Wołodymyr JERMOŁENKO
Synodalnej rewolucji nie będzie
Wśród wielu głosów, które słychać w Watykanie i wśród obserwatorów synodu o synodalności, jak ostatnio nazywa się te spotkania, nie brakuje takich, które pytają: po co? Całe zgromadzenie, które dla jednych miało być przełomowe i rewolucyjne, a dla drugich zagrażające i kontrdoktrynalne, kończy się bowiem bez wielkich decyzji czy zmian. Uczestnicy przyjechali do Rzymu, posłuchali siebie wzajemnie, „poheglowali”, jak w skrócie nazwać można synodalną metodę działania w linii teza-antyteza-synteza… i tyle – pisze Michał KŁOSOWSKI
.Choć trudno w to uwierzyć, jest to jedyna przyczyna, dla której ten synod można uznać za przełomowy. Nie wydarzyło się na nim absolutnie nic, czego spodziewać się czy też obawiać można było wcześniej. Wręcz przeciwnie – jedyny aspekt rewolucyjności synodu polega na jego kontrkulturowości i apolityczności. Naiwne? Może i tak, ale chyba właściwe. Największym bowiem przeciwnikiem synodalnego zgromadzenia, ku zaskoczeniu wielu, były świat i model nowoczesności oparty na ciągłym konflikcie, przeciwstawności i politycznej walce. Oparty na wykluczaniu zamiast włączaniu.
Synod rzucił więc światu rękawicę. Nie na poziomie tematów, nie na poziomie tego, czy warto dyskutować o osobach LGBT+ w Kościele, czy nie; nie w kontekście tego, jak ma się tradycja Kościoła do obecnego świata, albo tego, jaka jest rola kobiet w kościelnej posłudze. Jeśli się przyjrzeć, to tematy te istniały już w kościelnej dyskusji długo przed pontyfikatem papieża Franciszka, dla którego synod jest jednym z głównych dzieł. Chociażby kwestia diakoni kobiet, znanej z pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy w wiekach poprzedzających upadek Cesarstwa Rzymskiego kobiety pełniły w Kościele wiele ról, podobnie jak mężczyźni. Dlaczego więc synod jest rękawicą rzuconą światu konfliktów? Bo zgromadzenie to przeciwstawia się logice ciągłej walki i manipulacji; światu mediów goniących za sensacją i szybką informacją; światu, który nie może przeżyć dnia bez różnorakich czerwonych pasków na ekranach telewizorów. Tocząca się za zamkniętymi drzwiami auli Pawła VI dyskusja jest jakby wyjęta z poprzednich wieków, jakby nie z tego świata. Nie słychać zza drzwi krzyków, swarów, waśni.
I to wbrew wszystkim medialnym głosom, czy to z jednej, czy z drugiej strony wieszczącym różnorakie zmiany doktrynalne, a także – a może zwłaszcza – wybuch kolejnej schizmy oraz wszelkich możliwych wewnątrzkościelnych konfliktów. Okazuje się, że synod mediów jest czymś zupełnie innym niż synod realny, niż tematy ludzi, którzy na rzymskie spotkanie przyjechali ze świata i spotkali się z papieżem i innymi wiernymi oraz biskupami. Mimo próby narzucenia pewnej agendy (kto z Państwa nie wie, czym jest agenda setting, niech czym prędzej się dowie) Kościół i wierni okazali się znacznie bardziej zdroworozsądkowi niż różni wewnątrz- i zewnątrzkościelni naprawiacze. Nieistotne, czy są nimi piewcy tradycji, czy też piewcy postępu. Na nowo okazało się, że wiara i zdrowy rozsądek idą ze sobą w parze. A projekcje, do czego służy zgromadzenie synodalne, jak się okazuje, można włożyć między bajki, choć nie ma teorii spiskowej, która podczas tego spotkania nie byłaby obecna.
Przyznajmy głośno, że spór wewnątrz Kościoła był zawsze czymś zupełnie naturalnym, jakkolwiek może to być dla wielu zaskakujące. Pogląd, że kiedyś było inaczej, zawdzięczamy oświeceniowym ojcom, którzy budowali swój świat w kontrze do świata wiary, a już na pewno w kontrze do świata Kościoła, któremu przypisywali wszelkie niegodziwości i wszelkie zło, zwłaszcza swoistą wszeteczność czy zamknięcie. Okazuje się jednak, że w średniowieczu, uznawanym również za sprawą oświeceniowych myślicieli za najbardziej wszeteczne i wierzące stulecie, debata i spór były czymś normalnym. Nie tylko w Konstantynopolu, gdzie jak głosi legenda, na targu rybnym mieszczanki miały kłócić się o dogmat Trójcy Świętej. Ten spór zaś, w miarę postępu globalnej kultury opartej na mediach masowych, zaczął eskalować i wylewać się poza ramy Kościoła, poza ramy lokalnych zgromadzeń i głównych miast chrześcijaństwa. Synod zaś wraz z całym pontyfikatem papieża Franciszka jest tego najlepszym przykładem. Słowo po prostu ma znaczenie, przekonaliśmy się o tym bardzo dobrze.
Świat też się zmienił. Co więcej, on zmienia się dalej. Wraz z coraz silniejszym zglobalizowaniem kultury, polityki, ekonomii i w zasadzie wszystkiego, co nas otacza, okazuje się, że oto nadszedł dla Kościoła – po blisko 60 latach od Soboru Watykańskiego II – czas wielkiej korekty. Nie, nie doktrynalnej. To czas korekty hegemonii, odczytania na nowo tego, co już zostało przecież powiedziane: nie będzie Żyda, Greka ani Rzymianina. Otóż widzimy obecnie, że nie da się utrzymać modelu europocentrycznego, kiedy coraz bardziej słyszalne są na świecie głosy globalnego Południa, które domagają się od Zachodu przeprosin za kolonializm; kiedy coraz silniej i mocniej wybrzmiewają głosy wszystkich tych, którzy domagają się bycia usłyszanymi i docenionymi, łączy ich bowiem jedno: bycie człowiekiem. I właśnie stąd wypływa ich prawo do głosu – z najbardziej podstawowej, ludzkiej antropologii. I w tym sensie synod jest również modelem – pomimo zewnętrznej fasady równości, okrągłych stolików i zabierania głosu przez świeckich to wciąż Synod Biskupów, w którym świeccy pełnią wyłącznie rolę doradczą, ale mają głos i mogą głośno wypowiedzieć, co sądzą, co myślą, czego potrzebują. To przełamanie klerykalnej bańki – nie zmienia się przecież prawo kanoniczne, nie zmieniają się doktryna i magisterium. Ale zmienia się nastawienie: zamiast wyłącznie nadawać komunikaty, Kościół zaczyna słuchać. Nie tylko w konfesjonale.
Nie zrozumie tego nikt, kto nie zna Kościoła od wewnątrz; nikt też, kto na synodalne wydarzenia patrzy przez pryzmat wyłącznie medialny. To sprawa ważna – właściwy kontekst i właściwa perspektywa. Tym różni się Kościół od innych instytucji czy organizacji – zamiast kamieni milowych punktem dojścia jest wieczność. Czy kogoś można z niej wykluczyć?
Synod jest też oczywiście wydarzeniem, podczas którego pewne tematy, pomysły czy osoby znajdują swoje miejsce; poza aulą Pawła VI odbywa się też równie prawdziwy, choć znacznie mniej jawny, zakulisowy synod. Do Rzymu w tych synodalnych dniach zjechało w końcu wielu ludzi z różnych stron świata, z różnymi pomysłami, z różnych kultur. Rzymska dzielnica Prati, przylegająca do Watykanu, pełna jest mieszkań, w których jeszcze długo w nocy paliły się światła. I trwała dyskusja nie mniej gorliwa. Jakoś nie umiem uznać prób lobbowania za takim czy innym rozwiązaniem za wyłącznie złą wolę – watykańskie zgromadzenie to synod problemów, synod zmęczenia światem, który zamiast poszukiwać odpowiedzi i budować konsensus czy pokój, sprawia, że kolejne kwestie wybuchają ze znacznie większą mocą. Synod o synodalności był okazją, aby jakoś na te kwestie odpowiedzieć. Czy się udało?
Kultura ma znaczenie. Cienka linia, która oddziela prawdę od fałszu, walkę od nastawienia drugiego policzka, historię od przeszłości, przebiega właśnie wzdłuż synodalnej auli. Za wcześnie jeszcze oczywiście, aby powiedzieć, czy się udało, czy nie; w Kościele lata liczy się w setkach, nie może być inaczej. Zastanawiam się jednak, jak wyglądały na przykład Sobór Trydencki czy Sobór Watykański I. Czy też tyle było obaw i nadziei, czy też tak wiele było gorzkich słów wypowiedzianych w mediach przed rozpoczęciem i po zakończeniu zgromadzenia? Mediów oczywiście nie było, ale plotki tak. Naiwnym byłby ten, kto uznałby, że w tamtym świecie nie było też konfliktów. Niestety, walka i zwarcie leżą w naturze ludzkiej. A jednak dotychczas na światło dzienne nie przedostał się ani jeden powód, dla którego można by sądzić, że synod z 2023 roku przebiegał w atmosferze innej niż spokojna. Może to dlatego, że zamknięto synodalne drzwi i obserwowanie tego, co dzieje się w tych dniach w Watykanie, było możliwe tylko przez szybę okna w pokoju dziennikarskim. Nawet głosy wypowiadane znad filiżanki dobrej włoskiej kawy nie mogły wypowiedzieć zbyt wiele – obowiązywała tajemnica, która wcale nie sprawiała, że obserwatorzy i słuchacze, a także sami wierni byli spokojniejsi czy też bardziej przekonani o tym, że to spotkanie ma znaczenie.
Kościół jest silny. Kiedy spojrzymy na nazwy historycznych diecezji, okaże się, że wielu kardynałów czy wielkich ludzi Kościoła pochodzi z miejsc, które dziś nie istnieją, nie tylko na kościelnych mapach. Pewien arystokrata zajmujący się dziejami Europy, a mający rodzinę w różnych częściach kontynentu, powiedział mi, że kiedy jedzie odwiedzić kuzynów czy rodzinę w innych krajach, wcale nie myśli o przekraczaniu granic. Te linie na mapie, powiedział, to w końcu całkiem nowy wymysł. A więzy krwi obowiązują silniej niż jakiekolwiek podziały polityczne.
.Wielkiej rewolucji nie będzie, bo myślenie przełomowymi momentami dziejów to nie myślenie Kościoła. Nakładanie politycznych kalk także jest przeciwskuteczne. I to w zasadzie od czasów apostołów – mimo że każdy z nich był inny, wykonywał inny zawód czy też pochodził z innego świata, wszyscy byli w stanie pomieścić się przy jednym stole. Dla wiary bowiem jeden był tylko taki moment przełomowy, więcej nie będzie. I wciąż, też w trakcie synodu, następuje próba jego zrozumienia. Bo mimo różnych pojawiających się głosów, pomimo sporów, które na pewno są obecne, rewolucji nie będzie. Synodalne matki i synodalni ojcowie uczą nas tym zgromadzeniem jednego – można się spotkać i obserwować, słuchać i rozmawiać ze sobą. Bez wielkich, szybkich i klikalnych nagłówków. Bez gargantuicznych sporów czy konieczności walki. Tak po prostu. I kiedy rozmawia się z uczestniczącymi w synodzie osobami, ze wszystkich kontynentów i kultur, mimo całego strachu, obaw czy przeciwnie – nadziei – okazuje się, że pomimo podziałów i różnic, pomimo wszystko można się po prostu spotkać. Z rozwagą. Bo cokolwiek by się działo, bramy piekielne go nie przemogą.
Michał Kłosowski
Tekst ukazał się w nr 58 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]