Prof. Włodzimierz MARCINIAK: Wielka mistyfikacja Kremla

Wielka mistyfikacja Kremla

Photo of Prof. Włodzimierz MARCINIAK

Prof. Włodzimierz MARCINIAK

Sowietolog i rosjoznawca związany z Polską Akademią Nauk. Ambasador Polski w Moskwie w latach 2016–2020

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Rosja, zmuszając Zachód do podjęcia rozmów na temat „gwarancji”, uzyskała zapewne swobodę działania w obszarze uznawanym za wyłączną strefę „wspólnego bezpieczeństwa”. To stary zabieg kremlowskiej dyplomacji – pisze prof. Włodzimierz MARCINIAK

.Takim językiem Kreml już dawno nie rozmawiał z państwami Zachodu. Tuż po wizycie w Moskwie asystent sekretarza stanu Karen Donfried rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych podało do wiadomości publicznej projekt układu ze Stanami Zjednoczonymi i NATO, który ma „gwarantować bezpieczeństwo Rosji”. Ujawnienie tekstu proponowanego układu jeszcze przed rozpoczęciem konsultacji roboczych odbiega od przyjętej praktyki dyplomatycznej, ale bardzo przypomina praktyki stosowane w polityce europejskiej w latach 1938–1939.

Kreml domaga się unieważnienia deklaracji bukaresztańskiej z 2008 roku, przerwania wszelkiej współpracy wojskowej z Ukrainą i wycofania określonych rodzajów sił zbrojnych z terytorium niektórych państw członkowskich Sojuszu.

Moskwa żąda również od Waszyngtonu, aby ten zmusił Kijów do nadania odrębnego statusu w ramach państwa ukraińskiego terytoriom faktycznie kontrolowanym przez Rosję. „Gwarancje bezpieczeństwa”, o których mówią Władimir Putin i Siergiej Ławrow, mają przybrać formę dokumentu przyjętego w ściśle określonym czasie i na zasadzie „równego i niepodzielnego bezpieczeństwa”. Oznacza to, że Rosja chce uzyskać na mocy tego dokumentu prawo veta wobec decyzji Sojuszu Północnoatlantyckiego. Moskwa nie przewiduje także długiego procesu negocjacyjnego tak charakterystycznego dla lat zimnej wojny. To w istocie ultimatum. Gdyby zostało ono przyjęte, to NATO jako skuteczna organizacja polityczno-wojskowa przestałoby istnieć, a Ukraina straciłaby suwerenność.

Ultymatywny charakter rosyjskich żądań podkreśla także arogancki, a czasami prowokacyjny ton oficjalnych wypowiedzi. Minister obrony Siergiej Szojgu oskarżył Stany Zjednoczone o umieszczenie w Donbasie niebezpiecznych chemikaliów w celu przeprowadzenia prowokacji. Wiceministrowie spraw zagranicznych Siergiej Riabkow i Aleksandr Gruszko, w ślad za prezydentem Putinem, grożą Zachodowi użyciem „adekwatnych środków wojskowo-technicznych” i „odpowiedzią wojenną”, jeśli ultimatum nie zostanie szybko przyjęte. Na dodatek Władimir Putin na kolegium Ministerstwa Obrony oświadczył, że „prawnie obowiązujące gwarancje” są nic niewarte, gdyż Stany Zjednoczone bez problemu rezygnują ze wszystkich zobowiązań, które uznane zostaną za niekorzystne. Lekceważący stosunek do umów międzynarodowych najpełniej wyraził wiceminister Riabkow, mówiąc, że gwarancje bezpieczeństwa przyznane Ukrainie w memorandum budapesztańskim z 1994 roku „nadal obowiązują i są przestrzegane”.

W jakim więc celu Rosja w sposób tak gwałtowny i prowokacyjny domaga się gwarancji prawnych, w których skuteczność nie wierzy? Po co inicjować proces negocjacyjny, skoro już na samym wstępie blokuje się możliwość jego prowadzenia na zasadach ogólnie przyjętych w dyplomacji? Być może odpowiedź tkwi w deklaracji tego samego Riabkowa, który oświadczył, że obowiązkiem Stanów Zjednoczonych jest „nauczyć się traktować Rosję jako partnera, z którym można i trzeba prowadzić dialog”. Czy chodzi więc o prowadzenie negocjacji na innych zasadach niż powszechnie przyjęte? Faktycznie, już samo podjęcie jakichkolwiek konsultacji w sytuacji oczywistego szantażu wygląda na ustępstwo i przejaw słabości. Wywołało to w pełni zrozumiałe zaniepokojenie wielu państw członkowskich NATO i znacznej części opinii publicznej. Powstało wrażenie – przynajmniej na tym etapie procesu – przymuszenia szantażem USA i NATO do podjęcia rozmów z Rosją na temat „gwarancji bezpieczeństwa”, co można uznać za taktyczny sukces Rosji.

Co prawda ostatnie kontakty telefoniczne na wysokim szczeblu przyniosły pewne obniżenie poziomu napięcia, ale trudno sobie wyobrazić, aby sam fakt rozpoczęcia pracy „grup roboczych” skutkował natychmiast wycofaniem wojsk rosyjskich od granic Ukrainy. Konstantin Eggert w komentarzu Dlaczego Kreml dąży do nowej wojny dowodzi, że nie jest to już możliwe. Logika putinowskiego ultimatum przewiduje przymusową realizację przynajmniej części żądań pod groźbą użycia siły. W przeciwnym wypadku Kreml okaże niedopuszczalną w obecnej sytuacji słabość. Oczywiście lepiej osiągnąć postawione cele bez wojny, ale jeśli to nie będzie możliwe to… prawdopodobieństwo konfliktu zbrojnego jest bardzo wysokie. Moment ostatecznej decyzji jeszcze nie nadszedł, ale jeśli wierzyć wynikom badań socjologicznych (np. sondaż Centrum Lewada z grudnia 2021 r.), to mieszkańcy Rosji przywykli już do myśli o wojnie. W czasie mojego pobytu w Moskwie również odniosłem wrażenie, że tamtejsze media od kilku lat systematycznie przedstawiają Rosję jako państwo stale znajdujące się w stanie wojny, a wybór polityczny dotyczy tylko kwestii, gdzie uderzyć (Donbas albo Tartus), a nie tego, jak zachować pokój. Czy jednak te nastroje mogą być – jak twierdzi rosyjski dziennikarz – wystarczającą przesłanką do podjęcia ostatecznej decyzji?

Zmiany w konstytucji Federacji Rosyjskiej przeprowadzone w 2020 roku stworzyły możliwość pełnienia przez Władimira Putina urzędu prezydenckiego praktycznie dożywotnio. Przyjęta właśnie przez Dumę ustawa o władzy publicznej w praktyce podporządkowuje wszystkie organy państwowe prezydentowi. Ostatnim lokatorem Kremla wyposażonym w porównywalny zakres władzy osobistej był Józef Stalin, ale on nie miał Gazpromu i wynikających z tego możliwości wywierania presji ekonomicznej. Aby zrozumieć, co z tego wynika, wystarczy – jak proponuje Eggert – potraktować wypowiedzi Putina dosłownie: Ukraińcy i Rosjanie to „w gruncie rzeczy jeden naród”, Krym od zawsze należał do Rosji, Rosja ma prawo do swojej strefy interesów w Eurazji, nowi członkowie są wciągani do Sojuszu Atlantyckiego na siłę, Europejczycy chcą uciec spod amerykańskiego buta (usłyszałem to podczas mojej pierwszej rozmowy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Rosji), „kolorowe rewolucje” są amerykańską technologią dezintegracji reżimów autorytarnych, a Rosja siłą powstrzymuje narzuconą demokratyzację w Donbasie i w Syrii. Po tym zabiegu otrzymamy obraz tak jasny i spójny, że możemy dojść do następującego wniosku – w obecnym kryzysie nie chodzi o rozszerzanie Sojuszu Atlantyckiego ani o ustrój Ukrainy. Napięcie w stosunkach międzynarodowych wywołane jest dramatyczną próbą utrwalenia obrazu Rosji i jej miejsca w świecie, który powstał na ruinach Związku Sowieckiego.

Słowa „uznanie za partnera”, wypowiedziane przez wiceministra Riabkowa, skojarzyły mi się z filmem Andrieja Konczałowskiego Uciekający pociąg. Młody i rwący się do czynu uciekinier Buck namawia starszego i doświadczonego kolegę do uznania go za partnera nowych awanturniczych przedsięwzięć. Manny odmawia, gdyż pragnie spokoju, a na dodatek obawia się kompromitacji. Być może w warstwie interpersonalnej to porównanie nie jest w pełni trafne, a polityczny duet Biden-Putin tylko w niewielkim stopniu przypomina dwóch uciekinierów uwięzionych w pociągu, ale film tylko z pozoru sensacyjny ma sens znacznie głębszy. Obraz pędzącego przez zaśnieżoną Alaskę zestawu zepsutych lokomotyw wydał mi się w obecnej sytuacji niezwykle sugestywny. Metafora uciekającego z nieubłaganą prędkością czasu ma wymiar egzystencjalny zarówno w odniesieniu do polityków, jak i systemów politycznych. Kres osobistych rządów Władimira Putina jest nieuchronny, a „gwarancje bezpieczeństwa” przed zderzeniem z rzeczywistością są potrzebne, aby proces przekazania władzy przebiegał pod ścisłą kontrolą Kremla i bez ingerencji zewnętrznej. Być może na ulicach kazachstańskich miast, podobnie jak w grudniu 1986 roku, właśnie usłyszeliśmy kroki historii.

Nursułtan Nazarbajew ustąpił ze stanowiska prezydenta w 2019 roku, ale na mocy konstytucji zachował dożywotnio stanowisko ojca narodu i przewodniczącego Rady Bezpieczeństwa. Tranzyt władzy miał się dokonać stopniowo przy zagwarantowaniu odchodzącemu przywódcy i jego klanowi pełnego bezpieczeństwa. Obecny prezydent Tokajew wykorzystał zamieszki do pełnego odsunięcia od władzy poprzednika i sam się mianował przewodniczącym Rady Bezpieczeństwa. Na dodatek wezwał na pomoc wojska państw członkowskich Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym pod pretekstem „operacji antyterrorystycznej” i obrony przed obcą agresją. Dlatego też zajścia w Kazachstanie można uznać za krach autorytarnego tranzytu władzy, polegającego na stopniowym przekazywaniu władzy przez odchodzącego przywódcę na rzecz młodszego następcy. Do niedawna uważany był on za wzorzec do naśladowania w pozostałych postsowieckich systemach autorytarnych. Niepowodzenie modelu kazachstańskiego może mieć istotne konsekwencje dla Rosji, w której – jak twierdzi Tatiana Stanowaja, szefowa firmy analitycznej Reality of Russian Politics – proces pełzającego tranzytu władzy i stopniowej depersonalizacji reżimu zaczął się już w 2020 roku wraz z tzw. reformą konstytucyjną. Jak widzimy, elementem tego procesu jest nie tylko „neutralizacja i federalizacja” Ukrainy, powiązanie Białorusi jeszcze większymi więzami zależności, ale także uzyskanie od Zachodu „gwarancji bezpieczeństwa”.

W ujęciu doraźnym kryzys tranzytu władzy w Kazachstanie stanowi, rzecz jasna, dla Kremla poważny problem, ale jak pokazał przykład Majdanu, może też otwierać kolejne okno możliwości. Nazarbajew był despotą starszym i bardziej doświadczonym niż Putin i Łukaszenko. W czasach sowieckich zajmował znacznie wyższe stanowisko w nomenklaturze niż podpułkownik KGB, nie mówiąc już o dyrektorze sowchozu. Był ponadto inspiratorem i architektem integracji euroazjatyckiej. Dziś, po odwołaniu Nazarbajewa i spacyfikowaniu Łukaszenki w wyniku wewnętrznego kryzysu politycznego, miejsce starszego w tetrarchii postsowieckich autokratów bezapelacyjnie zajął Putin. Na dodatek Kazachstan prowadził wielowektorową politykę zagraniczną, umiejętnie balansując pomiędzy różnymi ośrodkami siły, nie uznawał aneksji Krymu, a uczestnicy walk w Donbasie byli w tym kraju surowo karani. Nie mogło się to podobać Rosji, ale sytuacja ta zapewne ulegnie zmianie.

Wprowadzenie na terytorium Kazachstanu wojsk Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym oznacza zewnętrzną ingerencję w wewnętrzny kryzys polityczny i społeczny. Metodą faktów dokonanych Kreml bierze to, co chciał osiągnąć w drodze negocjacji. Podjęcie w tej sytuacji rozmów w Genewie na temat „gwarancji bezpieczeństwa dla Rosji” będzie równoznaczne z de facto akceptacją przez Stany Zjednoczone i NATO autorytarnych metod tranzytu władzy w państwach postsowieckich. Jednakże rozmów nie można nie zacząć, gdyż Moskwa rzuciła na stół bardzo poważne argumenty, a Joe Biden jako polityk postępowy chce zapewne uratować pokój.

Być może wszystko to, co się wydarzyło, jest zwykłym zbiegiem okoliczności, ale napięcie w Kazachstanie rosło od pewnego czasu. Rzeczniczka prasowa Białego Domu Jen Psaki odnotowała już „szalone rosyjskie kłamstwa” na temat rzekomej amerykańskiej inspiracji ostatnich zamieszek. Padają też podobne oskarżenia pod adresem Polski. Związek kryzysu w Kazachstanie z putinowską wizją amerykańskiego i natowskiego zagrożenia dla bezpieczeństwa Rosji jest więc ścisły. Kreml, zmuszając w sposób ultymatywny Zachód do podjęcia rozmów na temat „gwarancji”, uzyskał zapewne swobodę działania w obszarze uznawanym za wyłączną strefę „wspólnego bezpieczeństwa”. To w gruncie rzeczy dosyć stary zabieg kremlowskiej dyplomacji, praktykowany już od zarania państwa moskiewskiego.

Dyplomacja moskiewska kształtowała się pod wpływem wzorów chińskich, zapośredniczonych co prawda przez struktury imperium mongolskiego. Przejmując więc tylko strzępy dyplomacji orientalnej, Iwan III mógł bez większych problemów urządzać mistyfikacje, aby wykorzystywać antagonizmy pomiędzy dworami europejskimi. Wszak dyplomacja europejska zaczęła powstawać dopiero w XV w. we Włoszech pod wpływem doświadczeń nabytych w relacjach ze Wschodem. Na służbie moskiewskiej znajdowało się wielu dyplomatów bizantyńskich i włoskich, którzy mieli ogromne doświadczenie w kontaktach z Orientem.

Aby podać przykład działania tej dyplomacji, omówię krótko historię małżeństwa Iwana III z Zoe Paleolog z rodu cesarzy bizantyńskich.

Owdowiały w 1467 roku wielki książę poszukiwał nowej małżonki, ale kandydatka powinna spełniać dwa trudne do pogodzenia warunki. Zgodnie z wymaganiami Cerkwi musiała być chrześcijanką prawosławną, ale nie powinna pochodzić z rodu Rurykowiczów, gdyż Iwan poprzez małżeństwo chciał się wywyższyć ponad swoich krewniaków. Pomysł wyswatania księcia z Paleolożanką pochodził zapewne (tak przynajmniej twierdzi Feliks Koneczny) od książąt mangupskich z Krymu, od dawna już zadomowionych w Moskwie, dających początek wielu tamtejszym rodom. Do wykonania tej operacji wzięło się dwóch przedsiębiorczych Lewantyńczyków: magister domus ojca Zoe Tomasza Paleologa, który przeszedł później na służbę moskiewską jako Jurij Trachaniot, oraz kupiec wenecki Giambattista della Volpe, prowadzący wtedy rozległe interesy na Krymie i w Moskwie. Przekonali oni papieża Pawła II, że książę moskiewski pragnie przystąpić do unii kościelnej oraz tworzonej aktywnie przez Stolicę Apostolską ligi antytureckiej. Obie te mistyfikacje działały niezwykle skutecznie przez stulecia, a Moskwa aktywne działania zbrojne przeciwko Turcji podjęła dopiero w XVII wieku. Z drugiej strony Iwan dał się przekonać, że wybranka jest chrześcijanką prawosławną i od zawsze marzyła o poślubieniu księcia moskiewskiego. W rzeczywistości rodzina Zoe dawno już przystąpiła do unii, a swaty moskiewskie zostały podjęte po nieudanych próbach na kilku dworach europejskich. Dzięki tej prostej mistyfikacji udało się z Włoch sprowadzić wielu „majstrów” – ludwisarzy i architektów, a wpływ włoskiego humanizmu w Moskwie ograniczył się do budowy nowoczesnych fortyfikacji, rozwoju artylerii i budowy kilku prestiżowych obiektów na Kremlu.

W jeszcze większym stopniu podobną mistyfikację udało się rozegrać dyplomacji moskiewskiej przy okazji ślubu następcy tronu Iwana Młodego z Heleną, córką hospodara mołdawskiego Stefana, w 1483 roku. Moskwa dokonała wtedy ważnego odkrycia geopolitycznego, znajdując prostą drogę przez Węgry do stolicy Cesarstwa. Mamiąc dwór cesarski obietnicami utworzenia ligi antyjagiellońskiej, Moskwa nie tylko zyskiwała prestiż, ale szerokim strumieniem popłynęli do niej „majstrzy”, czyli doradcy wojskowi. Na dodatek papieskie plany utworzenia ligi antytureckiej ograniczały Litwę w odpieraniu agresji moskiewskiej. Mało wyrobione dyplomatycznie Wilno i Kraków nie umiały się przeciwstawić akcji dyplomatycznej Stolicy Apostolskiej.

Podobną operację wykonaną przez młodego cara Piotra pod postacią wielkiego poselstwa można już uznać za przykład klasyczny i podręcznikowy. Innymi słowy, Moskwie negocjacje nie są potrzebne po to, by osiągać cele w sprawach będących przedmiotem rozmów, ale by zyskiwać czas, wzmacniać swój potencjał militarny, rozszerzać wpływy w najbliższym otoczeniu i podnosić swoje znaczenie na arenie międzynarodowej.

Nie wiem, czy tak samo będzie tym razem, ale zaczyna się ciekawie. Jeśli tak długo udawało się zwodzić Stolicę Apostolską i Cesarstwo w sprawie unii kościelnej i ligi antytureckiej, to dlaczego tym razem ma się nie udać zwodzić Białego Domu i Berlina rozmowami na temat współpracy w sprawach globalnych, np. rywalizacji z Chinami?

.Nauczeni doświadczeniem historycznym musimy więc bardzo uważać, aby za realizację globalnych mrzonek nie musiały płacić swoimi żywotnymi interesami Kijów, Wilno i Warszawa.

Włodzimierz Marciniak
Tekst ukazał się w nr 37 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 stycznia 2022
Fot. Reuters/Forum