wyzwania, jakie sami na siebie nakładać musieli rewolucjoniści. I tak jedna rewolucja przeszła do historii jako kamień milowy dla ludzkości czy też jakieś cywilizacji, znowu inna na zawsze okrywała się wstydem i hańbą. Jedynie geneza każdej rewolucji, jaką do tej pory przeżył świat, jest taka sama. Był nią i, jak się okazuje, jest nadal, bunt przeciw nierównościom, zakłamaniu, jawnej niesprawiedliwości, jakiej dopuścić się może jedynie człowiek wobec innego człowieka. Tego zapomnianego, który właśnie podczas rewolucji ze wzmocnioną siłą o sobie przypomina i upomina się o swoją godność, nie patrząc już wtedy na nic i z niczym się nie licząc.
Tak było zawsze, odkąd istnieje człowiek.
Warto, dziwiąc się wynikowi amerykańskich wyborów, przypomnieć sobie genezę ludzkich zrywów.
.Trzydziesty wiek przed naszą erą. Buntują się niewolnicy i gladiatorzy. Mają siłę. Tę fizyczną. I złość, ogrom złości. Diodor, ówczesny historyk, pisał zaledwie pięćdziesiąt lat później, że nie mogło do buntu nie dojść, ponieważ „właściciele obarczali niewolników różnego rodzaju pracami, lecz niewiele zajmowali się wyżywieniem i ubieraniem”. Działo się tak, bo byli oni zwyczajnie tanim towarem, który zdobywało się na wojnach lub polowaniach. Ludzkiego towaru było pod dostatkiem i dlatego nikt o nich nie dbał. Wojciech Lada, który opisuje ten bunt, stwierdza, że „taniej było niewolnika wymienić niż dobrze utrzymać”. I dodaje też, że praprzyczyna konfliktu leżała nie tyle w istocie niewolnictwa, które było wówczas dla wszystkich sprawą naturalną i miało być nią jeszcze wiele stuleci, lecz w graniczącej z głupotą zachłanności lokalnych latyfundystów, którzy przesadnie dokręcali śrubę swym „mówiącym narzędziom”.
Nie inaczej było wtedy, gdy wybuchła Wielka Rewolucja Francuska. Właściwie było tak samo. Święty Józef Sebastian Pelczar, biskup przemyski w książce Rewolucja francuska wobec religii katolickiej i jej duchowieństwa zauważa, że „klasy wyższe, nadużywając swoich przywilejów, nieznośne jarzmo wtłoczyły na karki warstw niższych: powstała w tychże warstwach gwałtowna żądza obalenia ówczesnego porządku”. I jak wiemy dziś, obaliła go skutecznie. Lud wystąpił przeciw królestwu i przeciw Kościołowi, który co prawda głosił nauki o równości wszystkich wobec Boga, ale jednak sam był otoczony bogactwem swych majątków i przepychem świątyń.
Później, po upływie kolejnych dekad, nie inaczej było w carskiej Rosji, gdy proletariat obalał swojego znienawidzonego władcę. Eugeniusz Kościesza w tekście zatytułowanym Prawda o tzw. „Wielkiej Rewolucji Październikowej” daje barwny opis nastrojów poprzedzających ten socjalistyczny zryw, przytaczając rzekome hasła, jakie głosił Trocki. „Masz, burżuju, dwa płaszcze? Oddaj jeden marznącemu na froncie żołnierzowi! Masz ciepłe buty? Siedź w domu, twoich butów potrzebuje robotnik”. Straszliwa bieda, listopadowy chłód i głód sprawiały, że słuchające go zahipnotyzowane tłumy podnosiły w ekstazie ręce do góry i przysięgały bronić sprawy robotników i chłopów. Tak rodziła się „proletariacka sprawiedliwość”. Jak się skończyła, wiemy. Jednak jej geneza i oczekiwania względem niej były takie same. Zawsze są takie same. Zmieniają się tylko sposoby, narzędzia i środki do jej przeprowadzenia.
Teraz nie trzeba wyciągać noży, ostrzyć gilotyn, stawiać kos na sztorc. Wystarczą urny wyborcze.
.Nie potrzeba ścinać głów ani mordować oprawców. Teraz wystarczy już sama zapowiedź wsadzenia do więzienia tych, którzy rządzili do tej pory. W końcu jesteśmy społeczeństwem cywilizowanym i demokratycznym. A na pewno tak chcemy o sobie myśleć, bo inaczej trzeba byłoby przyznać, że pałamy żądzą zemsty i odwetu.
W istocie mimo upływu lat ani natura człowieka, ani sama struktura naszego życia w grupie wcale się nie zmienia. Jerzy Surdykowski w książce Dokąd zmierza Ameryka? stawia tezę, że „dzisiejszy świat wysoko rozwinięty zaczyna przypominać starożytny Rzym nie tylko pod tym względem, że do pracy zostali zaprzęgnięci mechaniczni i elektroniczni niewolnicy. Także pod względem struktury społecznej: wolni plebejusze, tak samo jak tam, mogą zaspokoić podstawowe potrzeby, ale wiodą żywot próżniaczy i destrukcyjny. Dzisiejsze państwo, podobnie jak tam, coraz bardziej drży w obawie, czy swoją »podklasę« zdoła jakoś zaspokoić, udobruchać i zabawić. Nie jest bowiem w stanie zapewnić jej pracy dającej nie tylko zarobek, ale i poczucie sensu, bez którego — jak dotąd — nie umiemy żyć”.
Obawy Surdykowskiego sprzed piętnastu lat stały się właśnie faktem i teraźniejszością. Ameryka już dawno przestała być uosobieniem american dream. To tylko nam, tu w Europie, niezmiennie się wydaje, że Ameryka, to nieustannie kraj wielkich szans, możliwości i równości. Wydaje się tak nam, którzy wiedzę na temat Stanów Zjednoczonych czerpiemy z hollywoodzkich superprodukcji lub wzorujemy się na tych jednostkowych przypadkach geniuszu i kariery „od pucybuta do milionera”, które ciągle się jeszcze zdarzają. Niestety, prawdziwa Ameryka jest dziś jednak inna.
Współczesna Ameryka to Ameryka pozbawiona nie tylko możliwości spełnienia marzeń, ale pozbawiona nawet snów.
.Analiza wykraczająca poza obowiązujący przekaz, który idzie na cały świat za sprawą CNN, „York New Timesa” czy innych mainstreamowych mediów, pokazuje ponury obraz tej niby potęgi. W swojej książce Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalny Zbigniew Brzeziński stawia wielostronną diagnozę obecnego stanu całych Stanów Zjednoczonych. Warto zdać sobie sprawę, że według danych Federal Reserve w 2007 roku najbogatszy jeden procent amerykańskich rodzin miał w posiadaniu 33% całkowitego majątku narodowego netto, a na najbiedniejsze 50% przypadało go zaledwie 2,5%. A to dopiero rok później przyszedł wielki kryzys finansowy. „Kryzys, który ujawnił uderzający rozziew między życiem tych, którzy znajdują się na szczycie systemu finansowego, a resztą mieszkańców Stanów Zjednoczonych”. Do tego należy dodać fatalny stan infrastruktury, który blokuje jakikolwiek rozwój i tak osławioną mobilność Amerykanów, która od wielu lat pozostaje tylko w sferze mitów. W ruinę popadają dworce, lotniska, cała kolej. O pociągu na miarę Pendolino Amerykanie mogą tylko pomarzyć. Coś takiego jak kolej szybkich prędkości w ogóle tam nie istnieje. Jerzy Surdykowski stwierdza jasno, że „każde z miast amerykańskich ma swoją dzielnicę biedy i występku; w wielkich miastach są to dzielnice wielkie”. I z każdym rokiem ich granice się tylko powiększają.
O tak zwanym wyrównywaniu szans w edukacji nie mówi nikt. Poziom edukacji w kraju, który ma najlepsze uniwersytety na świecie, woła o pomstę do nieba. Studiować mogą właściwie tylko ci, którzy dysponują ogromnymi majątkami. Przeciętny Amerykanin nie potrafi nawet wskazać na mapie kraju, w którym mieszka. Potwierdziły to badania National Geographic przeprowadzone wśród osób w wieku od 18 do 24 lat. Stany Zjednoczone na mapie świata potrafiło odnaleźć więcej Kanadyjczyków, Francuzów, Japończyków, Meksykanów i Szwedów niż samych Amerykanów. Jerzy Surdykowski piętnaście lat temu zauważał, że „co piąty amerykański dorosły nie potrafi poprawnie pisać i czytać, choć doskonale obeznany jest z telewizją. Niskie bezrobocie nie przeszkadza amerykańskiej biedzie, zwykle nie jest ona wynikiem braku jakiejkolwiek pracy, ale braku szans na zmianę istniejącej sytuacji, i niekoniecznie ma ta bieda czarną twarz”.
Teraz jest tylko gorzej. Bo proces narasta. Właśnie dlatego Amerykanie zaczęli się buntować przeciwko elitom, mainstreamowi, wszystkim, którzy stali się uosobieniem ich fatalnej sytuacji. Na swój sposób i swoimi metodami rozpoczęli swoją rewolucję.
Bez względu na to, jak zdefiniujemy ustrój czy też system polityczny, to decydujący głos o społecznych przekształceniach finalnie zawsze należy do tego, kto jest silniejszy. I nie ma znaczenia, jak siłę będziemy definiować. Czy będzie nią bezpośrednia siła fizyczna, jak przy buncie gladiatorów i niewolników starożytnego Rzymu, czy siła ludu, przy szafocie, gdy mówimy o rewolucjach francuskiej i październikowej, czy też siła większości idącej do urn wyborczych, jak to ma miejsce w demokracji.
To, co wydarzyło się za sprawą Donalda Trumpa, to coś więcej niż zwykłe przejęcie władzy. To już bunt przeciwko wszystkiemu temu, co miało być takie zbawienne, przeciwko kolejnej utopii. Tym razem utopii kapitalizmu, który nauczył ludzi tego, że każdy ma prawo do szczęścia i spełnienia tu i teraz.
.Tyle że obietnica, że dobro będzie dziś, ma swoje zarówno dobre, jak i złe strony. Komunizm mógł trwać wiele lat, zanim doszło do wybuchu takich ruchów jak Solidarność, bo jego twórcom udało się wmówić ludziom, że szczęście to sprawa przyszłości, na którą trzeba poczekać, wcześniej przechodząc przez okres wyrzeczeń. Surdykowski uważa, że w totalitaryzmie to „lepsze jutro” nigdy nie nadchodzi i to dlatego „w końcu zniecierpliwieni ludzie zaczynają się buntować, ustrój gnije i albo wywołuje morderczą dla siebie wojnę, jak hitleryzm, albo wali się pod ciężarem własnej strupieszałości, jak komunizm. Słabość, bo wyborcy w demokratycznym kapitalizmie żądają od swych wybrańców szybkich i spektakularnych sukcesów, już dzisiaj, i za nic mają obietnice, że jutro będzie lepiej. Idą więc do urn (…) po to, by jak najszybciej uzyskać wyższy dochód, mniejsze bezrobocie, łagodniejsze podatki albo lepsze zasiłki”. Tym razem celem jest zmiana wszystkiego. Radykalnie i dogłębnie. Właściwie chodzi o zbudowanie nowego porządku, którego tak obawia się wielu ludzi na całym świecie, którzy nawet jeśli tego porządku nie akceptują, to go rozumieją i czują się w nim w miarę bezpiecznie.
Problem jednak w tym, że cierpliwość Amerykanów się skończyła. A wszystkie rewolucje biorą się ze zniecierpliwienia. Gdy już nikt nie chce czekać na to, że być może kiedyś, tam w przyszłości, będzie lepiej. Rewolucja jest po to, by lepiej było już. Tu i teraz. I już sam fakt obcięcia głowy, obalenia monarchii, danie „kopa” establishmentowi sprawia, że ścinający czy kopiący czują się lepiej, mają poczucie szybkiej sprawiedliwości i obietnicę nowego. Dokonali zmiany — jakieś zmiany. To wystarcza, by zaspokoić pierwszą rewolucyjną potrzebę. Na razie jest radość, bez patrzenia w przyszłość i martwienia się, jakie realne skutki ta zmiana przyniesie i czy okaże się zbawienna, czy też obróci się przeciwko nim. Dziś wybory wygrywa ten polityk, który im to spełnienie pragnień sugestywnie obieca; przegra ten, który powie o konieczności wyrzeczeń lub trudnych reform. Rewolucję wygrywa kto inny. Ten, który przekona potencjalnych rewolucjonistów, że przychodzi spoza systemu i system zlikwiduje. System, który jest uosobieniem ich obecnej fatalnej sytuacji. To ważne zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych.
Obecny system demokratyczny współczesnej Ameryki nie daje szansy na prawdziwą reprezentatywność. Pieniądze napędzające kampanię sprawiają, że swoją reprezentację w istocie mają tylko bogaci.
.Ruch, który ma swoje korzenie w akcji „oburzonych”, został zagarnięty przez Trumpa, który mimo bogactwa i ucieleśnienia tego wszystkiego, przeciwko czemu ten ruch się narodził, przekonał jego uczestników, że jest jednym z nich.
Nic w tym dziwnego. W końcu królowa Antonina też próbowała to robić — przekonać rewolucjonistów, że właściwie to się z nimi zgadza. Była nieskuteczna. Skończyła jak skończyła. Gdyby jednak miała narzędzia, gdyby wtedy istniały Twitter, Facebook, możliwości tworzenia aplikacji i profili internautów, to niewykluczone, że to właśnie ona wygrałaby rewolucję francuską i dziś byłaby jej ikoną. To, że rewolucjoniści dalej byliby poddanymi, wcale nie musiałoby mieć coś do rzeczy. Bo wcale nie o wolność w czasie wszelkich rewolucji przecież chodzi. Hasła zawsze są te same, tylko ich nazewnictwo się zmienia w zależności od epoki. Czymże są w istocie: równość, braterstwo, fabryki dla robotników, koniec wyzysku i na ile te pojęcia straciły na znaczeniu w kolejnych systemach, od niewolniczego począwszy, przez feudalny, na komunizmie i kapitalizmie skończywszy? Zresztą to prawda znana od lat. Już w XIX wieku francuski politolog Alexis de Tocqueville w traktacie O demokracji w Ameryce pisał, że „społeczeństwa demokratyczne mają naturalne upodobanie do wolności. Jednocześnie pragną równości w stanie wolności, a jeżeli nie mogą jej osiągnąć, to pragną jej także w zniewoleniu. Będą znosiły nędzę jarzma niewoli, barbarzyństwa, ale nie ścierpią arystokracji!”.
Mijają lata, a diagnoza ani trochę nie straciła na swojej aktualności. Podobnie jak diagnoza Jerzego Surdykowskiego, która dotyczy tego, kogo wybieramy na swojego przywódcę. „W wielkich przemysłowych miastach XIX wieku osobista więź między wybieranym a wyborcą stopniowo się zrywała, nade wszystko dlatego, że rosnąca liczba ówczesnych wyborców coraz bardziej wykluczała możliwość rzeczowej dyskusji i wzajemnego poznania. Społeczeństwo masowe jest nie tylko społeczeństwem umasowionej konsumpcji, umasowionej demokracji, umasowionych praw człowieka, ale i umasowionej anonimowości”.
Internet ze swoim ukierunkowanym przekazem i możliwością namiastki osobistych rozmów, chociażby na Twitterze, staje się zadziwiającą imitacją bezpośredniej „znajomości” z kandydatem, z potencjalnym prezydentem.
.Taki „osobisty” internet daje poczucie, że się ma „swojego” kandydata, którego się zna. A im mniej znany jest z dotychczasowej polityki, im mniej ma wspólnego z tym, co zostanie określone jako establishment czy mainstream, tym bardziej jest „swój”. Zwłaszcza gdy do tego wszystkiego, walcząc o władzę, na każdym kroku mówi, że wcale o tę władzę mu nie chodzi. Nawet jeśli wydaje się to nielogiczne, to ma to swoją wielowiekową tradycję. Platon pisząc Państwo, podkreślał, że „do rządów nie powinni brać się ludzie, którzy się w rządzeniu kochają”. Znajomość tych prawd i umiejętne posługiwanie się współczesnymi narzędziami sprawia, że można z błazna stać się trybunem ludowym, jak z elektryka można się stać kimś, kto obala niewolniczy system komunistyczny, a z kobiety lekkich obyczajów symbolem budowania świeckiej republiki.
Trump też, i to na naszych oczach, staje się symbolem. Jakie będzie jego znaczenie, zdecydują sam Trump i ci, którzy dali mu się poprowadzić. A że rewolucja prędzej czy później prowadzi do kolejnej rewolucji, to i czas tej, która dzieje się na naszych oczach, też przeminie. Nie przeminie tylko ludzka potrzeba utopijnej równości i sprawiedliwości. Zmiana to tylko element, który prowadzi do kolejnej zmiany, i nie ma w tym nic złego ani niepokojącego, w końcu człowiek potrafi stłamsić innego człowieka, ale też człowiek spod jarzma innego człowieka jest w stanie się wyzwolić, bo jak mówił Thomas Jefferson, „nie jestem wśród tych, którzy boją się narodu. Naród, nie bogacze, jest naszą ostoją nieprzerwanej wolności”.
Marek Kacprzak