Prof. Ewa THOMPSON:  Nie jest w interesie Polski wysuwać się na pierwszy front i najgłośniej bić w antyrosyjskie bębny

Nie jest w interesie Polski wysuwać się na pierwszy front i najgłośniej bić w antyrosyjskie bębny

Photo of Prof. Ewa THOMPSON

Prof. Ewa THOMPSON

Literaturoznawca, profesor literatury porównawczej i slawistyki na Rice University w Houston. Autorka książek "Trubadurzy imperium. Literatura rosyjska i kolonializm" (2000) i „Zrozumieć Rosję. Święte szaleństwo w kulturze rosyjskiej” (1987).

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autorki

Przesuwając żołnierzy w kierunku granicy Ukrainy, Putin rozpoczął „grę w cykora”. Powoli zaczyna rozumieć, że ją przegrał, bo pierwszy mrugnął. Zachód nie jest gotowy dostosować się do niego – pisze prof. Ewa THOMPSON

Polityka wschodnia powinna łączyć Polaków – ale nie łączy. Po półwiekowej okupacji przez Rosję sowiecką pewien procent Polaków przekształcił się w potencjalnych obywateli tejże Rosji. Można ich nazwać homines sovietici – nawet jeżeli nauczyli się elegancko ubierać i potrafią wygłosić przemówienie w języku zachodnim.

Cechą polskości od dawna jest rezerwa w stosunku do Rosjan (dobrze uzasadniona historycznie). Homines sovietici to ci, którzy te obawy i podejrzliwość stracili. Oczywiście nie znaczy to, że się do tego otwarcie przyznają, ale każde wymądrzanie się na tematy „słowiańskie” jest w tym momencie oznaką zsowietyzowania, gdyż pokrewieństwo antropologiczne między Polakami i Rosjanami znaczy coraz mniej w elektronicznie powiązanym świecie. Słowianie jako grupa kulturowa nie istnieją, zostali podzieleni pomiędzy Wschód i Zachód. I chociaż wielu na Zachodzie chciałoby ich wrzucić do tego samego worka, to tylko homines sovietici chętnie do tego worka wchodzą.

Obecnie wielu Polaków nie widzi przepaści kulturowej pomiędzy Moskwą a niegermańską Europą Środkową. Homo sovieticus to nie tylko produkt cynizmu tych, którzy zdali sobie sprawę, że system sowiecki był przykrywką dla zdobywania władzy. To również akceptacja funkcjonowania w ramach tego systemu. Widać to choćby na przykładzie debaty publicznej. Polskie dyskusje polityczne są zwykle oparte na chrześcijańskiej zasadzie, zakładającej, że jeżeli udowodnimy adwersarzowi, że fakty przeczą jego argumentacji, to otrzymamy nagrodę w postaci zwycięstwa w dyskusji i odpowiednich ustępstw w realnym świecie. W polityce jednak w dalszym ciągu liczą się głównie siła i resentyment, a nie logika. Zasada koncertu mocarstw wciąż jest aktualna. Wiedzą o tym polscy homines sovietici – i to jest jedyna reguła, której się trzymają. Ustawienie w ten sposób reguł gry sprawia, że Polacy, którzy nie zostali dotknięci plagą sowietyzacji, muszą pogodzić dwie sprzeczne ze sobą zasady. Pierwsza to kultywowanie tego, co stanowi jądro polskości, czyli uczciwości w dyskusji. Druga zasada to umiejętność manewrowania w świecie, w którym liczą się siła, zręczność i sztuka politykowania. Lawirowanie między nimi często wymaga umiejętności łączenia ognia z wodą – to właśnie te umiejętności decydują o być albo nie być współczesnej Polski.

Czasem właściwą reakcją jest po prostu bycie cicho. Błędem jest bicie w bęben i ogłaszanie nowego przymierza pomiędzy Ukrainą, Polską i Wielką Brytanią. Z dwóch powodów. Po pierwsze, takie zachowanie to jeszcze jeden wyraz tego, o czym pisał Mickiewicz: „Szlachta na koń wsiędzie / Ja z synowcem na czele i? – jakoś to będzie!”. Wielkiej Brytanii nie zaszkodzi wypowiedzenie pięknych słów w obronie Ukrainy – Brytyjczycy wiedzą, że to tylko słowa, a ich siła jako państwa (jak również setki miliardów euro zainwestowanych przez rosyjskich krezusów w Londynie) wyklucza zemstę. Nie pomogą one Ukrainie, raczej powiększą rosyjski resentyment w stosunku do Ukraińców. Polsce zaś tego rodzaju substytuty paktów mogą zaszkodzić. Lepiej więc nie wymachiwać szablą w celu przestraszenia o wiele silniejszego przeciwnika, bo nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach rzeczywiście trzeba będzie tą szablą się posłużyć.

Drugi powód jest związany bezpośrednio z napięciem na granicy ukraińsko-rosyjskiej. Najprawdopodobniej nie będzie najazdu Rosji na Ukrainę – przynajmniej nie w tej formie, którą Polacy i Zachód przewidują. Putin, przesuwając żołnierzy w kierunku ukraińskiej granicy, rozpoczął „grę w cykora”. Powoli zaczyna rozumieć, że ją przegrał, bo pierwszy mrugnął. Zachód (przynajmniej na razie) nie jest gotowy dostosować się do niego w podobnym stopniu, jak zrobili to pojedynczy politycy, jak na przykład Gerhard Schröder czy François Fillon. Ale też widać, że jest to gra rozłożona na długi czas – ona nie zakończy się w ciągu kilku tygodni. Tym bardziej nie jest w interesie Polski wysuwać się na pierwszy front i najgłośniej bić w antyrosyjskie bębny.

Konfrontacja ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie Ukrainy jasno pokazała też, jak silna stała się sympatia rosyjsko-chińska. Pekin dał wyraźnie do zrozumienia, że w tym konflikcie stanie po stronie Moskwy. Zachodni analitycy przypomnieli sobie, że w 2015 r. wymiana handlowa Rosji z Chinami wynosiła 68 miliardów dolarów, podczas gdy w 2021 wzrosła do 147 miliardów. I wciąż rośnie. W tym czasie Putin spotkał się osobiście z Xi Jinpingiem niemal 40 razy.

.W polityce w chwilach naprawdę gorących zwykle biorą górę pycha i resentyment. Azjaci mają tego resentymentu całe tony. Prawie cała Azja – z wyjątkiem imperium rosyjskiego – nie tak dawno była kolonią zachodnich imperiów. Coraz wyraźniej widać, że teraz chciałaby odegrać się za dawne upokorzenia. Dotyczy to przede wszystkim Chin.

Ewa Thompson

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 lutego 2022