Władimir Putin porywa dzisiaj Europę. Strategicznym celem rosyjskiej polityki jest dziś nie tyle zajęcie kolejnych terytoriów, ile przesunięcie granic Europy jak najdalej na zachód – pisze Michał KŁOSOWSKI
Pytanie o granice Europy wcale nie jest pytaniem abstrakcyjnym ani nawet zamkniętym. Bo nawet geograficznie trudno wskazać, gdzie kończy się nasz kontynent – gdzie na wschodzie kończy się Europa. Na Uralu? A może na Kaukazie? Być może na granicy Unii Europejskiej? Ilu ludzi zapytamy, tyle będzie odpowiedzi. Zarówno w przeszłości, jak i dziś, także w zależności od szerokości geograficznej – odpowiedzi były lub są różne. Starożytni Grecy mieli przecież własną odpowiedź na to pytanie. Dla uczonych z Aten czy Aleksandrii Europa kończyła się na Słupach Herkulesa, może na rzece Istros, dzisiejszym Dunaju. Dla starożytnych Rzymian Europą było wszystko to, co znajdowało się w obrębie rzymskiego limesu, sieci umocnień, która odgraniczała imperium od świata barbarzyńców. Ludzie wieków średnich powiedzieliby zaś, że Europa jest wszędzie tam, gdzie jest chrześcijaństwo. Nie bez powodu Święci Cyryl i Metody są patronami Europy na równi ze Świętym Benedyktem.
W obliczu konfliktu na wschodniej granicy Ukrainy pytanie to odżywa. W zasadzie bowiem konflikt wywołany przez Władimira Putina jest odzwierciedleniem tego fundamentalnego pytania, z którym mieszkańcy Starego Kontynentu konfrontowani są w każdej epoce. Gdzie leżą granice Europy? Może jest tak, że wszędzie tam, dokąd sięga Europa – w znaczeniu cywilizacyjnym – mają prawo sięgać europejskie instytucje, wolności, prawa i przywileje. Ale też obowiązki i europejska etyka, która wymaga, by słabszych, pokrzywdzonych, biednych bronić…
Jeśli więc wschód Ukrainy to wciąż Europa, świat zachodni ma argumenty natury moralnej, ale i niejako „naturalnej”, aby Ukrainy bronić i o Ukrainę walczyć. Ktoś powie, że polityka jest brutalna, nie ma nic wspólnego z etyką. Ale to idee i wartości są fundamentem każdej poważnej polityki. Oriana Fallaci często wytykała politykom w całej Europie, że nie korzystają z możliwości i nie podejmują wyzwań, które stawia przed nimi europejska tradycja. Dziś, patrząc na świat przez pryzmat obowiązku ochrony mieszkańców kontynentu, walcząc o niepodległość Ukrainy, Europa walczy o bezpieczeństwo samej siebie. Oczywiście, jeśli dla europejskich elit Ukraina to wciąż Europa. A co wówczas, jeśli nie?
Głosy o tym, że Europa kończy się na Odrze, najdalej na Wiśle, słychać przecież równie często. Wybrzmiewają w stolicach Europy: Brukseli i Berlinie. Jeśli bowiem Europa kończy się tam, gdzie sięga europejska Wspólnota, Ukrainę należy zostawić samą sobie w jej zmaganiach o niepodległość i wolność, w zmaganiach z Rosją, oddać pod władanie Władimira Putina. Można by traktować Kijów jako cząstkę innej cywilizacji, co przecież w historii już nie raz się działo. „Rzymskie” korzenie Europy kończą się tam, gdzie zaczyna się wpływ kultury bizantyjskiej, czyli właśnie na starej Rusi, terenach dzisiejszego państwa ukraińskiego. I być może z perspektywy Berlina czy Brukseli, nawet Rzymu czy Paryża, taka odpowiedź na pytanie o granice Europy może wydawać się do zaakceptowania. Nie może jednak być akceptowalna dla Polski.
Europa musi kończyć się jak najdalej na wschód od polskich granic. Nie tylko dlatego, że Rzeczpospolita była zawsze terytorium, na którym koegzystowały różne światy, gdzie ścierały się te dwa – wywodzące się z jednego korzenia przecież – europejskie obrządki. To jednocześnie i przekleństwo, i błogosławieństwo polskiego położenia na kontynencie. Bo choć jak powiedział Jan Paweł II, „Europa ma dwa płuca, zachodnie i wschodnie”, tylko wówczas, kiedy granice kontynentu nakreślone będą jak najdalej na wschód od granic Polski, nasz kraj będzie bezpieczny, zajmując należną mu, centralną pozycję. Wówczas będzie bliżej jądra Wspólnoty, bliżej jądra kontynentu.
Zmagania o to, do kogo należy nasza część kontynentu, gdzie – mentalnie – kończy się Europa, dla polskiej racji stanu są fundamentalne. Jakiekolwiek zawężenie Europy do granic jednego czy drugiego bloku państw będzie katastrofalne w skutkach. Lepiej w końcu być w centrum niż na peryferiach, w środku niż na froncie, jednocześnie jak najdalej od Moskwy, z którą Polska rywalizuje nie tylko politycznie czy ekonomicznie, ale przede wszystkim – cywilizacyjnie.
Wzrastające napięcia w regionie Europy Środkowo-Wschodniej i wokół Ukrainy mogą nasuwać jedną jeszcze odpowiedź. Władimir Putin porywa dzisiaj Europę. To próba bezprecedensowego i jednostronnego wykorzystania otwartości i wynikającej z niej płynności Starego Kontynentu, płynności europejskich granic. Kiedy dzieci rosyjskich oligarchów czerpią przywileje z europejskiego systemu kształcenia, a w Londynie czy Paryżu pojawia się coraz więcej rosyjskich inwestycji, wyraźnie widać, że to porwanie nie jest niczym innym niż przekupstwem: opłacane rublami padają kolejne granice Europy, jakby kontynent cofał się pod wpływem jakichś politycznych ruchów tektonicznych. Strategicznym celem rosyjskiej polityki jest dziś nie tyle zajęcie kolejnych terytoriów, ile przesunięcie granic Europy jak najdalej na zachód.
.Jak więc sprawić, by w świadomości i umysłach mieszkańców kontynentu Europa faktycznie kończyła się kilkaset kilometrów na wschód od Polskich granic, a nie na przejściu granicznym w Medyce? To rola Polski. Na szczęście to też dziś głos polskiej dyplomacji. Ale na razie więcej tłumaczących to światu współczesnych Pawłów Włodkowiców niestety nie widać.
Michał Kłosowski