"Ostro
Ogólnonarodowe wzmożenie pospolitego ruszenia napawa dumą. Oto bohaterowie wychowania patriotycznego będą bronić naszych miast i wsi. Chociaż Warszawa dopiero dziś odrabia straty z 1944 roku, już szykuje się do obrony. Tłumy podziwiają marsze pomordowanych i „żywe obrazy” powstańczych epizodów na barykadach. To tylko część propagandowa. Lasy, łąki i poligony pełne są obywatelskiego wojska.
Wojna to sport, a sport to zdrowie
.Samorodni eksperci postulują „masowy opór obywateli” jako ideał obrony terytorialnej wobec zbrojnej agresji. Żarliwi publicyści lansują „doktrynę obrony totalnej”, czyli „drugie wojsko, przygotowane tylko do walki o swe miejscowości, zwoływane wyłącznie w razie obcej inwazji, działające autonomicznie wobec zawodowych sił operacyjnych”. Za mało mamy w Polsce cmentarzy z grobami „obywatelskich obrońców”?
W Panewnikach leżą harcerze zastrzeleni na wieży spadochronowej przez Freikorps Ebbinghaus. Ta sama formacja ma na sumieniu również rozstrzelanie kilkuset cywilów, którzy na Górnym Śląsku stawiali opór oddziałom Wehrmachtu i Grenzschutzu.
Wehrmacht nie brał do niewoli uzbrojonych obywateli. Po błyskawicznym przełamaniu cywilnej obrony rozstrzelano 250 obrońców Kłecka i około 200 z Mogilna i Trzemeszna. W Turku zamordowano ponad 300 osób. Rozstrzeliwano ich bez sądu. Dopiero 5 września 1939 roku naczelny dowódca Oberkommando des Heeres (niemieckich wojsk lądowych) generał Walther von Brauchitsch powołał sądy specjalne. W niczym to zresztą nie zmieniło sytuacji obrońców autonomicznych wobec sił operacyjnych.
21 września 1939 roku generał Alfred von Vollard-Bockelberg, dowódca poznańskiego okręgu wojskowego, z powodu cywilnych ataków wydał rozkaz brania zakładników dla bezpieczeństwa żołnierzy i Volksdeutschów. O ich losie decydowały policyjne sądy doraźne (Polizeistandgericht), działające przy grupach operacyjnych policji bezpieczeństwa (Einsatzgruppen der Sicherheitspolizei und des Sicherheitsdienstes). Mordowano ich w Śmiglu, Środzie Wielkopolskiej, Koninie, Budzyniu, Lesznie, Gnieźnie, Inowrocławiu.
Pretekstem do rozstrzelania 227 mężczyzn, kobiet i dzieci 4 września 1939 roku na placu Katedralnym w Częstochowie były strzały z pistoletu w kierunku niemieckiego szpitala polowego. Mordu dokonali żołnierze 46. Dywizji Piechoty ze składu 10. Armii generała Walthera von Reichenaua.
W Bydgoszczy w odwecie za zabicie niemieckich dywersantów rozstrzelano 5 tysięcy mieszkańców. W obławie na sabotażystów z oddziału Rotter Kühl, stworzonego przez SD (Sicherheitsdienst des Reichsführers-SS), wzięli udział także harcerze i straż obywatelska. 3 września 1939 roku generał Władysław Bortnowski meldował: „Ciągłe strzelanie na tyłach. Samosądy w stosunku do ludności niemieckiej są nie do opanowania”. Wojsko Polskie opuściło Bydgoszcz, a miasta przed 50. Dywizją Piechoty Wehrmachtu broniła Straż Obywatelska.
.Jak taka obrona może wyglądać, dowiemy się z książki Karola Liszewskiego „Wojna polsko-sowiecka 1939 roku”: „Wojska sowieckie pokazują się na wszystkich szosach wiodących do Grodna. Ale jakie są w ogóle siły nacierających bolszewików i z której strony największe, tego nikt z Polaków nie wie. Nie ma mózgu kierującego ruchem wojskowym, nie ma sztabu, nie ma wywiadu, łączności, nie ma planu obrony i planu dalszego działania. Ludzie tworzą oddziały, które działają na własną rękę, wiedzione instynktem lub wskazówkami improwizowanych łączników. Nie jest to walka wyrozumowana politycznie, militarnie i strategicznie i kierowana przez przygotowanych przez nią i odpowiedzialnych za jej skutki ludzi. To ogólny zryw patriotyczny, zryw szaleńców kierowanych miłością wolności, chęcią ofiary, a często i rozpaczą”.
Wciąż o kości tylko prosi
.W latach 1918–1920 straże obywatelskie, kolejowe, ludowe, miejskie czy ziemskie strzegły linii komunikacyjnych, elektrowni, wodociągów, gazowni, urzędów i sądów. Z nich wyrosły organizacje militarne, zrzeszone od 1928 roku w Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. Organizacje paramilitarne i proobronne (w myśl doktryny „naród pod bronią”) dążyły do powołania niezależnej od WP Armii Rezerwowej. Władze wojskowe były jednak konsekwentnie niełaskawe dzieleniu się odpowiedzialnością za obronę kraju. Generał Stanisław Haller pisał: „Formacje polityczno-wojskowe w państwie o ustroju republikańskim są niedorzecznością!”.
Generał Władysław Sikorski w swym fundamentalnym dziele „Przyszła wojna” z 1934 roku trafnie przewidywał powszechny i totalny charakter nadchodzącego konfliktu. Słusznie twierdził, że w przyszłej wojnie zatrze się podział na front i zaplecze. I choć godził się z nieuniknionym (cały naród będzie dźwigał ciężar wojny), nie dopuszczał myśli o wciągnięciu do walki pospolitego ruszenia: „Przyszłej wojnie będzie towarzyszyło takie natężenie działań zbrojnych, taka siła ognia, także skierowanego na ludność cywilną, że tylko dzięki sile moralnej będzie ona mogła wytrwać”.
Wniosek z tej lektury pozostaje aktualny do dziś. Miastom bardziej potrzebna jest obrona cywilna niż terytorialna. Jeżeli najeźdźca zdecyduje o ataku na gmachy władz cywilnych i administracji publicznej, zorganizowane i przeszkolone oddziały samoobrony będą niezastąpione do ratowania ludzi i usuwania szkód. Wyczekiwanie na rogatkach wyszkowskich czołówki pancernej wroga w niczym nie zmieni sytuacji w mieście. I trzeba też pamiętać, że nieprzyjaciel dysponuje bronią jądrową i chemiczną (nawet jeśli jej użycie jest bardzo, bardzo mało prawdopodobne).
.Przed wybuchem wojny organizacje proobronne (od Związku Strzeleckiego po Związek Szlachty Zagrodowej) zrzeszały półtora miliona członków. Podczas wojny nie odegrały żadnej roli. Po prostu nie zaistniały w walce na szczeblu taktycznym.
Natomiast rezerwy mobilizacyjne Wojska Polskiego liczyły około 2 miliony żołnierzy z kategorią „A”. Mobilizacja ogłaszana była etapami: najpierw cicha, potem – otwarta. Większość wyruszyła do punktów mobilizacyjnych, lecz niewielu dotarło. Przewaga lotnicza nieprzyjaciela i bezustanne bombardowania węzłów komunikacyjnych wprowadziły chaos w transporcie.
Kto z was kości jej przyniesie?
.Wbrew mitom i legendom Obrona Narodowa powstała dopiero w 1937 roku. Brygady ON w czasie pokoju były podporządkowane dowództwom okręgów korpusów (DOK), a po mobilizacji – konkretnym armiom, grupom operacyjnym i dywizjom WP. Od 1933 roku, kiedy do permanentnego zagrożenia ze wschodu doszło niebezpieczeństwo z zachodu, Sztab Główny WP postulował pilną rozbudowę armii. Budżet państwa nie mógł jednak podołać oczekiwaniom wojskowych. Dlatego generał Tadeusz Kutrzeba i pułkownik Julian Skokowski opracowali koncepcję powołania formacji niewymagających dużych nakładów finansowych Projekt przewidywał organizowanie lokalnych oddziałów cywilno-wojskowych o charakterze ochotniczym, uzupełnianych nadwyżkami rezerwistów.
Służbę według modelu terytorialnego pełnili wyłącznie ochotnicy narodowości polskiej (nieobjęci powszechnym poborem), bezprzydziałowi rezerwiści oraz osoby bezrobotne. Zarówno bataliony piechoty, jak i forteczne dostawały od armii najgorszą broń, wycofaną dawno z jednostek pierwszoliniowych. Uzbrojono je w zużyte karabiny Lebel wz.86/93, Berthier 07/15-16, ciężkie karabiny Hotchkiss wz.14, ręczne karabiny maszynowe Chauchat wz.15. Zapas amunicji do nich był niewielki, a wiele zacinało się przy próbie oddania pierwszego strzału.
Wsparcie ogniowe miały zapewnić stare francuskie moździerze Brandt-Stockes wz.1918 kalibru 81 mm. Dla oficerów zabrakło broni krótkiej. Tymczasem 1 września 1939 roku tylko w Głównej Składnicy Uzbrojenia Nr 2 w Stawach, pod Dęblinem czekało 150 tysięcy karabinów, 2,5 tysiąca ciężkich i 3 tysiące ręcznych karabinów maszynowych, których nie przekazano oddziałom liniowym. Było tam również 2 miliony litrów benzyny i kilkadziesiąt pociągów amunicji.
Pierwsze kompanie i bataliony Obrony Narodowej zorganizowano w początkach stycznia 1937 roku w ośrodkach przemysłowych przy jednostkach wojskowych. Obiecujące wyniki zadecydowały o decyzji rozwinięcia kolejnych brygad.
.Formacje Obrony Narodowej były przewidziane do krótkotrwałych działań obronnych w korzystnych warunkach terenowych przy wsparciu wojsk regularnych. Nie oczekiwano od nich samodzielnych działań taktycznych. Do kampanii wrześniowo-październikowej 1939 roku udało się zmobilizować 1 600 oficerów oraz 50 tysięcy podoficerów i szeregowców w 83 batalionach piechoty. Walczyły ramię w ramię z żołnierzami Wojska Polskiego.
Wtedy wojna jest i psika krew
.Niezwykle rzadko zdarzało się, że obrona terytorialna broniła własnego miasta i okolic. Los taki przypadł w udziale Brygadzie Morskiej ON, która jeszcze na ćwiczeniach dorównywała postawą formacjom wojska stałego. Jej bataliony walczyły pod własnym dowództwem w obronie wybrzeża. Jeszcze 15 września 2 kompania 1 Batalionu broniła wzgórza 40,2, a najstarszy 1 Batalion Morskiej Brygady ON walczył aż do kapitulacji. Ten batalion, dzięki starannej selekcji, wsparciu garnizonu gdyńskiego oraz Funduszu Obrony Narodowej, stał się najlepiej uzbrojoną, umundurowaną i wyszkoloną jednostką ochotniczą.
Dobrym przykładem użycia ochotniczego wojska był odwrót Armii Poznań oraz bitwa nad Bzurą. 4 września 1939 roku Zgrupowanie Batalionów ON (dla sprawniejszego dowodzenia) podzielono na dwa pułki „Rudzica” i „Koło”. W kolejnych dniach dołączano do nich rozproszone bataliony, tworząc kolejny pułk ON. Osłaniały one nacierające armie generałów Kutrzeby i Bortnowskiego, a także same nękały nieprzyjaciela. W związku taktycznym pod własnym dowództwem bataliony walczyły do końca, prowadząc także działania ofensywne. To był jednak wyjątek.
Niestety, tuż przed wybuchem wojny do ogromnego wysiłku planistów Ministerstwa Spraw Wojskowych wtrącił się Generalny Inspektor Sił Zbrojnych marszałek Polski (1 września 1939 roku mianowany przez prezydenta Ignacego Mościckiego Wodzem Naczelnym) Edward Śmigły-Rydz. Wydał on wytyczne do wykorzystania oddziałów ON. Zalecił używanie batalionów jedynie do celów obronnych i tylko w oparciu o jednostki wojska regularnego. Spowodowało to zmarginalizowanie roli dowództw brygad, podwójną podległość taktyczną oraz zniszczenie dorobku całej formacji.
Dodatkowo Śmigły rozkazał, by po ukończeniu koncentracji bataliony ON wycofać w głąb kraju dla przezbrojenia i przeorganizowania. Pomysł zaiste godny wybitnego sabotażysty. Kiedy linie kolejowe i zatłoczone drogi były bez przerwy bombardowane przez Luftwaffe, rozkaz okazał się niewykonalny, a wysiłek i zapał ochotników – zmarnotrawiony. Wojna pokazała, że rozproszenie batalionów stawiało je na z góry przegranej pozycji.
.Dowódcy dywizji traktowali Obronę Narodową jako rezerwę do ukompletowania swych jednostek. Błędem było również przyłączenie części batalionów do brygad kawalerii, które w planach polskiej obrony miały być jednostkami manewrowymi. Batalion „Leszno” z jedną ciężarówką, motocyklem, 27 wozami taborowymi i 60 końmi nie miał szans dogonić ułanów.
Inną koncepcję użycia batalionów przedstawił w maju 1939 roku Szef Oddziału I Sztabu Głównego pułkownik dyplomowany Roman Saloni. Postulował wzmocnienie dywizji dodaniem do pułku piechoty kolejnego batalionu: „Przewiduje się wzmocnienie dywizji o 10 baon strzelecki, który powstałby z baonów ON odpowiednio zmobilizowanych i wyposażonych. Pułk wzmocniłby się doborowym elementem żołnierskim, świetnie orientującym się w terenie, mocno zaangażowanym emocjonalnie w obronę swoich domów, odciążając wojska regularne od walki z dywersją”.
Tak postąpiono z Batalionem „Mazury II” z Mławy, który podlegał dowódcy 79. pułku piechoty. Powołany na ćwiczenia 20 sierpnia 1939 roku, już nie wrócił do domów. Baon stał się w toku walki pełnowartościową jednostką. Walczył w bitwie pod Mławą i w obronie Warszawy. Kolejnym z nielicznych dobrych przykładów może być walka 2 kompanii batalionu „Leszno” w pierwszych dniach września 1939 roku.
.Osobnym rozdziałem jest kawaleria narodowa, która jako Przysposobienie Wojskowe Konne powstało w 1929 roku. Jej historia sięga czasów Księstwa Warszawskiego, kiedy to z nadwyżek poborowych sformowano oddział jazdy ochotniczej, nazwanej Krakusami. Oddziały Krakusów odradzały się w kolejnych powstaniach, by w 1937 roku podzielić się na 57 okręgów PWK. Ułanów uzbrojono we francuskie karabiny, szable i lance, przechowywane w posterunkach policji lub w oddziałach Wojska Polskiego.
Kawaleria narodowa w mobilizacji alarmowej miała wystawić 22 szwadrony kawalerii dywizyjnej. Szwadrony przydzielone do poszczególnych dywizji piechoty miały pełnić funkcje rozpoznawcze. Ponadto oddziały PWK stanowiły bazę mobilizacyjną dla plutonów zwiadu konnego w pułkach piechoty.
Tyle historii.
Dzisiejsza dyskusja toczy się zresztą tak, jakby w ogóle nie było obrony terytorialnej. Zapewniam, że jest. Może nie doskonała, ale doskonale zorientowana, co ma robić na wypadek „W”.
Również obiekty do pilnowania są podzielone na kategorie odpowiadające ich znaczeniu. Są także plany wcielenia rezerwistów mieszkających w okolicach. Więcej powiedzieć nie mogę. Zainteresowanych tajnymi szczegółami odsyłam do generała Edwarda Gruszki, szefa Inspektoratu Wsparcia w Bydgoszczy.
Zupełnie innym problemem jest natomiast zapewnienie rezerw mobilizacyjnych dla wojsk operacyjnych. Ma z tym kłopot każda armia zawodowa. I o to warto się spierać. Nie mieszajmy jednak tych dwóch, a nawet trzech, porządków.
.Do której z powyższych koncepcji przygotowuje Polaków ministerstwo obrony narodowej? Nie sposób dziś odpowiedzieć z pełnym przekonaniem. Nie wyłania się chwilowo jeden model, ale raczej miks różnych podejść, traktowany bardziej jako próba zdobycia wyborczych głosów ostrzelanej młodzieży. Tym bardziej że choć minister ma do dyspozycji tylko dwóch fachowców od obrony terytorialnej, jeden z nich ogłasza, że przedstawił mu zupełnie inną koncepcję. Oby nie skończyło się, jak z Rydzem.
Skoki do gardła i rzuty ołowiem
.Jak może wyglądać wojna na pełną skalę? Jedna salwa rakietowa Floty Bałtyckiej to 130 pocisków! My też mamy czym uderzyć. Niszczone są radary, lotniska, węzły łączności i komunikacyjne, mosty, stanowiska dowodzenia, porty, składy materiałów wojennych, wreszcie zgrupowania wojsk lądowych. Kurz opada i patrzymy w niebo. Czyje samoloty wyszły cało z pierwszego kręgu piekła? Jeżeli nie dostrzeżemy szachownic, lepiej uznać, że wojna się skończyła. Jeśli „drogie zabawki zostały zniszczone, skończyła się do nich amunicja, a sojusznicy zawiedli”, w sferze militarnej nie mamy już nic do powiedzenia.
Jeśli jednak agresorowi nie chodziło tylko o zmuszenie politycznego kierownictwa państwa do uległości, jeśli rosyjskie dywizje pancerne przeleją się przez Bramę Brzeską wprost w pradolinę warszawsko-berlińską, to prędko się nie zatrzymają. Nizina środkowoeuropejska jest bowiem marzeniem wszelakiej kawalerii, także pancernej. Nie ma tu szwajcarskich Alp ani Linii Mannerheima, nie ma wietnamskiej dżungli ani afgańskich jaskiń Tora Bora.
.Armia Obywatelska będzie czekać na barykadach? Pamiętajmy, że Rosjanie ostatni raz próbowali szturmować polskie miasto od czoła w sierpniu 1920 roku. Odrobili lekcję i 24 lata później chcieli otoczyć Warszawę w operacji radomskiej. Bez powodzenia. Ale potem ominęli twierdze Poznań i Wrocław. Szczególnie golgota Festung Breslau powinna działać na wyobraźnię ludzi zachęcających polską młodzież do aktywizacji bojowej.
Celem wojny manewrowej jest bowiem rozbicie związków taktycznych nieprzyjaciela, a następnie likwidacja odseparowanych punktów obrony. Jeżeli będą to miasta bronione przez obywateli, należy zawczasu przygotować mieszkańców na anihilację artyleryjską. Czym się kończy obrona miast, możemy obserwować dziś w Syrii, która (z wyjątkiem Damaszku) zamieniła się w betonowe gruzowisko. Coś nam te obrazy przypominają, nieprawdaż? Irackie miasta mogą z kolei zaświadczyć o skutkach powstań i rebelii.
.Dodajmy do tego brutalną pacyfikację, jak podczas II wojny czeczeńskiej z Emiratem Kaukaskim, i mamy wystarczające uzasadnienie, by nie rozdawać broni ochotnikom. Więcej nawet! Przygotowanie do wojny powinno polegać na wpojeniu cywilom konieczności unikania pretekstów, którymi wróg (jakże biegły w walce informacyjnej) mógłby usprawiedliwić terror. Każda inicjatywa zmierzająca ku zbrojnej obronie, powinna być akredytowana i umieszczona w planie przez Wojsko Polskie.
Żołnierz na wojnie gnije w okopie
.W tym starciu nie wygra jednak ten, kto ma szybsze czołgi, lecz ten, kto potrafi przerwać system dowodzenia przeciwnika, ocalając własny. Mięśnie po przerwaniu połączeń nerwowych będą tylko balastem.
Zwycięży ten, kto potrafi pozostawić wroga w clausewitzowskiej „mgle wojennej”, a sam będzie widział wszystko i będzie mógł nadal zarządzać polem walki.
Odkąd bowiem wojowniczy rodzaj ludzki odkrywa nowe przestrzenie, każda z nich staje się polem bitwy. Do I wojny światowej stratedzy mogli przesuwać oddziały po zwykłej mapie. Bić się można było jedynie na wodzie lub na lądzie. Wielka Wojna stworzyła trzeci wymiar dla bojowych lotników czy też „rycerzy przestworzy”, jak ich wówczas nazywano. Zaczęli od rozpoznania, potem służyli jako obserwatorzy do korygowania ognia artylerii, wreszcie nadszedł czas wzajemnego zabijania się w powietrzu. Tak powstało lotnictwo myśliwskie, kierujące się ponoć szlachetnymi zasadami walki rycerskiej. Niedługo. Strony konfliktu szybko zrozumiały, że najłatwiej strzelić przeciwnikowi w plecy.
Kolejnym etapem rozwoju lotnictwa bojowego był aliancki pomysł, by zamiast narażać się w walce myśliwskiej, lepiej zaatakować lotnisko wroga podczas kolacji. Royal Flying Corps przerwał zatem kolację „latającemu cyrkowi” Jagdgeschwader I, bazującemu w rejonie Courtrai, dowodzonemu przez Der Rote Kampfflieger Manfreda von Richthofena. Jego działalność (70 udokumentowanych zestrzeleń) znacząco obniżyła przeżywalność alianckich pilotów (z 295 do 92 godzin). Piloci dywizjonu odnieśli łącznie 644 potwierdzonych zwycięstw powietrznych, podczas gdy straty wyniosły 52 lotników. Kiedy nazajutrz Anglicy i Kanadyjczycy świętowali (były nawet tańce), Czerwony Baron rozwalił ich bazę. Tak powstało lotnictwo bombowe, nie kierujące się żadnymi zasadami.
.Po trzecim wymiarze pojawiły się kolejne dwa. Najpierw kosmos, a po nim cyberprzestrzeń. A zatem możemy bronić się i atakować wzajemnie już w pięciu wymiarach. Co za radość! To wielkie osiągnięcie cywilizacji pozwala rzucić wroga na kolana nie oddając jednego wystrzału. Ale jest jeden warunek. Nieprzyjaciel musi być na podobnym etapie rozwoju co my. Rosyjskie ataki na gruzińskie sieci komputerowe nie były źle przygotowane. Atak chybił, bo w 2008 roku Gruzja nie była w takim stopniu uzależniona od komputerów, co Estonia czy po niej – Ukraina.
Jeśli kraj nie zbudował floty wojennej, trudno wygrać z nim bitwę morską. Sytuacja taka stawia napastnika w mało komfortowej sytuacji. A są przecież państwa, które nie podłączyły się do Internetu. To Korea Północna, Wietnam, Bhutan czy oba Sudany. Także RuNet w razie potrzeby może wykazać dużą zdolność autonomicznej pracy. Dlatego US Army do spółki z CIA prowadzą właśnie letnie obozy dla patriotów chcących zostać hakerami, czyli wojownikami piątego wymiaru. Dlaczego zatem nasi biegają po lasach, jak drużyny sokole przed I wojną światową? Miejsce dla ochotników jest przy komputerach. Wojnę w Internecie wygrywają tymczasem Rosjanie i Chińczycy. Do boju zatem! Do klawiatury!
.Jak zatem zniszczyć system dowodzenia wroga, skoro on takiego nie stworzył? Najtrudniejsze zadanie takiej wojny to zdobycie wiarygodnych informacji o jego planach. Trzeba go bowiem zlikwidować, zanim wejdzie do redakcji „Charlie Hebdo” lub pojawi się w koszernym sklepie.
Zanim bowiem dojdzie do najbardziej niszczycielskiego etapu, do którego przygotowuje się armia, trzeba wcześniej wiedzieć, w jakim kierunku podąża przeciwnik. Trzeba przewidywać jego ruchy, by zawczasu je neutralizować w przestrzeni dyplomatycznej i sojuszniczej. A tylko po oficjalnych wystąpieniach polskich polityków widać, jak błędne bywa nasze rozpoznanie. Bo jeśli wicepremier i minister obrony narodowej w jednej osobie melduje publiczności z telewizora, że Rosjanie na Krym nie wejdą, a oni po kilku tygodniach wchodzą, to (jak powiadają stare wiarusy) strach się bać. Załóżmy, że była to świadoma dezinformacja. Kogo? No, tak ogólnie.
.Pytanie fundamentalne nie brzmi zatem, jak bronić świętej polskiej ziemi, lecz jak nie dopuścić na niej do wojny. Tymczasem dyslokacja jednostek Wojska Polskiego (oraz broń, jaką WP dysponuje) wskazuje, iż dowodzący naszą armią godzą się z prowadzeniem wojny na terytorium Polski.
Można z tego wysnuć wniosek, że nadal, jak w czasach komunistycznych, jesteśmy państwem buforowym, narażonym na największe zniszczenia. Zmiana wektorów na kierunku południkowym nie ma większego znaczenia. I właśnie konsekwencją takiej strategii są pomysły masowej obrony terytorialnej, czyli działań partyzanckich. Takich jednostek, które poniosły największe straty w wojnie o Donbas.
Zawsze jest powód do użycia noża
.6 grudnia 1999 roku po otoczeniu Groznego wezwano mieszkańców do opuszczenia miasta. Rosyjskie dowództwo zapowiedziało, że każdy, kto zostanie w stolicy Czeczenii, będzie uznany za terrorystę i bandytę. Po tym ultimatum miasto było przez miesiąc niszczone przez artylerię i lotnictwo.
Skoro nie uda się obronić miast, to będziemy bronić się w lasach i w konspiracji… Zanim jednak reaktywujemy Armię Krajową, przypomnijmy, że podczas hitlerowskiej okupacji (do rozpoczęcia operacji „Burza” latem 1944 roku) zginęło z rąk zbrojnego podziemia niespełna 3 tysiące Niemców. Skromna brygada. A ilu zginęło Polaków? Straty Niemców w Powstaniu Warszawskim szacuje się na 2 tysiące zabitych. A Polaków?
Kogo będą atakować nasi dzielni partyzanci? Szkołę w Biesłanie czy Teatr na Dubrowce? Szpital w Budionowsku czy moskiewskie metro? Bo na zrobienie krzywdy armii okupacyjnej nie mają szans. Z etatu wojennego korpusu ekspedycyjnego w Czeczenii nie wróciło z wojny 3 458 strzelców. Po stronie czeczeńskiej zginęło 20 tysięcy bojowników oraz co najmniej 100 tysięcy cywili. Ekstrapolując – w Polsce zginie ponad 3 miliony obywatelskich obrońców oraz bronionych przez nich mieszkańców.
.Konwencja Haska z 1907 roku dopuszcza oczywiście dobrowolny udział ludności w obronie swego terytorium przed nieprzyjacielem. Nakazuje nawet uznawać ludność cywilną za stronę wojującą, jeżeli jawnie nosi broń i zachowuje prawa oraz zwyczaje wojenne. Czyli prawo mamy po naszej stronie. A o rzeczywistość można zapytać tych, którzy przeżyli masakrę w Ałchan-Jurcie lub bombardowania Gudermesu i Argunu. Warto też porozmawiać z nielicznymi, którzy przeżyli Centralny Obóz Filtracyjny w Chankale lub jego filie w Czernokozowie, Urus-Martanie czy Gorogorsku. Opowiadają o „okrągłych stołach”, do których przybijano więźniom języki i o „wilczych kłach” po piłowaniu zębów.
Metropolita krakowski arcybiskup Adam Sapieha już wiosną 1944 roku zabiegał o uczynienie Krakowa (wzorem Rzymu i Florencji) miastem otwartym. Nie udało się, ale gubernator Hans Frank zamierzał wrócić do „Norymbergi Wschodu”, kazał więc zabezpieczyć Wawel od bombardowań. Marszałkowi Iwanowi Koniewowi spieszyło się na Górny Śląsk, a rezolutni mieszkańcy nie ruszyli do powstania. Niemcy wysadzili kilka mostów i wiaduktów oraz monopol spirytusowy, a sowieccy artylerzyści i lotnicy zniszczyli 450 budynków. Można pogodzić się z losem i wygrać? Można.
Harcerze we wrześniu 1939 roku prowadzili dla wojska łączność i obserwacje przeciwlotnicze, trzymali warty. Szczęśliwi ci, których przypadkowi żołnierze zwolnili ze służby. Jak harcerzy pilnujących cystern w Głównej Składnicy Uzbrojenia Nr 2 w Stawach pod Dęblinem. Tych, którzy nie usłyszeli rozkazu powrotu do domu, pochowano przy ostatnim zakręcie drogi z Ryk do Dęblina, przy Krzywym Hojaku.
Marek Sarjusz-Wolski
Śródtytuły z tytułowej piosenki najnowszego albumu zespołu LAO CHE „Wojenka”.
Tekst jednocześnie publikowany w nr.2 Niezależnego Magazynu Strategicznego PARABELLUM. Otrzymaliśmy egzemplarze nr.1 i nr.2 dla Czytelników #KontoPREMIUM. Zainteresowanych prosimy o kontakt: redakcja@wszystkoconajwazniejsze.pl.