"Analiza kampanii. I najważniejsze wnioski"
Minęły prawie dwa tygodnie od wyborów do Parlamentu Europejskiego. Można więc pokusić się o głębszą analizę samego zdarzenia, jak i jego kontekstów oraz przebiegu kampanii.
POLE WALKI
Jest normalne, że wybory zajmują w grze politycznej szczególne miejsce, bo są współcześnie jej najbardziej zajadłym, krwawym fragmentem, właściwie o wiele mniej merytorycznym, niż to dawniej bywało. Idzie bowiem o wygraną albo przegraną – wszystko więc trzeba stawiać na jedną kartę, ryzykować, walczyć właściwie o życie. Celem tej gry było zdobycie jak największej ilości manadatów do PE przez określone grupy polityczne, w kraju oraz w całej Europie. Czy osią walki były sprawy europejskie? I dobro wspólne, jakim można byłoby nazwać polską misję w Europie i dla Europy?
I tak, i nie.
Tak, bo w kontekście spraw ukraińskich nowego znaczenia nabrała solidarność europejska i wspólnota rodziny europejskiej, dla której ludzie Majdanu gotowi byli oddaćżycie. W ostatnich miesiącach Majdan stał się sercem Europy i przeniósł się na plac Schumana w Brukseli. Ale równocześnie rozpędu i nowego znaczenia nabrała sprawa Europejskiej Unii Energetycznej – prawie 10 lat różnorodnych dyskusji na ten temat nie przyniosło rezultatów tej skali, co ostatnie 4 miesiące. Wielką rolę odegrał w tej sprawie Donald Tusk. I jego przykład dowodzi, że dzisiejsze zmagania polityczne w batalii kampanijnej to tak naprawdę walka herosów. Główny nurt kampanii, podstawowa linia sporu wyznaczane są przez liderów (pojedynczych, bo tu jest możliwość personifikacji siły przywódczej). Tusk, Kaczyński, Miller, Palikot, Piechociński, Korwin-Mikke – to oni odgrywali czołową rolę w tej walce, choć w ogóle, poza Korwinem-Mikke, nie startowali osobiście. To partie i ich twarze – walczyły ze sobą, kandydaci mieli tylko uzupełniające zadanie, trochę jak tło dla księcia Witolda w panoramie bitwy pod Grunwaldem w wersji Jana Matejki.
I jeżeli liderzy partii chcieli przenieść punkt ciężkości walki – to albo, jak Kaczyński uciekali nagle w nie swoją rolę, jak w przypadku groźby powodzi, kiedy Kaczyński chciał wypozycjonować się na super premiera, albo jak Palikot – hasali w ataku po wszystkich tematach, w którymś momencie jak zraniony nosorożec rzucając się na wszystkich i wszystko. To wówczas temat europejski wymykał się i stawał skrajnie pobocznym.
Nie było w polskiej kampanii fundamentalnych pytań o integrację europejską.
Z wielu spotkań wyrastało jednak dla mnie doświadczenie, iż ludzie pytając o wszystko – szukali też sposobu, by dowiedzieć się czegoś o Europie. Mniej ich interesowało to, co przed kampanią sugerowali wszyscy marketingowcy: że trzeba mówić o środkach europejskich i pokazywać jakie korzyści ich wydawanie przyniesie konkretnym ludziom. Bardziej natomiast chcieli dowiedzieć się czegoś nowego o sprawach energetycznych i ukraińskich, o realności zagrożeń ze strony Rosji. I oczywiście – zawsze aktualne były pytania o polskie problemy: rynek pracy, emerytury, służbę zdrowia, etc.
Nie było w polskiej kampanii fundamentalnych pytań o integrację europejską. Ten temat nie nabrał siły nawet wówczas, kiedy zaczęło okazywać się, iż antyeuropejskie poglądy Korwin-Mikkego zdobywają taką akceptację. Dopiero w końcowej fazie kampanii otworzyły się oczy sztabowców i polityków – i zaczął tlić się opór przeciw postawie JKM. Piszę – „tlić”, bo nie był to opór zasadniczy, zarówno zresztą, gdy chodziło o sprawy europejskie czy przekraczanie norm przyzwoitości w sprawie Holocaustu czy kobiet. Sorry, taki mamy kraj, że politykom i często inicjowanej przez nich mowie nienawiści, nikt nie stawia tamy. Szczęśliwie, ten brak solidnej reakcji (bo nie mówię o medialnej propagacji JKM, którą on traktował z premedytacją jak atak, choć atakiem to nie było) – nie zaowocował takim wynikiem jak we Francji, choć nie wiadomo co stanie się w ciągu najbliższego roku z popularnością takiej, skrajnie antysystemowej postawy.
MEDIA – WSTYD i BEZWSTYD
Najpierw był czas krygowania się. Z części redakcji płynęły głosy, że nie można kogoś zaprosić – i to bez względu na kompetencje, bo albo będzie kandydatem, albo już jest pewnym kandydatem. Bywali dziennikarze lubujacy się w wynajdywaniu argumentów, iż niektórzy nie otrzymają nominacji na kandydatów, bo jakieś tajemnicze badania mówią, że określone osoby są w ogóle nieznane. To też zamykało drogę do mediów. Utrzymywali się w aktywności tylko politycy-celebryci, stale zapraszani do „..aktów po aktach”, czy „miodku na drugie śniadanie”. Póżniej zaczęło się liczenie czasu dzielonego na partię i na kandydata – co dawało preferencje jednym, a osłabiało drugich. W ogóle żadne media nie interesowały się zdarzeniami organizowanymi przez kandydatów: bo co to ma za znaczenie, że toczy się walka o cyfrową edukację w Europie i Polsce, bo co to ma za znaczenie, że chce się rzetelnie powiedzieć o migracjach i swobodzie ruchu ludzi w Europie, bo co to ma za znaczenie, że uniwersytety III wieku poprawiają jakośćżycia ludzi w srebrnym wieku etc. Zasada: tam gdzie nie ma sensacji, tam nie ma kamery – utrzymała swoją nadrzędność. Stawało się więc jasne, co o niektórych sprawach sądzą liderzy partyjni, ale nie – co uważają kandydaci.
Dzielnymi sekundantami w tym, żeby społeczeństwo rozumiało ze świata jak najmniej – jest duża część polskich mediów.
Było niewiele debat – w różnych stacjach uczestniczyłem w dyskusjach: o rocznicy katastrofy smoleńskiej, o OFE i systemie podatkowym, o pierwszomajowych postulatach SLD, czy o rewelacjach Piskorskiego w sprawie tzw.niemieckich pieniędzy Tuska, i jedna tylko dyskusja – dotyczyła programów wyborczych partii politycznych związanych z wyborami europejskimi.
Jakieś 10 dni przed wyborami zaczęło się larum medialnych guru: że co to za kampania, skoro nikt nie debatuje o Europie! I jak zwykle – jak fatalna jest polska polityka. W tym samym czasie parę stacji europejskich i parę poważnych gazet otwierało łamy na dyskusje o przyszłości Europy, poważne, z argumentami i wielością poglądów. W Polsce – dyskutowano o tym, że spoty są słabe, albo ile kosztują. W zastępstwie debaty – serwowano baty rozdawane na lewo i prawo. Bo oczywiście miarą niezależności polskiego dziennikarstwa jest to, że się nikogo nie wspiera merytorycznie, czyli tak jakby – nie miało się poglądów. I to na żadną sprawę – co sprzyja politykom, którzy lubią mówić bzdury, bo wiedzą, że reprezentant mediów nigdy im nie przerwie.
Nie chcę powiedzieć, że politycy nie wytwarzają w Polsce chaosu swoimi przekazami – tak, wytwarzają! Ale dzielnymi sekundantami w tym, żeby społeczeństwo rozumiało ze świata jak najmniej – jest duża część polskich mediów. Ciekaw jestem, czy niemieccy właściciele prasy tabloidalnej w Niemczech z taką samą siłą, jak nadzorcy „Faktu” w Polsce atakowali jedynki startujące do europejskiego parlamentu ?
W efekcie – media nie stały się dla obywateli przewodnikiem po wyborach. Lepiej zrobiły to odpowiedzialne organizacje pozarządowe – zbierając od kandydatów odpowiedzi na pytania i profilując ich poglądy. Takie materiały były dostępne w sieci.
SIEĆ – SWOBODA i MODA NA NIENAWISTNICTWO
Internet wyrósł na kluczowy kanał przekazu politycznego i kampanijnej walki.
Internet wyrósł na kluczowy kanał przekazu politycznego i kampanijnej walki. Jest tego jeden podstawowy powód. Narzędzia cyfrowe są jedyną gwarancją nie tylko prowadzenia kroniki kampanii, ale też udostępniania jej szerokim rzeszom obywateli, w większości jednak w młodszym i średnim wieku. Co taka kronika oznacza? Że praca kampanijna nie idzie na marne, że dziesiątki spotkań z różnymi grupami społecznymi, że udział w debatach i konferencjach – coś ludziom/obywatelom przekazują. Starałem się twittować, ale tak, by dzielić się reportażowo (jak określił to Eryk Mistewicz) z uczestnikami sieci Twittera wrażeniami, faktami z realnych spotkań i kampanijnych działań. Nieraz pisałem idąc i patrząc pod słońce, więc zdarzały się błędy, literówki – absurdalnie wytykała mi je poseł Senyszyn. Facebook dawał możliwość pokazywania, co się dzieje w kampanii, ale i inicjowania akcji: życzenia dla maturzystów, konkurs na tematy unijne, zabawa związana z oglądaniem „Gry o tron”, czy linki do artykułów, wywiadów, audycji tv i radiowych. Podobnie – strona internetowa dawała biogram, ale i plan działań, ze specjalną infografiką, jak też galerię zdjęć: aktualnych, z kampanii i starych – z historii życia.
Krótko mówiąc – to internet pozwala kandydatowi profilować siebie i prowadzić personalną kampanię. Na samej górze, i na najwyższym poziomie spraw – walczą partie i ich twarze: przywódcy, w mediach o szerokim zasięgu – walczą reprezentanci ugrupowań dobierani przez media, natomiast w sieci toczy się indywidualna walka, w której posty i tweety nabierają takiego znaczenia, jak dawniej bezpośrednie spory na oczach zgromadzonej fizycznie w jakiejś salce widowni. Internet zwiększa też dynamikę kampanii, ileś rzeczy dzieje się szybko i równocześnie.
Internet pozwala kandydatowi profilować siebie i prowadzić personalną kampanię.
To wszystko razem tworzyło żywą materię informacyjną. Aktualną, ale i historyczną. Jeśli przyjąć, iż powyżej 60% wyborców dokonuje analizy: na kogo warto zagłosować w ostatnich dniach przed dniem wyborów, to pamięć kolekcji informacyjnej internetu pozwala na to, żeby zawsze móc zajrzeć, przypomnieć sobie coś, zweryfikować wiedzę i intuicję. Nawet podczas ciszy wyborczej.
I oczywiście – ważne są „lajki”, bo pokazują nastrój i wsparcie. Dochodzą do tych kanałów cyfrowych także nowe możliwości. Cztery tygodnie przed kampanijnym zwieńczeniem uznałem, że zdjęcia, tekściki, relacyjki – to za mało. I że potrzebna jest własna mała kamera i felietony filmowe: ze spotkań, z dyskusji, z aktywności – zacząłem opisywać językiem obrazów przebieg kampanii. Były i merytoryczne opowieści, i reportażowe relacje – oglądało je nawet i kilka tysięcy ludzi, choć nie wiadomo jak się rozchodziły dalej, poprzez decyzje internautów.
Niektórzy kręcili do internetu klasyczne spoty. Z mojego punktu widzenia istotny był jeden filmik: ten z krzakami kwiatów. Był on żartobliwą odpowiedzią na niszczenie bilbordów i plakatów. Ale wzbudził różne reakcje. Pierwsze były pozytywne, ale po niedługim czasie zaczęło się hejtowanie! I wtedy nie ma już tamy! Miałem zresztą podczas kampanii mnóstwo przejawów języka nienawiści, jak wielu zresztą kandydatów. Część atakujących kryje się pod kapturem anonimowości, część natarczywie, z określonym imieniem i w określonym imieniu feruje wyroki w nienawistnych atakach. Taka już jest natura internetu: wolność wyrazu i wyraz wolności są ze sobą splecione.
Jednych drażniła żartobliwa trywialność tej historyjki i mówili: taki mądry Boni, a robi coś takiego! Ale felietony programowe oglądało góra 2000 osób, a ten filmik- 120 tysięcy!
To zachęciło nas do żartobliwego opowiedzenia się za uśmiechem rozbrajającym „łysola w kapturze” niszczącego plakat i skłaniającego go do naprawy tego, co zaczął niszczyć. Estetyka tego filmiku wzbudziła różne reakcje. I zostawiam na boku tych, którzy uruchomili falę niechęci do tego przekazu ze względu na niechęć do mnie – skala olbrzymia! Ale kryło się za tą konfuzją w reakcjach jeszcze coś głębszego. Jednych drażniła żartobliwa trywialność tej historyjki i mówili: taki mądry Boni, a robi coś takiego! Ale felietony programowe oglądało góra 2000 osób, a ten filmik- 120 tysięcy! W pamięci odbiorców zostawało zainteresowanie tym wzbudzającym spory filmikiem, oraz skojarzenie – że jakiś mądry… Innych buntowało i może nawet „bolało” to, że postać MB wyłaniała się z krzaków…
Jak twierdzą psychologowie, może przypadkiem dotknięto jakiejś traumy społecznej, jakichś obaw związanych z zagrożeniem, iż ktoś wyłania się z krzaków: ekshibicjonista, ktoś z perwersją? Nie taka była intencja, ale coś w pokładach naszych pamięci, skrywanych doznań musi istnieć takiego, co odbieramy jako bolesne doświadczenie prywatne i bronimy się przed nim. Powtórzę – nie taka była intencja, ale dziś, po kampanii trzeba zrozumieć różne wymiary tego „krzakowego” zdarzenia, bez względu na obiektywnie, kampanijnie dobry skutek i efekt tego przedsięwzięcia.
Jak twierdzą psychologowie, może przypadkiem dotknięto jakiejś traumy społecznej, jakichś obaw związanych z zagrożeniem, iż ktoś wyłania się z krzaków: ekshibicjonista, ktoś z perwersją?
I jeszcze jedno. Ten filmik był zaadresowany do uczestników sieci. A wrzawa wokół niego (i paru jeszcze innych w tej kampanii) przeniosła go w milionowy krąg odbiorców telewizyjnych – to się nazywa konwergencja!
FREKWENCJA I BUNT ANTYSYSTEMOWY
Poziom udziału w wyborach był niski – tak, jak niski jest w Polsce poziom kapitału społecznego. Dyskusja na ten temat toczy się zawsze w czasie okołowyborczym. A przecież powinna toczyć się cały czas.
Może potrzebne jest zainicjowanie stałej aktywności – na rzecz uczestnictwa w wyborach! Jakaś organizacja pozarządowa mogłaby ją koordynować budując koalicję różnych sił wspierających takie działania. I oprócz promowania udziału w wyborach może warto zająć się też dyskusją o internetowym głosowaniu, o monitoringu zobowiązań składanych w kampanii, o demokracji partycypacyjnej i dawaniu obywatelom poczucia uczestnictwa w europejskich procesach decyzyjnych za pomocą konsultacji on line, czy platform crowdsourcingowych (współtworzenia). Odświeżenie demokracji jest kluczowe dla nowych relacji obywateli z państwem i polityką, i odwrotnie. Może warto do takich działań zaprosić inne kraje i pod patronatem Parlamentu Europejskiego podjąć akcję szerszą i dla wzmocnienia wiarygodności polityki oraz integracji europejskiej niezbędną.
Taksówkarz, już po obchodach 4 czerwca powiedział mi, że gdyby po tych uroczystościach odbywały się wybory, to frekwencja byłaby większa, bo ludzie rozumieliby mocniej sens wyborów, także ten, który wynika z poczucia dumy. Tylko, że poczucie dumy jest w Polsce dobrem rzadkim, a codzienność aż skrzeczy od totalnego malkontenctwa. No właśnie, kapitał społeczny…
Niski kapitał społeczny powoduje, że wiele spraw, które w Polsce mogłyby być rozwiązywane samoczynnie wymaga ram regulacyjnych. Brniemy w nadmiar regulacji i kontroli ze strony państwa, co jest pochodną niskiego kapitału społecznego, z drugiej zaś tworzy podstawy do zachowań i postaw antysystemowych.
Niski kapitał społeczny powoduje, że wiele spraw, które w Polsce mogłyby być rozwiązywane samoczynnie wymaga ram regulacyjnych. Brniemy w nadmiar regulacji i kontroli ze strony państwa, co jest pochodną niskiego kapitału społecznego, z drugiej zaś tworzy podstawy do zachowań i postaw antysystemowych.
Fenomen JKM ujawniony podczas tych wyborów pokazuje nie tyle siłę samego bohatera politycznego, na jakiego kreuje się JKM, co odsłania kolejną edycję buntu antysystemowego od 1989 roku. Pierwszy przejaw – to Stan Tymiński z czarną teczką, którą chciał zaczarować Polaków. Drugi – to antyestablishmentowy (brr! co za nazwa) ruch Andrzeja Leppera, który potrzebował dobrych kilku lat, by przejść z fazy buntu na drogach do reprezentacji parlamentarnej ubierając maskę obrońców polskiej wsi i małych przedsiębiorców. Trzecia odsłona to Ruch Palikota – zbierający w 2011 roku zbuntowanych przeciw biurokracji, Kościołowi, walczący o równości cywilizacyjne. I wreszcie – nowa prawica, nowy konserwatyzm: połączenie nacjonalizmu, antyeuropejskości, nienawiści do elit politycznych, z potrzebą deregulacji na rynku.
Sukces każdej z edycji buntu antysystemowego polegał na tym, że był popyt na coś takiego, w różnych grupach: lękających się zmian za Tymińskiego, mających poczucie poszkodowania za Leppera, potrzebujących rewolty obyczajowej za Palikota, czy – potrzebujących skrajnie jasnego negatywnego stanowiska wobec całego obecnego modelu urządzenia świata i w Europie, i w Polsce) jakoby niszczącego tkankę narodową – jak to wyrażają ludzie z kręgu JKM. Ale drugą podstawą sukcesu, kluczową dla marketingu politycznego za każdym razem, była indywidualna siła lidera zachowującego się niekonwencjonalne, prowokacyjnie. Tacy byli i są: Tymiński, Lepper, Palikot i obecnie Janusz Korwin Mikke.
Czy to zjawiska długotrwałe ?
Często słyszę, że to zaraz minie, jak relatywnie szybko przeminęła pozycja i znaczenie Tymińskiego, czy może Palikota… Ale tu nie ma reguły. I wiele zależy od klimatu społecznego, od – przy fenomenie JKM – postaw młodych ludzi, tego, czy różne grupy polityczne rozpoczną dialog z młodą generacją: jej językiem, w jej kodzie problemów. Cechą formacji antysystemowych jest ich przemijalność, ale zarazem ciągła odtwarzalność – w takim sensie i w taki sposób są więc one naturalnym środowiskiem demokracji. Zatem w Polsce wreszcie trzeba spojrzeć na ten problem także systemowo – analizując przyczyny zjawiska i wyciągając z diagnozy wnioski.
LEKCJA WYBORÓW
Co przynosi nam lekcja wyborów do Parlamentu Europejskiego ? Jest jasne, że potrzebujemy stałej dyskusji o tym, czym jest i czym może być Europa – i to obok nurtu, który dotyczy europejskich pieniędzy. Europejskie obywatelstwo – to temat, którego pominąć nie można, choć nie chodzi przy nim o zatracenie narodowych tożsamości, tylko łączenie siły narodowych dziedzictw z korzyściami jakie daje bycie we wspólnocie idei i rynku. Taka debata powinna stworzyć nową normę wymagań – wobec klasy politycznej oraz wobec mediów. To jest to, o co upomina się Eryk Mistewicz, żeby uczyć się, jak opowiadać o Europie.
Ale oprócz budowania ram dla ” europejskiego dyskursu” potrzebujemy także nowych ram dla budowy „kapitału społecznego”. Tu skala deficytu jest olbrzymia, i kto wie, czy brak rozwoju kapitału społecznego w Polsce nie jest największą porażką polskiej transformacji. Żeby straty zacząć odrabiać – na zaufaniu należy zacząć opierać relacje : państwo – obywatele, i zwrotnie. Zaufanie i otwartość muszą stawać się normą relacji wewnątrz instytucji publicznych i pomiędzy nimi. Więcej zaufania w świecie realnym, to także więcej zaufania w świecie wirtualnym, czyli troszkę może mniej mowy nienawiści, a więcej wolności powiązanej z odpowiedzialnością.
Proste lekcje, po trudnych wyborach. Ale przed jeszcze trudniejszymi wyborami – w tym, i w następnym roku.
Michał Boni
7 czerwca 2014