Chciałoby się apelować jeszcze o porozumienie, o umiarkowanie i pokój. Szkoda tylko, że przestaliśmy słuchać – nie tylko siebie nawzajem, ale i każdego innego rodzaju komunikatu – przestaliśmy słuchać własnego sumienia – pisze Michał KŁOSOWSKI
.Dokonało się. Brytyjski pisarz C.S. Lewis ma rację – to „podział ostateczny”. Ale Lewis w swoim krótkim dziele pisze jeszcze coś innego. Otóż twierdzi, że na drugą stronę przeprowadzą nas ci, z którymi za życia mamy największy problem, których nienawidzimy i których kochać jest nam najtrudniej. To oni są nam dani po to, aby nas zmieniać. Nawet jeśli dawno już ich odrzuciliśmy, nawet kiedy nasz podział dawno już się dokonał. Bo kiedy spojrzeć na naszą rzeczywistość i to, co dzieje się dookoła, widać, że kiedy spotkamy się w miejscu ostatecznym, takich wspólnych przejść może wcale nie być wiele. Odrzucenie jest łatwe, kiedy nie znamy konsekwencji. A przecież zmian w nas samych pewnie wiele być powinno, bo może bez nich nie uda się dostać do właściwego autobusu i dotrzeć do celu. Niebo czy piekło? Decyzja należy do nas.
Podział ostateczny C.S. Lewisa
.Przypomnę tylko – Podział ostateczny C.S. Lewisa to literacka, alegoryczna opowieść, która pozwala zrozumieć, czym jest zło. A tego w końcu mamy wkoło wiele – stan permanentnej wojny, w której znajdujemy się od kilku lat, powinien pomóc jasno dostrzec, gdzie leży i czym jest zło w otaczającym nas świecie. Autor Opowieści z Narni napisał Podział ostateczny jako autobusową podróż z Piekła do Nieba, która przypomina nieco Boską komedię Dantego i skłania do zastanowienia się nad życiem doczesnym, a w konsekwencji – wiecznym. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego nie jutro? Nie wiem, może dlatego, że nie mamy już czasu.
Bo nasz podział ostateczny już się dokonał. Podzieliliśmy się na tych, którzy są z nami, i tych, którzy są przeciwko nam; na tych, z którymi wspólnie zamieszkujemy niebo, i na tych, których czeka wieczne potępienie; w końcu na tych, co są nam braćmi i siostrami, oraz na tych drugich, których nienawidzić to nie tylko obowiązek, ale wręcz już jakaś przedziwna przyjemność. Są inni, nie nasi, dalecy i obcy. A łączy nas już tylko oczekiwanie na nieuchronne, bo przecież już nie łączą nas nawet świętości. I jak pisze C.S. Lewis w tej filozoficzno-teologicznej opowiastce, siedząc na tym samym autobusowym przystanku, sami fundujemy sobie piekło na ziemi – we własnych głowach odsądzając tych drugich od czci i wiary, od honoru i jakichkolwiek cech ludzkich – patrząc na przeciwną stronę drogi, jakby była jakąś niebezpieczną rzeką, której nie da się przekroczyć. Bo to są potwory, które chcą zburzyć nasz świat, i dobrze, że ta rzeka środkiem płynie. I w tym cały kłopot, że kiedy jakość doczesnego życia decyduje, w którym kierunku złapiemy pośmiertny autobus, zapominamy czasem, że relacje w tym wszystkim są najistotniejsze i że stosunkowo najłatwiej byłoby tę drogę-rzekę przekroczyć, przejść – i pogadać.
Może jednak zdążymy oderwać się od naszej własnej egzystencji, aby odjechać kiedyś we właściwą stronę? Wątpię. Sami tego nie zrobimy, a świat nam w tym wcale nie pomaga.
Demony strachu w podzielonym świecie
.Okopaliśmy się bowiem, każdy ma już własną prawdę. Nie opinie, nie poglądy, wcale nawet nie żadną wiedzę – prawda stała się własna, wyłączna i jedyna – moja, byle nie twoja. Największą myślozbrodnią zaś jest zmiana zdania i przyznanie się do pomyłki czy nawet wyciągnięcie dłoni i zaproszenie do stołu, żeby wspólnie zjeść i podyskutować. Po co? Jakikolwiek dialog stał się niebezpieczny – może się okazać, że nie mam całej racji, a ten drugi wcale nie jest taki straszny. Demony strachu w podzielonym świecie biorą górę nad rozumem, emocje prowadzą nas na wojnę.
To wygodne i dla nas samych, i dla tych, którzy chcą, by konflikt stał się naszą codziennością. A przecież nie przetrwamy tak. Nie łączy nas kultura, nie łączy nawet język, a przecież Polska – odmieniana w tym numerze przez wszystkie przypadki – rozszerzyła nam się o nowych obywateli, ich kulturę oraz język i naszych potomków. Co więc pozostało? Co im zaoferujemy? Jak opowiemy nasze czasy dzieciom? Czy będziemy w stanie przyznać się do tego, że nie było sprawy, której nie położylibyśmy na szali wielkiej i małej polityki? I po co? Aby wygrać kolejny konflikt, aby dać się zabić za sprawy, które w ostatecznym rozrachunku wcale nie są takie ważne?
Świętości, powie ktoś. Na nich należy się oprzeć, na nich budować przyszłość i świat dla dzieci, wnuków, prawnuków. A jednak w swojej słynnej książce Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie Karl Popper stwierdza, że każda świętość jest kłopotem, przeszkodą, problemem, więc – sztucznym bożkiem, którego należy obalić w imię postępu i rozwoju. By osiągnąć pokój, porządek i dobrobyt, należy obalić wszystkich dawnych bogów, zrzucić ich z pomników i przemienić świat.
Świat Aten i Sparty
.Ideałem ma być tutaj starożytność. Świat Aten i Sparty, wiecznej wojny między greckimi polis, które mają być sobie przeciwstawne – społeczeństwo otwarte i zamknięte, świat dobrobytu i wiecznej walki. Ta wyidealizowana wizja świata sprzed kilku tysiącleci jest bardziej problematyczna, niż może się wydawać. Antyk bowiem to poza piękną greką i łaciną świat uciemiężonych kobiet, niewolników i nieustannej walki nie o idee wcale, ale o codzienne bytowanie. Choć przyznać trzeba mimo wszystko, że nawet starożytni Grecy posługiwali się tym samym językiem, ubierali się podobnie i używali takich samych talerzy. Kilka lat spędziłem na wykopaliskach archeologicznych w różnych częściach starożytnego świata. Proszę mi pozwolić zauważyć: nie ma na świecie nic, co łączy wszystkich ludzi ze sobą z podobną mocą, jak wszystkie sprawy doczesne, których zabrać nie można na drugą stronę. Nawet jeśli wydaje nam się, że są sprawy, z którymi dyskutować nie sposób.
Oczywiście, pewna tendencja do kanonizacji jednych idei i określonych prawd może być słusznie krytykowana. Idolatria jest zawsze błędem, anachronizm szkodzi – bez różnicy, jak i kiedy jest zastosowany. Każda idea jest żywa tylko wtedy, kiedy jest w ruchu, kiedy się dzieje i rozwija, rozmnaża przez zapładnianie kolejnych umysłów. Ale z ideami i ze świętością można także myśleć. Nie myśleć „o nich”, nie myśleć też „dla nich”, ale razem z nimi. Czy o tym zapomnieliśmy?
Nie można do tego dopuścić, nie można pozwolić, aby na nowo połączyły nas gesty i słowa, wiara i wspólne doświadczenie – słyszymy, jak się wydaje, każdego dnia. Najlepiej schować je w szafie, zamknąć na półkach wśród opasłych ksiąg, obśmiać w internecie. Tak jest i dzisiaj. Nie ma już chyba świętości, na którą by nie podniesiono ręki: naszej czy ich – nieważne. Chcemy się nawzajem skrzywdzić w imię postępu. Jedni: aby nadszedł; drudzy: aby zatrzymać go za wszelką cenę.
A przecież każdy pomnik może runąć, jeśli nie będzie właściwie zabezpieczony, chroniony przed siłami natury, wichrami i burzami, które raz po raz przetaczają się nad naszym Miastem. Z jednej strony, siedząc przy oknie, czekamy i obserwujemy, co się stanie, krzyczymy, że tak nie może być, a z drugiej… Dobrze się siedzi we własnym domu, w bezpiecznych czterech kątach, nie podejmując żadnych działań. W Rzymie na przykład stojąca od wieków na swoim miejscu kolumna Trajana doczekała się dla swoich twórców nieprawdopodobnej zapewne zmiany – zamiast cesarza, który pokonał Daków i zmusił do uległości wobec Cesarstwa ostatnich wówczas barbarzyńców Europy, na jej szczycie znajduje się posąg św. Piotra, który nie dość, że sam rzucił wyzwanie imperium, to jeszcze wobec tego gotów był ponieść śmierć za ideały, w które wierzył. Tak, miał prościej, bo widział i był świadkiem. Ale wiara jest w stanie zwalczyć każdą opresję, każdy system władzy, każdy podział, który nie jest nam dany od początku.
Święta wojna
.Ten duch walki kwitnie dziś w bardzo wielu miejscach: w Waszyngtonie, Warszawie i Rzymie – tak naprawdę wszędzie tam, gdzie zaangażowani w życie publiczne obywatele, bez względu na różnice ideowe na innych frontach, angażują się w próbę powstrzymania postępującej kampanii zła, dając opór tyranii.
A skąd to zło w dzisiejszym świecie? Wróćmy do C.S. Lewisa i jego „ostatecznego podziału”. Nawet świat polityki zapożyczył sobie hasła moralnego i antropologicznego niemalże sporu o to, gdzie rządzi szatan, a gdzie jest królestwo Boże. Polityczna krucjata przybiera coraz to nowe formy, a w arsenale walki znajdują się kolejne rodzaje broni, z dawna nie widziane i jakoś zapomniane. Bo to już jest gra o wszystko, o przerwanie, a nie na przeczekanie. A będzie tylko gorzej. Żyjemy w czasach ostatecznych.
Zbyt długo bowiem czekaliśmy. Siedząc na swoim przystanku, patrzyliśmy, że idzie jesień, a ci drudzy, którzy siedzą naprzeciwko i jadą w drugą stronę, są wcale podobni do nas i może nie tacy źli? Zdawać się zaczęło, że w obliczu zbliżającej się zimy możemy się porozumieć i jakoś razem przetrwać ten czas, nawet jeśli podział między nami jest nie do przekroczenia. Ten drugi – choć odległy i kompletnie niemożliwy do zrozumienia – może zaczął być bliższy, bardziej zrozumiały. Ale na to przecież pozwolić nie można, to skończyłoby się źle. Święta wojna jest prostsza, znamy ją i bardzo dobrze rozumiemy zasady tej gry.
Wróciliśmy więc do starych czasów. My, oni, źli i dobrzy. Wrogowie są wszędzie, mimo że tak naprawdę to najbardziej są w nas. Obserwując z oddali debatę publiczną i to, czym żyje opinia publiczna w naszym kraju, można mieć wrażenie, że są przecież sprawy ważniejsze: ekonomia, problemy społeczne, wojna za naszą wschodnią granicą czy w końcu słowa Władimira Putina mówiącego o tym, że hegemonia świata Zachodu się skończyła – nieważne, ilu rosyjskich żołnierzy zginie na Ukrainie.
Wspólny stół i posiłek
.I to też jest święta wojna. Chciałoby się apelować jeszcze o porozumienie, o umiarkowanie i pokój. Szkoda tylko, że przestaliśmy słuchać – nie tylko siebie nawzajem, ale i każdego innego rodzaju komunikatu – przestaliśmy słuchać własnego sumienia. Każdy z nas ma swoją prawdę – dziś dostarczaną za pomocą smartfona wprost do naszych głów. Wygrywają emocje.
Jestem pesymistą. Bez wątpienia należałoby przyjrzeć się tradycji dialogu i wspólnego siadania do stołu, która obecna jest przecież we wszystkich religiach świata – w tradycji chrześcijańskiej i żydowskiej zwłaszcza. Jakoś tak wyszło, że od zarania dziejów ten wspólny stół i wspólny posiłek stały się dla ludzi spod różnych szerokości geograficznych znakiem pojednania. W końcu rodzinny stół to często pole znacznie trudniejszych negocjacji niż niejeden polityczny gabinet, znamy to na co dzień. I może od tego należałoby zacząć? Usiąść, stonować emocje, zapytać: dlaczego? I wyciągnąć rękę, tak jak zrobił to Jan Paweł II, kiedy wybaczył Alemu Ağcy, człowiekowi, który chciał zabić go tu, na ziemi. Sprawiedliwość to jedno, miłosierdzie to drugie. Do jednego potrzeba prawa, do drugiego prawdy.
Nie można więc milczeć. Kiedy dzieje się krzywda, kiedy następuje próba zmiany świata, trzeba walczyć o to, co powinno zostać zachowane, co jest żywe i wciąż wartościowe. W świetle otwartości i prawdy. Dziedzictwo tego świata jest w końcu wspólne. Nieważne, kim jesteśmy na co dzień, nieważne też, po której stronie drogi się znajdujemy – zawsze jest czas, by zastanowić się, dokąd zmierzamy. Kryzys, przez który przechodzimy obecnie, dotkliwie ujawnia niebezpieczeństwo chęci tworzenia „superbohaterów” i ideałów, często niezgodnych z tym, czego sami by sobie życzyli. Zamiast klaskać i wypatrywać z okna, trzeba słuchać i działać w zgodzie z sumieniem i rozumieniem słów proroków – czytać i myśleć razem z nimi, bo w tych słowach zawarta jest prawda i szansa przetrwania. Inaczej zginiemy.
Bo na końcu nie będzie już ani Greka, ani Żyda, ani Rzymianina.
Michał Kłosowski
Tekst ukazał się w nr 51 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]